Читать книгу Marlene - Hanni Münzer - Страница 15
4
ОглавлениеMonachium, lipiec 1944 roku
Marlene wróciła na gruzowisko i stanęła nad żałosnymi resztkami czegoś, co kiedyś było domem przy Prinzregentenplatz 10. Trwała wojna i do tej pory widziała już śmierć wielu ludzi. Śmierć była wręcz wszechobecna. Marlene widziała ją, czuła jej zapach, nienawidziła jej.
Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że się modli. Ale od dnia, gdy ostatni raz się modliła, upłynął szmat czasu. Odwróciła się od Boga, tak jak On odwrócił się od ludzi, wydawszy ich na pastwę szatana. Nie modliła się, lecz na swój sposób żegnała z mieszkańcami tego domu: Deborą i Ottilie oraz Wolfgangiem, którego nie było jej dane poznać. Chociaż od dziewięciu lat żyła pośród nazistowskiego terroru, wciąż nie umiała pojąć, jak ludzie mogą być zdolni do takiego bestialstwa. Dom pełen śmiechu, miłości i życia w ciągu kilku sekund został starty z powierzchni ziemi. Ludzie produkowali bomby i zrzucali je na innych ludzi. Przyjaciel czy wróg, zabijano ich w imię zbrodniczej ideologii, wbrew odwiecznemu prawu. Albowiem żaden człowiek nie ma prawa odebrać życia drugiemu człowiekowi. Jej również to dotyczyło. A mimo to zabiła. Wiedziała, że będzie musiała dźwigać to brzemię do końca życia.
Wszędzie walały się odłamki szkła, powyrywane drzwi i okiennice, zwęglone fragmenty mebli i sprzętów. Jeden dzień! Jeden dzień i zdołałaby uratować Deborę i jej braciszka. Cóż znaczy jeden dzień wobec pięciu lat wojny?! Że też właśnie tego dnia opuściło ją szczęście. W Krakowie cudem przeżyła zamach na Cyganerię. Została ciężko ranna, lecz siłą woli zdołała odzyskać siły, a potem dotrzeć do Berlina i Monachium. I po co to wszystko? Po to, żeby stanąć nad stertą osmalonych gruzów? Czuła, jak wzbiera w niej gniew. A zarazem radość, że wciąż coś czuje. Gdziekolwiek spojrzała, napotykała otępiałe, zrezygnowane twarze ludzi, którzy zbyt wiele razy widzieli śmierć i dawno już uznali ją za swoją nieodłączną towarzyszkę. Wiedziała, że ona sama nigdy nie oswoi się ze śmiercią.
Nagle poczuła, że ktoś ją obserwuje. Zbyt długo już stała nad tymi gruzami. Odwróciła się i wpadła wprost w ramiona zastępu Hitlerjugend, garstki nieświadomych niczego gołowąsów w mundurach, skazanych przez swych przełożonych na śmierć.
– Heil Hitler! – wrzasnął dowódca oddziału.
Marlene z trudem się opanowała. Niewiele brakowało, a wzdrygnęłaby się z obrzydzeniem, zamiast odwzajemnić pozdrowienie. Nie mniej wysiłku kosztowało ją ukrycie myśli kłębiących się jej w głowie na widok czternastoletniego chłopca. W jego oczach skrzył się fanatyzm. Niestraszne mu były bomby i terror. Przecież stał po właściwej stronie, po stronie dobra, a dobro musi zwyciężyć! Jeśli wszystko musi się obrócić w perzynę i lec w gruzach, to niech tak będzie. Bo tak chce Führer! Po zwycięstwie wszystko zostanie odbudowane. Większe, piękniejsze, potężniejsze. Trzecia Rzesza w pełnej chwale. Nowy Rzym. Tak myśleli ci młodzi chłopcy wychowani w brunatnej ideologii. Nieżyjący już dziadek Marlene wyjaśnił jej kiedyś, że pokusy przyoblekają się w najrozmaitsze szaty. Dzieci uwierzą w każdą bzdurę, nieważne, czy chodzi o wielkanocnego zajączka, czy o wyższość aryjskiej rasy. Tę łatwowierność wykorzystują ci, którzy nie mają na uwadze dobra, lecz wyłącznie własny interes i władzę, jaką mogą w ten sposób zdobyć. I tak oto świat raz po raz rzuca się w otchłań nieszczęścia. Marlene przyspieszyła kroku, by znaleźć się jak najdalej od tego chłopca i jego potępieńczego zastępu.
