Читать книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle - Страница 10
CZĘŚĆ DRUGA,
III. Mały John w służbie u szeryfa
ОглавлениеW ten sposób Mały John znalazł się na dworze szeryfowym i dosyć lekko mu się żyło, gdyż był w tak wielkich łaskach u szeryfa, że ten uczynił go pierwszym po sobie. Mały John zasiadał z nim do stołu i towarzyszył mu na polowaniach; tak więc – polując, jedząc do syta, popijając małmazje i sypiając do południa – roztył się jak spasiony bawół. Życie płynęło mu jak po miodzie, aż do pewnego dnia, w którym szeryf wybrał się na łowy i przez przypadek diabli wzięli całą idyllę.
Owego ranka szeryf wyjechał na spotkanie kilku lordom, z którymi miał razem polować. Rozglądał się za swoim namiestnikiem, Reynoldem Zielonolistnym, i nie widząc go, rozsierdził się, chciał bowiem pochwalić się zręcznością Małego Johna przed swoimi dostojnymi przyjaciółmi. Tymczasem ten spał, chrapiąc dzielnie, póki słońce nie stanęło wysoko na niebie. Wreszcie otworzył oczy, rozejrzał się wokół, lecz wcale nie kwapił się wstać. Jasne słoneczko wpadało oknem, w powietrzu unosił się słodki zapach powojów, które oplatały mury, gdyż sroga zima minęła i wiosna była znowu, więc Mały John leżał cicho, myśląc, jak ślicznie wygląda wszystko w ten cudowny poranek. Wtedy właśnie usłyszał odległy głos trąbki grającej czystym i przenikliwym tonem. Dźwięk był nikły, ale jak kamyczek uderzający w taflę sadzawki naruszył gładki spokój jego myśli i wzburzył go do głębi. Dusza jego jakby ocknęła się z lenistwa, a w pamięci odżyło wspomnienie wesołego, puszczańskiego życia – jak ptaki leśne śpiewają w ten rześki poranek, jak mili sercu druhowie i przyjaciele weselą się i ucztują, a może i wspominają go z rozgoryczeniem. Zaciągając się bowiem na służbę u szeryfa, zrobił to na żarty, ale ciepło mu było w zimie przy kominku i strawa mu dogadzała, więc ociągał się, odkładając z dnia na dzień swój powrót do Sherwoodu, aż minęło sześć długich miesięcy. Ale teraz rozmyślał o swoim dobrym wodzu i o Willu Stutely’u, umiłowanym nade wszystko w świecie, i o młodym Dawidzie z Doncasteru, którego tak dobrze wykształcił we władaniu wszelką bronią; rozmyślał tak, że ogarnęła go wielka i gryząca tęsknota za nimi i łzy napłynęły mu do oczu. Wtedy rzekł w głos: „Tyję tu jak spasiony wieprz i męskość całą zatracam, a staję się gnuśny i głupi jak but. Ale otrząsnę się z tego i wrócę do swoich najdroższych przyjaciół, i póki życia, nigdy więcej od nich nie odejdę”. Co mówiąc, wyskoczył z łóżka, gdyż obmierzła mu do reszty własna niemrawość.
Zszedłszy po schodach, ujrzał marszałka dworu stojącego przy drzwiach od spiżarni: był to ogromny tłuścioch z potężnym pękiem kluczy u pasa. Mały John zwrócił się do niego:
– Dzień dobry, panie marszałku. Głodny jestem jak pies, bo od samego świtu nic w ustach nie miałem. Nakarm mnie przeto.
Marszałek dworu spojrzał na niego ponuro i zabrzęczał kluczami, gdyż nie cierpiał Małego Johna za to, że był w wielkich łaskach u szeryfa.
– A, to ichmość Reynold Ospałolistny zgłodniał co nieco? – rzekł z przekąsem. – No, luby młodzieńcze, jak pożyjesz dłużej, to przekonasz się snadnie, że kto gnuśnieje w łóżku, temu potem kiszki marsza grają. Bo cóż powiada nasze stare porzekadło, proszę waszmości? „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. A waszmość śpisz bez pamięci.
– Ach, ty beczko z łojem! – krzyknął Mały John. – Nie proszę cię o błazeńskie uwagi, tylko o chleb i mięso. Ktoś ty taki, żeby mi odmawiać jedzenia? Na świętego Dunstana, mów lepiej, gdzie moje śniadanie, jeśli nie chcesz, żebym ci pogruchotał kości!
