Читать книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle - Страница 2
PROLOG,
Оглавлениеktóry opowiada o zwadzie Robin Hooda z królewskim leśniczym, a także o tym, jak Robin stworzył bandę i w wesołej przygodzie zdobył sobie przyjaciela, sławnego Małego Johna
Za dawnych czasów, gdy w wesołej Anglii panował dobry król Henryk II, w sherwoodzkich borach, nieopodal miasta Nottingham, żył sławny rozbójnik imieniem Robin Hood. Nie było na świecie tak znakomitego łucznika jak on ani nie było nigdy tak uciesznej kompanii jak jego stu czterdziestu kamratów, którzy wraz z nim buszowali po leśnych ostępach. Żyli sobie wesoło w sherwoodzkich borach, bez trosk i niedostatków, zabawiając się urządzaniem zawodów łuczniczych albo szermierczych pojedynków na kije, żywiąc się królewską dziczyzną, tęgo popijaną październikowym piwem.
Nie tylko sam Robin Hood, ale i wszyscy jego kamraci byli wyjęci spod prawa i trzymali się z dala od ludzi, a jednak prości mieszkańcy okolic kochali ich, gdyż kto tylko w potrzebie zwrócił się do wesołego Robina o pomoc, nie odchodził nigdy z pustymi rękami.
A teraz opowiem wam, jak to się stało, że Robin Hood popełnił przestępstwo, za co ścigany był przez prawo.
Gdy Robin Hood wyrósł na osiemnastoletniego młodzieńca, o krzepkich mięśniach i dzielnym sercu, szeryf Nottinghamu ogłosił zawody łucznicze, wyznaczając w nagrodę antałek piwa za najcelniejszą strzałę w całym hrabstwie Nottingham. „Wybiorę się i ja – rzekł Robin – rad bym spróbował szczęścia dla ślicznych oczu mojej dziewczyny i antałka dobrej październikówki”. Wstał więc, wziął swój tęgi, cisowy łuk, z tuzin albo i więcej wysmukłych strzał i wyruszył do Nottinghamu z miasta Locksley przez sherwoodzkie bory.
Był radosny, majowy poranek, gdy żywopłoty się zielenią, a łąki toną w kwiatach; gdy różnobarwne stokrotki i żółte pąki rzeżuchy, i śliczne pierwiosnki sypią się wzdłuż ciernistych głogów; gdy kwitną jabłonie i ptaki słodko śpiewają, skowronek o brzasku, drozd i kukułka; gdy chłopcy i dziewczęta spozierają na siebie z myślą słodką; gdy skrzętne gospodynie rozpościerają płótna na soczystej trawie, by je słońce wybieliło. Szedł przez cudny las, wśród rozmigotanych liści ptaki śpiewały pełną piersią i rozweselony Robin pogwizdywał sobie, idąc tak i myśląc o jasnych oczach Marianny, bo o takiej porze myśli chłopięce chętnie uciekają do ukochanej dziewczyny.
Kiedy tak szedł szparkim krokiem, pogwizdując beztrosko, natknął się niespodzianie na grupę leśniczych siedzących pod ogromnym dębem. Było ich piętnastu, zabawiali się, ucztując i pijąc. Obsiedli kręgiem olbrzymi pasztet, którym każdy się raczył pełną garścią i popijał spienionym piwem, czerpiąc je wielkimi rogami ze stojącej obok baryłki. Ubrani w strój leśniczych z jasnozielonego sukna, pięknie się prezentowali, siedząc tak na murawie pod rozłożystym, wspaniałym drzewem. Któryś z nich, z pełnymi ustami, zawołał do Robina:
– Hej, dokąd to idziesz, chłopaczku, z łukiem za dwa grosze i kołczanem niewartym szeląga?
Robin oburzył się, jako że chłopcy nie cierpią, aby im wytykano smarkaty wiek.