W bombardowaniu straciła niemal wszystkie ubrania. Została tylko, z tym, co miała na sobie. Na szczęście w małej torebce pod suknią ukryła to, co najważniejsze: fałszywe dokumenty i trochę pieniędzy. Dostała je – wraz z kontaktem w zachodniej części Monachium – od Haliny, swojej łączniczki w berlińskim ruchu oporu.
Minęło dziesięć dni od jej wyjazdu ze stolicy Rzeszy. Po straszliwym nalocie musiała się liczyć z tym, że pod adresem, który otrzymała, ostała się jedynie kupa gruzu. Poza tym brunatny reżim wzmógł walkę „na froncie wewnętrznym”. Im większe obszary Wehrmacht i Waffen-SS traciły na froncie, tym brutalniej gestapo, SA i inni fanatycy występowali przeciwko obywatelom Rzeszy. Wszędzie wietrzono spisek i zdradę, denuncjowano sąsiadów, przeprowadzano masowe aresztowania, a tortury i groźby rozwiązywały niejeden język. Każdego dnia szeregi ruchu oporu topniały, lecz mimo to garstka nieustraszonych bojowników nadal próbowała zmienić bieg wojny.
Po ponaddwugodzinnej pieszej wędrówce dotarła wreszcie pod wskazany adres i kolejny raz tego dnia stanęła nad czymś, co jeszcze niedawno było kamienicą.
Czuła, jakby wszystko sprzysięgło się przeciw niej. Kręciło się jej w głowie, a ciało miała tak obolałe, jakby całą noc przespała na kamieniach, co w gruncie rzeczy nie było dalekie od prawdy. W dodatku dopiero co wyszła z ciężkiej choroby i wciąż nie odzyskała pełni sił, a przez ostatnie trzy dni, które spędziła w schronie, nie mogła wykonywać wzmacniających ćwiczeń, które w Krakowie pokazał jej dobry doktor Hondl. Prawdą jest, że w pionie, bardziej niż tak silny niegdyś organizm, utrzymywała ją żelazna wola, lecz nawet ona nie była w stanie pokonać głodu i pragnienia. Gardło wyschło jej tak bardzo, że z trudem przełykała ślinę. Całe miasto było spowite jedną wielką chmurą pyłu, która zdawała się dusić wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Marlene musiała jak najszybciej znaleźć miejsce, gdzie mogłaby spędzić noc, odzyskać siły i obmyślić plany. Tylko gdzie? Nie znała tu nikogo, a tego dnia tysiące monachijczyków szukały dachu nad głową. Powrót do schronu nie wchodził w grę. Przypomniała sobie, że w połowie drogi mijała kościół, w którym zgromadzili się potrzebujący schronienia rozbitkowie. Jak przez mgłę przypomniała sobie, że widziała tam chyba flagę Czerwonego Krzyża. To by oznaczało, że w tym miejscu opatruje się rannych oraz rozdziela jedzenie i wodę. Rozejrzała się i spostrzegła wieżę kościoła, która wyłaniała się z chmury, wskazując na niebo, jakby chciała przypomnieć miastu o Bogu.
Marlene znów poczuła, że jest obserwowana. Próbowała dyskretnie przyjrzeć się otoczeniu, lecz nie odkryła niczego podejrzanego – tylko tłum pozbawionych dachu nad głową ludzi, błądzących niczym szare widma i z wolna zaczynających się już organizować. Wokół wykrzykiwano imiona, przetrząsano ruiny w poszukiwaniu żyjących, wymieniano się informacjami, kto kogo i gdzie widział; matki próbowały uspokajać dzieci, sanitariusze biegali z noszami, a miejscowy dowódca obrony przeciwlotniczej wykrzykiwał przez megafon rozkazy. A wszystko, niczym niewidzialny woal, spowijała wojna i jej atrybuty: śmierć, żałoba, rozpacz i gniew.
