Читать книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle - Страница 9
CZĘŚĆ DRUGA,
II. Mały John udaje się na jarmark w Nottinghamie
ОглавлениеOpowiemy teraz wesołe przygody Małego Johna na zawodach łuczniczych w Nottinghamie, dowiecie się o tym, jak pokonał Eryka z Lincolnu w sławnym pojedynku na pałki, i o tym, jak zaciągnął się na służbę szeryfa, a także o wesołej zwadzie z szeryfowym kucharzem. Słuchajcie więc, co będzie dalej.
Wiosna minęła od owej uczty szeryfa w Sherwoodzie i lato minęło, aż nadszedł dostatni miesiąc październik. Powietrze było chłodne i rześkie, stodoły pełne plonów, pisklęta porosły w pióra, zbiór chmielu pięknie się udał, a jabłka podojrzewały. Z czasem i ludzie przestali gadać, jak to szeryf wyszedł na bydle rogatym, ale on sam wciąż nad tym bolał i nie mógł ścierpieć imienia Robin Hooda.
W październiku miał się odbyć w Nottinghamie urządzany tradycyjnie co pięć lat wielki jarmark, na który ściągali ludzie z najdalszych stron. Zazwyczaj w przewidzianych na ten dzień rozrywkach prym dzierżyło łucznictwo, ponieważ hrabstwo Nottingham słynęło z najlepszych strzelców w całej Anglii. Tego jednak roku szeryf ociągał się długo, zanim ogłosił datę jarmarku, bojąc się, że zjedzie nań Robin Hood ze swoją bandą. Początkowo skłonny był w ogóle nie urządzać jarmarku, ale przyszło mu na myśl, iż narazi się na śmiech i plotki, że boi się Robin Hooda, więc wziął to pod uwagę. Ostatecznie postanowił wyznaczyć taką nagrodę, która by nie skusiła żadnego z leśnych ludzi. Zazwyczaj przyznawano zwycięzcy dziesięć marek albo baryłkę piwa, więc tym razem szeryf wyznaczył w nagrodę dla najlepszego strzelca dwa tłuste woły.
Usłyszawszy o tym, Robin rozzłościł się i powiedział:
– Niech go diabli wezmą, tego szeryfa, żeby dawać nagrodę jak dla pastuchów! Miałem wielką ochotę wziąć znów udział w zawodach, ale co by mi przyszło z takiej nagrody, ni przyjemności żadnej, ni zysku.
Odezwał się na to Mały John.
– Posłuchaj tylko, wodzu – rzekł – byliśmy dzisiaj we trójkę „Pod Błękitnym Dzikiem”: Will Stutely, młody Dawid z Doncasteru i ja. Otóż usłyszeliśmy tam wszystko o jarmarku, między innymi i to, że szeryf specjalnie wyznaczył taką nagrodę, aby nikt z Sherwoodu nie połakomił się na nią i nie zjawił się na jarmarku. Zatem, jeśli pozwolisz, wodzu, rad bym pójść i pokusić się o wygranie nawet tej marnej rzeczy w zacnej kompanii strzeleckiej, jaka stanie do zawodów w Nottinghamie.
– Nie, bracie – rzekł Robin – dzielny i mądry z ciebie człek, ale brak ci sprytu, takiego choćby, jak ma nasz Stutely, a ja za nic w świecie nie dopuszczę, aby ci się stała krzywda. Jeśli się jednak uprzesz, to przynajmniej idź w przebraniu, a nuż znajdą się tacy, co cię znają.
– Zgoda, wodzu – rzekł Mały John. – Ale żadnego przebrania mi nie trzeba prócz szkarłatnego odzienia, zamiast naszej zieleni. A czuprynę i brodę ukryję pod kapturem, tak że nikt mnie nie pozna.
– Bardzo mi to nie dogadza – powiedział Robin Hood – ale skoro tak tego pragniesz, to idź, tylko trzymaj się godnie, Mały Johnie, boś jest moją prawą ręką i ciężko by mi było, gdyby spotkała cię krzywda.
Mały John przebrał się zatem w szkarłat od stóp do głów i wyruszył na wielki jarmark w Nottinghamie.