– Mój łuk i moje strzały – odparł – nie gorsze są od waszych. Co więcej, idę do miasta Nottingham na zawody łucznicze, sam szeryf je ogłosił. I będę strzelał wraz z innymi dzielnymi szlachcicami, a najlepszy otrzyma w nagrodę antałek wybornego piwa.
Na co odezwał się leśniczy ze spienionym rogiem w ręce:
– Patrzcie no go! Chłopaczku, masz mleko pod nosem, a pleciesz, że dorównasz najtęższym strzelcom z Nottinghamu? Przecież ty nawet prawdziwego łuku nie potrafisz porządnie naciągnąć.
– Założę się z wami o dwadzieścia marek – rzekł śmiało Robin – że na sto metrów trafię w każdy cel z pomocą Najjaśniejszej Panienki.
Tamci wybuchnęli śmiechem, a któryś powiedział:
– Brawo, osesku, brawo za przechwałkę! Dobrze wiesz, że nikt cię nie sprawdzi, bo nie ma tu do czego strzelać.
A inny zawołał:
– Zafunduj sobie, chłopaczku, piwo z mleczkiem.
Rozwścieczyło to Robina.
– Słuchajcie no, wy – powiedział. – Tam, na skraju polany, widzę stado jeleni, dalej niż sto metrów. Założę się o dwadzieścia marek, że upoluję najtęższego rogacza w stadzie, z przyzwoleniem Matki Najświętszej.
– Przybijam – zawołał ten, który go zaczepił. – I kładę dwadzieścia marek. Założę się, że nie ubijesz żadnej zwierzyny, choćbyś do jutra wzywał Matkę Najświętszą.
Robin wziął do ręki swój cisowy łuk, oparł go gryfem o podbicie stopy i zręcznie nałożył cięciwę; po czym osadził smukłą strzałę i podnosząc łuk, przyciągnął szare pióro do swego ucha; w jednej chwili zabrzęczała cięciwa i strzała pomknęła nad polaną, szybując jak jastrząb na północnym wietrze. Najszlachetniejszy rogacz w stadzie wspiął się rozpaczliwie i padł martwy, rosząc zieloną ścieżkę serdeczną krwią.
– Ha! – wykrzyknął Robin – jak wam się ten strzał podoba, druhu miły? Dawaj zakład. Szkoda, że nie założyłem się o trzysta funtów.
Leśniczych gniew ogarnął, a ten, który zaczepił Robina i przegrał zakład, rozeźlił się najwięcej.
– Figę dostaniesz, a nie zakład – zawołał. – I zmykaj lepiej, gdzie pieprz rośnie, bo jak mi Bóg miły, tak ci obiję gnaty, że ci się wszystkiego odechce.
– Czy ty nie wiesz – powiedział drugi – że zabiłeś królewskiego jelenia i wedle praw najjaśniejszego pana, króla Henryka, powinno ci się zgolić uszy?
– Łapać go! – zawołał trzeci.
– Wara – odezwał się czwarty – puśćmy go wolno, bo to młodzik jeszcze.
Robin Hood nie odezwał się ni słowem, tylko patrzył na leśniczych ponuro; wreszcie odwrócił się na pięcie i poszedł precz przez polanę. Ale okrutny gniew ściskał mu serce, gdyż Robin miał krew młodą, gorącą i skłonną do wrzenia.
Otóż lepiej by było dla tego, który go pierwszy zaczepił, gdyby zostawił Robina w spokoju, ale złość go poniosła, bo miał już mocno w czubie i nie mógł znieść, że taki smarkacz zakpił sobie z niego. Więc znienacka zerwał się na nogi i schwycił łuk.
– Dam ci bobu! – zawołał i ze świstem wypuścił strzałę za Robinem.
Robin powinien był dziękować Bogu, że leśniczemu od piwska we łbie się kręciło, inaczej pożegnałby się z życiem; strzała świsnęła o trzy cale od jego głowy. Robin odwrócił się, błyskawicznie napiął łuk i posłał swoją strzałę.
