Читать книгу Marlene - Hanni Münzer - Страница 17
5
Оглавление– Jezusie Nazareński, jak to wygląda! – Ottilie bezradnie stanęła na schodach prowadzących do schronu, rozglądając się z niedowierzaniem.
Jak okiem sięgnąć śmierć i zniszczenie.
Jej dom, miejsce, w którym spędziła dwadzieścia pięć lat życia, gdzie kochała, cierpiała, a ostatnio trwała ze względu na dzieci świętej pamięci pana doktora, nie istniał. Nic już nie przypominało dumnych kamienic spod numerów od drugiego do dziesiątego. Zostało tylko dymiące morze gruzów, z którego wystawało kilka ceglanych szkieletów przywodzących na myśl wraki rozbitych statków. To i owo oparło się wszechogarniającemu zniszczeniu, tworząc teraz dziwaczne konstrukcje w rodzaju samotnej futryny z drzwiami czy kawałka nienaruszonej ściany, na której wciąż wisiał portret Hitlera w pozłacanej ramie. Był to posępny krajobraz, spowity w kurz i dym, które połykały dzienne światło, czyniąc obraz mrocznym i rozmywając kontury. Zupełnie jakby ludzkość została uwięziona w jakiejś złowrogiej mgle.
Serce Ottilie ścisnęło się z bólu. Życie zadało jej już wiele ran, z których każda kolejna była głębsza od poprzedniej, i za każdym razem chwytała się myśli, że gorzej już być nie może, że dobry Pan Bóg do tego nie dopuści, a potem okrutna wojna uderzała ponownie i rozwiewała złudne nadzieje. Najwyraźniej Pan Bóg i wojna szli ręka w rękę. I jeszcze ten smród! Potworny smród! Ottilie instynktownie sięgnęła do kieszeni fartucha po chusteczkę, lecz przypomniała sobie, że dała ją siedzącej obok staruszce, która zalewała się łzami. Trzy dni i trzy noce przesiedziały w schronie. Wokół spadały bomby, trzęsły się ściany, z pęknięć sypał się pył, a wszyscy w schronie nie przestawali się modlić. Najwyraźniej na niewiele się te modlitwy zdały. Ottilie powoli zaczynała wątpić w Boga, który najpierw zabrał pana doktora, najlepszego człowieka, jakiego spotkała w życiu, potem jej Hansa, a wreszcie piękną i dobrą panią Elisabeth. Biedną Deborę zaś wydał w łapy tego rozpustnego nazisty. A teraz ta przeklęta wojna zniszczyła dom! Tymczasem ledwie tydzień temu proboszcz mówił z ambony, że Pan Bóg daje każdemu człowiekowi taki krzyż, by ten mógł go unieść. Ottilie uznała, że już dość. Nie miała już ani sił, ani chęci dźwigać coraz cięższego krzyża. Niech Pan Bóg sam sobie go niesie. A mimo to jej oczy mimowolnie skierowały się na wschód, ku wieży kościoła. Najwyraźniej świątynia wciąż stała na swoim miejscu. W każdym razie wieża sterczała pośród gruzów niczym wyciągnięty ku niebu palec. Może powinna tam pójść i zobaczyć, czy ktoś z jej okolicy ocalał? Nie! Po krótkim namyśle zdecydowała, że pojedzie do swojej rodziny, do Strasslach. Przez chwilę zmagała się z myślą, że nie warto już żyć na tym przeklętym świecie, który najwyraźniej nawet Pan Bóg porzucił.
Potem jednak uznała, że w tym życiu ma do spełnienia jeszcze jedno zadanie: była odpowiedzialna za to młode życie, które jej powierzono. Była to winna swoim państwu, panu doktorowi i pani Elisabeth.
– Idźcież no, dobra kobieto, blokujecie przejście! – krzyknął ze złością stojący za nią mężczyzna, wchodząc jej niemal na plecy.
– Gdzie się pchasz! – prychnęła na niego Ottilie, chwytając za rączkę stojącego obok niej chłopca. – Chodź maleńki, pojedziemy do mojego brata, tam dostaniesz mleka i weźmiesz kąpiel. Wyglądasz jak szary skrzat, trzeba cię będzie porządnie wyszorować.