Marlene ruszyła z powrotem tą samą drogą, która wszelako teraz wydawała się jej dalece uciążliwsza niż poprzednio. Raz po raz upewniała się, czy nikt jej nie śledzi, ale nie zauważyła nikogo podejrzanego. W końcu dotarła do celu. Mimo powybijanych okien i popękanych ścian świątynia sprawiała wrażenie solidnej. Co ciekawe, była to jedyna budowla w okolicy, która pozostała prawie nienaruszona, i Marlene pomyślała, że to, co sama określała jako łut szczęścia, inni mogli postrzegać jako cud. Cud czy przypadek, było jej wszystko jedno, najważniejsze, że miała dach nad głową.
Tak jak ona myślało zapewne wielu, gdyż kościół był niemiłosiernie przepełniony. Obdarty ksiądz, kręcący się niczym w transie między szukającymi schronienia, w czasach pokoju zapewne mógł tylko pomarzyć o takiej frekwencji na nabożeństwach. Marlene bezceremonialnie torowała sobie drogę przez ludzką masę. Ludzie, którzy wyglądali równie żałośnie jak ona, niechętnie robili miejsce i bronili każdego centymetra zajmowanej przez siebie przestrzeni. Tu po raz pierwszy usłyszała o nieudanym zamachu na Hitlera dokonanym przez pułkownika wojsk zapasowych. Poznała hrabiego von Stauffenberga w domu swego dziadka, gdyż ów oficer kilka razy odwiedził barona von Dürkheima. Marlene pamiętała, że Stauffenberg był eleganckim młodym mężczyzną i że jako podlotek kochała się w nim bez pamięci.
W jednej z bocznych naw urządzono prowizoryczny lazaret. Marlene przedarła się tam i zdołała wybłagać kawałek suchego chleba i kubek herbaty, bezcenne dary rozdzielane przez siostry z Czerwonego Krzyża. Zaspokoiwszy nieco głód i pragnienie, upewniła się, że torebka z cenną zawartością jest na swym miejscu pod suknią, niczym jeż zwinęła się w kłębek i mimo otaczających ją hałasów i odoru roztaczanego przez stłoczone w ciasnym pomieszczeniu setki ludzi próbowała się zdrzemnąć. Ukryty w dłoni scyzoryk, jej jedyna broń, musiał wystarczyć, by się obronić przed złodziejami. Nie czuła się jednak zagrożona, gdyż otaczały ją bezsilne i żałosne postacie tak jak ona szukające schronienia i ukojenia. Widziała, że ludzie ci osiągnęli stadium, w którym mają już dość wojny i niesionych przez nią tragedii. W obliczu realnej grozy wojennej triumfalna ideologia wielkiego podboju straciła swój dawny blask. Tak było od zarania dziejów – prędzej czy później wojna zawsze zaczyna pożerać własny ogon. Ludzie w końcu zaczynają tęsknić za dobrem i pięknem i budzi się to, co stanowi o człowieczeństwie: silniejszy zaczyna pomagać słabszemu, ten, kto ma wiele, dzieli się z tym, który nie ma już nic. Marlene czuła, że ta metamorfoza już się zaczęła.
Patrzyła, jak siostry z troską opatrują rannych, jak ksiądz niestrudzenie stąpa między śpiącymi, słowem i gestem pocieszając zrozpaczonych, jak jakiś mężczyzna oddaje swój koc matce, by ta okryła córeczkę. Ludzie zgromadzeni pod tym dachem wiele razy stawiali czoło śmierci i wiedzieli już, że jest ona owocem zła, które zawładnęło ich krajem. Zła, któremu chcieli w końcu postawić tamę.
Ona sama dawno przezwyciężyła strach. Śmierć to śmierć – i nikt nie zabroni jej zbierać krwawego żniwa. Na wojnie nie ma zwycięzców, a jej kres widzieli jak dotąd jedynie ci, co zginęli.