– Powiedziałeś, że żaden ze mnie łucznik – zakrzyknął – ale spróbuj to powtórzyć!
Grot pomknął prościutko, leśniczy z krzykiem zwalił się na ziemię i legł twarzą w trawie, z kołczana grzechocząc sypnęły się strzały, a szary bełt tkwiący w jego piersi zbroczył się krwią. Ledwie tamci ochłonęli z przerażenia, Robin znikł już w głębi boru. Kilku puściło się za nim, ale bez zbytniego zapału, gdyż bali się losu swego towarzysza. Zawrócili więc, dźwignęli ciało zabitego i ponieśli je do miasta Nottingham.
Tymczasem Robin umykał przez las. Przepadła wszelka radość i nic go już nie cieszyło, gdyż serce ściskało mu się z żalu, a na duszy legł ciężar dokonanego morderstwa.
– O, biada! – zawołał. – Przekonałeś się, niestety, jaki ze mnie strzelec, twoja żona będzie wić się z rozpaczy! Wolałbym, żebyś nie zaczepił mnie ni słowem albo żebym nigdy nie spotkał cię na swej drodze, albo żebym stracił wielki palec u prawej ręki, zanim do tego doszło! Porywczy jestem, ale boleję potem nad miarę! – Jednakże przy całym frasunku przypomniał sobie stare przysłowia: „Co się stało, to się nie odstanie” i „Nie skleisz rozbitego jajka”.
I tak to Robin musiał zamieszkać w borze, który stał się jego domem na długie lata, nigdy już nie miał zaznać szczęśliwych dni w gronie chłopców i dziewcząt z miłego miasta Locksley. Został bowiem wyjęty spod prawa nie tylko dlatego, że popełnił morderstwo, ale i z tej przyczyny, że zabijając królewskiego jelenia, dopuścił się kłusownictwa, i dwieście funtów wyznaczono za jego głowę w nagrodę dla każdego, kto przywiedzie go przed królewski sąd.
A szeryf Nottinghamu zaprzysiągł, że własnoręcznie dostarczy tego łotra, Robin Hooda, przed oblicze sprawiedliwości, i to z dwóch względów: najpierw, że sam chciał zagarnąć dwieście funtów, a po wtóre, że leśniczy, którego zabił Robin, był krewniakiem szeryfa.
Ale Robin Hood zaszył się na rok w sherwoodzkich borach i w ciągu tego czasu zgromadziło się przy nim wielu jemu podobnych banitów, wyrzuconych ze swoich społeczności za to czy owo. Jedni upolowali jelenia podczas głodowej zimy, kiedy nie było co włożyć do garnka, i zostali przyłapani przez leśniczych, ale zdołali im uciec, ratując własne uszy; innych wydziedziczono z gospodarstw, aby powiększyć łowieckie tereny króla w sherwoodzkich borach; jeszcze innych obdarł doszczętnie jakiś wielki baron albo bogaty opat, albo wielmoża – wszyscy z tej czy innej przyczyny zbiegli do Sherwoodu, aby ujść prześladowaniom i bezprawiu.
Tak więc w ciągu tego roku ze stu albo i więcej dzielnej szlachty zebrało się wokół Robin Hooda i obwołało go swym naczelnikiem i wodzem. Wnet poprzysięgli, że tak jak ich ograbiono, tak też będą grabili swoich ciemiężców, już to opatów, baronów, rycerzy czy wielmożów, i każdemu odbierać to, co tamci wymusili na biedakach przez niesprawiedliwe podatki albo dzierżawy, albo krzywdzące grzywny; ale ubogim będą zawsze spieszyć z pomocą i zwracać im to, co im bezprawnie wydarto. Ponadto przysięgli, że nigdy nie skrzywdzą dziecka ani niewiasty – panienki, zamężnej czy wdowy. Tak więc po pewnym czasie, kiedy ludzie spostrzegli, że nie grozi im od nich żadna krzywda, że pieniędzmi czy żywnością wspomagają w potrzebie niejedną zubożałą rodzinę, wówczas zaczęli wysławiać Robin Hooda i jego wesołą kompanię i opowiadać wiele historii o nim i jego czynach w sherwoodzkim borze, gdyż czuli, że jest im bratem.