– Wasze śniadanie, panie Zapalczywolistny, jest w spiżarni – odparł marszałek dworu.
– To podaj je tu! – krzyknął Mały John, który rozsierdził się porządnie.
– Sam sobie podaj! – rzekł marszałek dworu. – Masz mnie za niewolnika, żebym biegał w dyrdy i podtykał ci pod nos jedzenie?
– Mówię, idź i przynieś je zaraz!
– A ja mówię, sam idź i sam sobie przynieś!
– Dobra, do pioruna! – rzekł Mały John z wściekłością, podskoczył i targnął drzwi spiżarni, ale okazało się, że są zamknięte. Na co marszałek wybuchnął śmiechem i zabrzęczał kluczami. Wtedy Mały John zakipiał z gniewu i trzasnął pięścią w drzwi, wybijając trzy płyty szklane – zrobiła się dziura, przez którą łatwo mógł przedostać się do środka.
Gdy marszałek ujrzał, do czego doszło, wpadł w szał z wściekłości i kiedy Mały John pochylił się, zaglądając do spiżarni, wpił mu się z tyłu palcami w kark i zaczął go okładać kluczami po głowie, aż tamtemu świeczki w oczach stanęły. Odwrócił się i tak trzepnął marszałka, że ten zwalił się na podłogę i leżał jak ogłuszony baran.
– Masz i zapamiętaj sobie, jak biją – powiedział Mały John – żebyś nigdy więcej nie odmawiał głodnemu dobrego śniadania.
Co rzekłszy, wlazł przez dziurę do spiżarni i rozejrzał się, czy znajdzie coś na zaspokojenie apetytu. Zobaczył ogromny pasztet z dziczyzny, dwa pieczone kapłony, za nimi półmisek jaj siewki, a ponadto flaszkę małmazji i wina kanaryjskiego – słodki widok dla zgłodniałych oczu. Zdjął to wszystko z półek, postawił na kredensie i zabierał się do biesiady.
Tymczasem kucharz w kuchni po drugiej stronie dziedzińca usłyszał kłótnię między Małym Johnem i marszałkiem, a także cios, którym Mały John zdzielił tamtego, więc puścił się pędem przez dziedziniec i w górę po schodach do spiżarni, ściskając w ręce rożen z nadzianym kawałkiem pieczeni. Marszałek zdążył tymczasem odzyskać zmysły i podnieść się z podłogi, więc kiedy kucharz nadbiegł po schodach, zastał marszałka przy drzwiach spiżarni, zaglądającego do środka przez dziurę. Wbijał wściekle oczy w Małego Johna, który zabierał się do uczty, spoglądając nań jak jeden pies na drugiego, któremu kość przypadła w udziale. Marszałek, ujrzawszy kucharza, podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
– Biada, luby przyjacielu – powiedział, chcąc się przypochlebić wysokiemu i silnemu mężczyźnie, jakim był kucharz – widzisz, co ten podły łotr, Reynold Zielonolistny, narobił? Włamał się do spiżarni naszego pana i tak trzepnął mnie w ucho, aż myślałem, że ducha wyzionę. Kucharzu zacny, szczerze cię lubię, dostaniesz codziennie pełen garniec najprzedniejszego wina, boś jest starym i wiernym sługą. Ponadto, dobry kucharzu, mam tu dziesięć szylingów, które pragnę ci podarować. Ale powiedz, czy cię nie boli, aby taki przybłęda, jak ten Reynold Zielonolistny, obżerał się na naszych oczach tak bezczelnie?
– A boli, czemu nie – odparł dzielnie kucharz, w którym obudziła się sympatia do marszałka z chwilą, gdy ten wspomniał o winie i dziesięciu szylingach. – Niech waszmość zmyka do swojej komnaty, a ja już wyciągnę tego Zielonochłystka za uszy. – Co mówiąc, odłożył szpikulec rożna i dobył miecza z pochwy wiszącej u pasa. Wówczas marszałek czmychnął czym prędzej, gdyż nie znosił widoku nagiej stali.
Kucharz podszedł wprost do pokiereszowanych drzwi spiżarni i ujrzał przez dziurę Małego Johna, akurat jak ten zakładał sobie serwetkę pod brodę i zabierał się do ucztowania.
– Jakże to, Reynoldzie Zielonolistny? – zagadnął. – Dalibóg, poczynasz sobie nie lepiej niż zbój. Wyłaź stąd w te pędy, człeku, albo poćwiartuję cię jak prosię.