Wesołe dni nastały w czas jarmarku w Nottinghamie. Zielone łąki u głównej bramy miasta mieniły się od straganów poustawianych w rzędy, od kolorowych namiotów, chorągiewek i girland. Tłumy ściągnęły ze wszystkich okolic, zarówno możni, jak i pospólstwo. W niektórych namiotach wesołe kapele przygrywały do tańca, w innych lał się miód i piwo, a w jeszcze innych sprzedawano słodycze i specjały. Zabawa wyszła i poza stragany, na murawę, gdzie minstrele2 śpiewali dawne ballady, brzdąkając na harfie, albo zapaśnicy walczyli ze sobą na wysypanym trocinami ringu; ale najwięcej widzów gromadziło się wokół podium, gdzie twardzi zabijacy toczyli pojedynek na pałki.
Mały John zjawił się na jarmarku cały w szkarłacie. Miał szkarłatne trykoty i kaftan, szkarłatny kołpak i zatknięte w nim pióro szkarłatne. Przez ramię przewiesił mocny cisowy łuk, a przez plecy kołczan pełen smukłych strzał. Oglądano się z podziwem za takim dryblasem, bo bary miał szersze niż najtęższy mąż i przerastał każdego o głowę. A i dziewczęta zerkały na niego ukradkiem, myśląc sobie, że pierwszy raz widzą tak dorodnego młodziana.
Najpierw skierował kroki tam, gdzie sprzedawano krzepkie piwo, i wskoczywszy na ławę, wezwał wszystkich wokół do wypitki.
– Hej, bracia mili! – wołał. – Kto wypije z dzielnym kompanem? Chodźcie, chodźcie wszyscy! Weselmy się, bo dzionek piękny, a piwo aż się pieni. Chodź tu, druhu, i ty, i ty, bracie, żaden grosza nie płaci. A nie odwracaj się, chwacki żebraku, tylko chodź do nas, i ty, wesoły kotlarzu, bo stawiam wszystkim pospołu dla prawdziwego wesela.
Wołał tak, gdy kompani ze śmiechem się tłoczyli, a słodowe piwo lało się brunatną strugą. Wychwalali go pod niebiosa, każdy się zaklinał, że kocha go jak brata; taką to miłość każdy żywi do tego, kto go ugości za darmo.
Z kolei Mały John skierował się tam, gdzie trzej kobziarze przygrywali skocznie do tańca. Odłożył na bok swój kołczan i łuk i poszedł w tany, a tak zapalczywie, że nikt mu nie sprostał. Z tuzin dziewcząt, jedna po drugiej, kusiło się na darmo, aby zmęczyć go do upadłego, ale żadnej się to nie udało, a Mały John skakał tak wysoko i strzelał palcami, i pokrzykiwał tak głośno, aż dziewczęta zaklinały się jedna przez drugą, że w życiu nie widziały tak słodkiego chłopca.
Kiedy wreszcie Mały John wytańczył się za wszystkie czasy, poszedł pooglądać sobie zawodników i walkę na pałki, przepadał bowiem za szermierką nie mniej niż za pieczystym i trunkiem. I tam spotkała go przygoda, o której przez długie lata śpiewano potem ballady.
Wśród zawodników był jeden, co nabijał guzy i kładł każdego bez wyjątku, kto tylko rzucił swój kołpak na ring. Był to cieszący się wielkim rozgłosem Eryk z Lincolnu, którego imię powtarzało się w niejednej ludowej balladzie. Zjawiwszy się tam, Mały John zobaczył, że nikt nie walczy, tylko dzielny Eryk przechadza się tam i z powrotem po ringu, kołysząc pałką i wykrzykując chwacko:
– Hej, kto dla swojej krasnej bogdanki skrzyżuje pałkę z prawym szlachcicem z hrabstwa Lincoln? No, chłopcy? Stawajcie! Stawajcie który, bo pomyślę sobie, że dziewczęta w waszych stronach ze wszem nieurodziwe albo – jak Nottingham szeroki – krew w was zimna i gnuśna. Lincoln wyzywa Nottingham, powiadam! Bo jeszcze nie postawił dziś nogi na deskach żaden taki, którego u nas zwą „prawdziwą pałką”.
Na to jeden drugiego trącił łokciem, powiadając: „Idź ty, Ned!” albo: „Idź ty, Tomasz!”, ale żadnemu nie uśmiechało się oberwać guza za nic.
Niebawem Eryk zoczył Małego Johna, który o głowę wyrastał nad tłum, i zawołał do niego głośno:
– Hej ty, dryblasie w szkarłacie! Bary masz potężne i łeb jak ceber twardy. Czyżby twoja luba tak brzydka była, że nie weźmiesz dla niej pałki do ręki? Dalibóg, w Nottinghamie mężczyźni schodzą na psy, bo serca nie mają ni odwagi! No, drągalu, nie wywiniesz pałką za honor Nottinghamu?