– Ani mi się śni, kucharzu. Zachowuj się przyzwoiciej, bo nauczę cię rozumu. Na ogół łagodny jestem jak baranek, ale jak mi ktoś chce sprzątnąć mięso sprzed nosa, tom wściekły jak lew, jako żywo.
– Lew, nie lew – rzekł waleczny kucharz – ale wyłaź, bratku, albo jesteś śmierdzącym tchórzem i złodziejem.
– Ha! – krzyknął Mały John – od tchórzów nikt mnie nie wyzywał! Więc pilnuj się, kucharczyku, bo zaraz poznasz, co to wściekły lew. Ostrzegałem cię.
Po czym też dobył miecza i wylazł ze spiżarni. Przybrali szermiercze pozy i z wolna następowali na siebie z ponurymi i złymi minami, ale raptem Mały John opuścił ostrze.
– Powstrzymaj się, cny kucharzu! – zawołał. – Bo widzisz, przyszło mi na myśl, że nie godzi się nam walczyć ze sobą, gdy smakowite wiktuały czekają tak blisko i uczta jak dla nas dwóch wymarzona. Wiesz co, przyjacielu, myślę, że powinniśmy uraczyć się tą ucztą znakomitą, zanim staniemy do boju. Co ty na to, wesoły kucharzu?
Na tę mowę kucharz poskrobał się po głowie i oczami w rozterce błądził, bo przepadał za ucztowaniem, wreszcie odetchnął głęboko i rzekł do Małego Johna:
– Zgoda, przyjacielu, twój plan całkiem mi przypadł do gustu. Więc powiadam, chłopcze miły, ucztujmy z całego serca, bo jeden z nas wieczerzać dziś może w raju.
Więc wsunęli miecze w pochwy i udali się do spiżarni. Gdy zasiedli, Mały John wydobył sztylet i ciachnął nim kawał placka.
– Głodnego trzeba nakarmić – powiedział – więc częstuję cię, kochasiu, bez ceregieli.
Ale kucharz nie pozostał w tyle, natychmiast uraczył się potężną porcją pasztetu. Nie zamienili więcej ni słowa, wykorzystując gębę na właściwsze cele. Ale choć nie odzywali się do siebie, spoglądali jeden na drugiego, myśląc sobie, że ten po drugiej stronie stołu to najdzielniejszy chłop, jakiego się w życiu widziało.
Wreszcie – po długim, długim czasie – kucharz westchnął głęboko, jakby z wielkim żalem i wytarł ręce w serwetkę, bo nie mógł więcej jeść. Mały John też miał już dosyć, gdyż odsunął na bok pasztet, jakby mówiąc: „Zbrzydłeś mi, przyjacielu”. Po czym wziął do ręki garniec wina i powiedział:
– No, bracie, klnę się na wszystkie świętości, że nie miałem jeszcze takiego kompana przy stole jak ty. Twoje zdrowie! – Podniósł garniec do ust, przechylił głowę i wlał sobie do gardła z pół kwarty wina. Podał garniec kucharzowi, który odwzajemnił mu się toastem za jego zdrowie i udowodnił, że wcale nie ustępuje Małemu Johnowi ni w jedzeniu, ni w piciu.
– Masz przyjemny głos, wesoły druhu – rzekł Mały John. – Wyobrażam sobie, że pięknie śpiewasz ballady. Może nie?
– A podśpiewuję sobie od czasu do czasu – odparł kucharz – ale sam nie zaśpiewam.
– Ma się rozumieć – rzekł Mały John – byłoby to nieładnie z mojej strony. Kropnij ty najpierw swoją śpiewkę, a potem ja swoją. Zobaczymy, która lepsza.
– Zgoda, kochasiu – powiedział kucharz. – A słyszałeś kiedy skargę opuszczonej pasterki?
– Nie, jako żywo – odparł Mały John. – Ale śpiewaj, to posłucham.
Kucharz najpierw pociągnął tęgo z garnca, odchrząknął i nad podziw pięknie zaśpiewał:
SKARGĘ OPUSZCZONEJ PASTERKI
W czas wiosny, gdy się liść zieleni,
Gdy ptaszki się kojarzą w pary,
Skowronek śpiewać się nie leni
I drozd – czy młody, czy li stary –
Samotna Filis pod wierzbiną
Śpiewa i łzy jej z oczu płyną:
„Oj, wierzbo, wierzbo, moja wierzbo!
Z gałązek twoich wianek splotę
Niech skryje włosy moje złote!”
Drozd przyhołubił sobie żonę
I gołąb też już gniazdko wije –
Mój Robin w inną odszedł stronę
I innej rzuca się na szyję,
Tak więc usiadłam pod wierzbiną
I śpiewam. Z oczu łzy mi płyną:
„Oj, wierzbo, wierzbo, moja wierzbo!
Z gałązek twoich wianek splotę
I skryję włosy moje złote!”
Lecz śledź z przybrzeżnej, bliskiej wody
Nie gorszy jest od morskich śledzi –
I patrzcie – już Korydon młody
U boku pięknej Filis siedzi –
A choć są razem pod wierzbiną,
Łzy z oczu jakoś jej nie płyną –
„Oj wierzbo, wierzbo, moja wierzbo!
Z gałązek wianka już nie splotę,
Odsłaniam włosy moje złote”.
– Dalibóg! – zawołał Mały John – zacna to pieśń, a i prawdę niebłahą zawiera.
– Cieszę się, że ci się spodobała – powiedział kucharz. – A teraz twoja kolej, bo nie wypada radować się samemu albo śpiewać, a drugich nie posłuchać.
– Zaśpiewam ci więc pieśń o chwackim rycerzu z dworu króla Artura. O takim, co wyrwał cierń z serca, nie nadziewając się zaraz na drugi, jak ta twoja Filis. Bo widzi mi się, że ona, aby wyleczyć jedną ranę, zadała sobie drugą. Słuchaj zatem tego, co zaśpiewam:
RYCERZ I JEGO MIŁOŚĆ
Gdy władał u nas Artur król,
Dobre to było władanie –
Rycerzy dzielnych i na schwał
Miał wesolutką kompanię.
A pośród nich, nad dziwy dziw,
Niby pacholę jakoweś,
Rycerzyk jeden sobie żył,
Co kochał cud białogłowę.
Lecz ona, nie chcąc chłopca znać,
W inną odwraca się stronę –
Rycerzyk ruszył tedy w świat
I pozostawił swą donnę.
A gdy nareszcie został sam,
Wnet zaczął szlochać i wzdychać –
(Ach, nawet twardy głaz by zmiękł)
I z żalu zaczął usychać.
Serce rycerza trawił ból –
Rozpaczy bezbrzeżnej źródło –
Ból, który coraz rósł i rósł,
W miarę jak ciało wciąż chudło.
I wrócił rycerz, nim minął rok,
W wesołych kompanów koło –
I rycerz przestał wzdychać „Ach”,
I znów mu było wesoło.
Z tego wynika – sądzić śmiem
I sąd ten powtarzam dalej –
Że jeśli tylko pełny brzuch
I serce też się nie żali.
– Niech skonam! – zawołał kucharz, walnąwszy garncem w stół – ogromnie mi się ta pieśń podoba, a i morał, który siedzi w niej jak słodki orzech w skorupie.
– A toś bystry chłop – rzekł Mały John. – Pokochałem cię szczerze jak brata.
– I jam cię też polubił. Ale dzionek mija, a ja mam jeszcze robotę w kuchni i muszę zdążyć, zanim nasz pan wróci z polowania. Więc chodźmy raz-dwa i załatwimy ten dzielny pojedynek, który nas czeka.
– No to już – powiedział Mały John – byle żwawo. Ze mnie kompan, bracie, i do bitki, i do wypitki. Ruszaj na korytarz, bo tam jest gdzie wywinąć mieczem, a postaram się dogodzić ci setnie.
Wyszli więc na krużganek, który prowadził do spiżarni, dobyli mieczy i bez dalszych ceregieli natarli na siebie z taką furią, jakby jeden drugiego chciał porąbać na kawałki. Miecz o miecz uderzał ze szczękiem, aż iskry sypały się dokoła. Wodzili się w walce po całym krużganku z godzinę albo i więcej, a żaden drugiego nie dosięgnął, choć starali się, jak mogli, obaj bowiem byli świetnymi szermierzami i nic z ich wysiłku nie wynikło. Od czasu do czasu przerywali pojedynek zmordowani, a odetchnąwszy nieco, rzucali się do walki z jeszcze większą zaciekłością. Wreszcie Mały John zawołał: „Stój, dobry kucharzu!” i obaj wsparli się na mieczach, ciężko dysząc.