– A jakże – rzekł Mały John – gdybym tylko miał tu swojego sękacza, z wielką ochotą trzepnąłbym cię w ciemię, ty durny pyszałku. Na zdrowie by ci wyszło, bo przestałbyś się puszyć jak kogut. – Tak mu odparował, najpierw cedząc słowa, bo podniecał się niełatwo, ale wściekłość w nim wzbierała jak głaz toczący się z góry i pod koniec cały dyszał gniewem.
Eryk z Lincolnu zaśmiał się w głos.
– Pięknie powiedziane jak na tchórza, co boi się zmierzyć ze mną po męsku – zawołał. – Sam jesteś pyszałek, postaw tylko nogę na deskach, a twoje przechwałki kołkiem ci w gardle staną!
– Dobra – rzekł Mały John – nie ma tu takiego, co by mi pożyczył tęgiej pałki, abym mógł wypróbować, ile wart ten łachmyta?
Z tuzin pałek wyciągnęło się na to do Małego Johna, a on wybrał najtwardszą i najcięższą. Przeciągając po niej okiem, powiedział:
– Trzymam w garści taki sobie patyczek, słomkę nieledwie, ale liczę, że mnie nie zawiedzie, leć… – rzucił pałkę na ring, zgrabnie wskoczył za nią i pochwycił ją znów do ręki.
Każdy stanął w swoim rogu i mierzyli się obaj złowrogim spojrzeniem, aż sędzia spotkania zawołał: „Zaczynać!” Wystąpili naprzód, ściskając pałki przez pół. Naówczas ci, co zgromadzili się wokół ringu, ujrzeli taką walkę, jakiej Nottingham jeszcze nie oglądał. Z początku Eryk z Lincolnu mniemał, że łatwo zdobędzie przewagę, więc wyszedł śmiało naprzód, jakby mówił: „Patrzcie no, dobrzy ludzie, jak w mig oporządzę tego kogucika”; ale zaraz przekonał się, że nie pójdzie mu jak po maśle. Pięknie zaatakował i z wielkim kunsztem szermierczym, lecz okazało się, że trafiła kosa na kamień. Uderzył raz, drugi, trzeci, a Mały John trzykrotnie sparował w prawo i w lewo, po czym błyskawicznie dosięgnął Eryka ślicznym ciosem na odlew, aż tamtemu w uszach zadzwoniło. Eryk zawlókł się do rogu, aby odzyskać siły, a widownia wybuchnęła gromkim krzykiem, gdyż wszyscy się cieszyli, że nottinghamczyk nabił lincolnczykowi guza. Tak skończyła się pierwsza runda spotkania.
Niebawem sędzia zawołał: „Zaczynać!” i znów ruszyli na siebie, ale tym razem Eryk walczył ostrożnie, bo poznał się na przeciwniku i dobrze zapamiętał otrzymany cios. Więc w tym spotkaniu ani Mały John, ani zawodnik z Lincolnu nie dosięgnął znienacka przeciwnika. Po wzajemnym sparowaniu wielu ciosów sędzia ich rozdzielił i tak minęła druga runda.
Aż ruszyli do walki po raz trzeci i początkowo Eryk usiłował nadal mieć się na baczności, ale powoli własna nieporadność wprawiła go w szał i spadł na przeciwnika gradem wściekłych i błyskawicznych ciosów, aż trzask się rozległ, lecz mimo wszystko nie dosięgnął Małego Johna ni razu w przepięknej obronie. Aż wreszcie Mały John zyskał sposobność do uderzenia i arcyzgrabnie ją wykorzystał. Krótkim ciosem trafił Eryka w tył głowy i zanim tamten zdążył się pozbierać, przerzucił pałkę z prawej ręki do lewej, oburącz wziął potężny zamach i strzelił Eryka prosto w łeb, aż tamten zwalił się i padł bez czucia.
Widownia zaryczała tak gromko, że zewsząd zbiegli się ludzie ciekawi, co się dzieje. Mały John zaś zeskoczył z ringu i oddał pałkę temu, od kogo ją pożyczył. I tak oto skończył się sławny pojedynek między Małym Johnem i głośnym Erykiem z Lincolnu.
Ale przyszedł już czas na łuczników, by stanęli do konkursu, więc ludzie gromadnie ciągnęli ku strzelnicy. W najwygodniejszym miejscu, nieopodal tarczy, siedział na podium szeryf w otoczeniu szlachty i dostojników. Gdy łucznicy stanęli na stanowiskach, wystąpił herold i obwieścił regulamin zawodów: każdy miał oddać po trzy strzały, a za najcelniejszy przypadnie nagroda w postaci dwóch tłustych wołów. Ze dwa dziesiątki bystrych strzelców stanęło do konkursu, a wśród nich paru prawdziwych asów z Lincolnu i hrabstwa Nottingham; Mały John górował wzrostem nad tą całą gromadą. „Kto to taki, ten w szkarłacie?” – nagabywali jedni, inni zaś odpowiadali: „To ten właśnie, co powalił przed chwilą Eryka z Lincolnu”. Pogadywali tak między sobą, aż doszło to wreszcie i do uszu szeryfa.
Ale zaczęły się zawody i łucznicy występowali po kolei, lecz choć każdy strzelał dobrze, Mały John wypadł najlepiej, gdyż trzy razy trafił w czarne kółko tarczy, w czym raz o włos od samego środka.
„Niech żyje dryblas!” – wołał tłum, a niektórzy: „Niech żyje Reynold Zielonolistny!”, gdyż takie właśnie imię Mały John przybrał sobie na ten dzień.
Wówczas szeryf zstąpił z podium i zbliżył się do łuczników, a po drodze wszyscy mu czapkowali. Spojrzał bacznie na Małego Johna, ale choć go nie poznał, powiedział po chwili:
– Coś jakbym cię znał, braciszku, albo i widział kiedyś.
– Całkiem możliwe – odparł Mały John – bo ja nieraz waszą dostojność widywałem – patrzył mu przy tym prosto w oczy, tak że tamten zbył się podejrzeń.
– Chwat z ciebie, przyjacielu – powiedział szeryf – słyszę, żeś pięknie utwierdził szermierczą sławę Nottinghamu, odnosząc zwycięstwo nad lincolnczykiem. A jakże się nazywasz?
– Zwą mnie Reynold Zielonolistny, wasza dostojność – odparł Mały John; a dawna ballada, opowiadając o tym, dodaje: „Zaiste był on liściem zielonym, tylko z jakiego gatunku drzewa, żebyż to szeryf wiedział!”
– No, Reynoldzie Zielonolistny – rzekł szeryf – strzelasz z łuku wprost znakomicie, prawie jak ten przebiegły łotr, Robin Hood, od którego podstępów broń mnie, Panie Boże! Nie wstąpiłbyś do mojej drużyny, przyjacielu? Sowicie cię wynagrodzę, dostaniesz co roku trzy zmiany garderoby, wikt przedni i trunków do woli, a ponadto czterdzieści marek na każdego świętego Michała.
– A więc jako człek wolny z prawdziwą ochotą przystaję do was, wasza dostojność – powiedział Mały John z myślą, że uda mu się urządzić jakąś hecę, jeśli się zaciągnie na służbę do szeryfa.
– Pięknie wygrałeś dwa tłuste woły – rzekł szeryf – a dołożę do tego beczkę marcowego piwa, bom rad z pozyskania takiego człowieka. Klnę się, że prujesz z łuku jak sam Robin Hood.
– Zatem – rzekł Mały John – z radości, żem dostał się na waszą służbę, oddaję dwa tuczne woły i piwa beczkę wszystkim tu zacnym zebranym gwoli serdecznej uciechy.
Podniósł się radosny okrzyk i wiele kołpaków poleciało w górę w podzięce za dar.
Jedni skoczyli zaraz, aby rozniecić wielkie ognie i obracać woły na rożnie, inni zaś odszpuntowali kadź i zaczęli wszystkich raczyć piwem; a kiedy już najedli się i napili, ile kto mógł, a wieczór zapadł i wielki księżyc, czerwony i okrągły, wstał nad wieżyczkami i basztami Nottinghamu, to wzięli się za ręce i tańczyli wokół ogni przy muzyce kobz i harf. Ale na długo przedtem, nim zabawa się zaczęła, szeryf i jego nowy dworzanin, Reynold Zielonolistny, znaleźli się na zamku w Nottinghamie.
2
Średniowieczny śpiewak ballad miłosnych i poematów bohaterskich.