Któregoś pięknego ranka, kiedy wszystkie ptaki śpiewały radośnie wśród liści, Robin wstał ze snu, a wraz z nim wstali jego weseli kompani, aby umyć się dziarsko w zimnym strumieniu, który pluskał swawolnie wśród głazów. Rzekł im Robin: „Od dwóch tygodni nie mieliśmy rozrywki, pójdę więc poszukać przygody. Ale wy, chłopcy, zostańcie wszyscy w lesie, baczcie tylko dobrze na mój sygnał. Gdy będę w potrzebie, po trzykroć zadmę w róg, wtedy czym prędzej spieszcie mi na pomoc”.
Co powiedziawszy, powędrował przez szumiące leśne polany, aż znalazł się na granicy sherwoodzkich borów. Tam wałęsał się długo tędy i owędy, po jarach i parowach na skraju lasów. To spotkał hożą dziewczynę na cienistej ścieżce i zamienił z nią żarcik; to jadącą stępa piękną damę w siodle, przed którą zamiótł kołpakiem, a ona odkłoniła się godnie miłemu młodzianowi; to ujrzał tłustego mnicha na objuczonym ośle; to wspaniałego rycerza z kopią, tarczą i w zbroi błyskającej w słońcu; to pazia odzianego na czerwono; to znów krzepkiego mieszczucha z dobrego miasta Nottingham, zdążającego naprzód statecznym krokiem; wszystko to widział, ale przygody nie napotkał żadnej. Wreszcie poszedł skrajem lasu, ścieżyną, która prowadziła w dolinę nad szeroki, żwirowaty strumień do wąziutkiego mostku z jednej belki. Schodząc nad wodę, Robin zauważył, że jakiś drągal zbliża się do mostku z przeciwnej strony. Robin od razu przyśpieszył kroku, a nieznajomy uczynił to samo; każdy chciał przejść pierwszy.
– Nie pchajcie no się – zawołał Robin – puśćcie najpierw tego, który lepszy.
– W takim razie sam się nie pchaj – odparł nieznajomy – bo widzi mi się, że to ja jestem lepszy.
– To się zaraz okaże – rzekł Robin. – Spróbuj tylko ruszyć się z miejsca. Klnę się na głowę świętej Elfridy, że pokażę ci, jak się w Nottinghamie tańczy ze strzałą pod piątym żebrem.
– A ja ci wygarbuję skórę na tyle odcieni, ile ma żebracza opończa – odparł nieznajomy – jeśli tylko dotkniesz się cięciwy tego łuku, który trzymasz w ręce.
– Gadasz jak osioł – rzekł Robin – bo mogę ci przedziurawić ślicznie zadufane serduszko, zanim mnich moczymorda zdąży odmówić dziękczynienie nad pieczoną gęsią na świętego Michała.
– A ty gadasz jak tchórz – odparł nieznajomy – bo trzymasz w garści dobry cisowy łuk, ja zaś nie mam nic prócz zwykłej pałki, żeby się z tobą zmierzyć.
– Ha! – zakrzyknął Robin – na mą cześć, nikt mnie jeszcze nie wyzwał od tchórzów. Odłożę mój wierny łuk i strzały, i jeśli ośmielisz się na mnie zaczekać, pójdę i wytnę tęgą pałę, i zobaczymy, co z ciebie za mężczyzna.
– Ohoho. Zaczekam, zaczekam, i to z chęcią – rzekł nieznajomy, po czym wsparł się krzepko o swoją pałkę.
Robin skoczył w zarośla i wyciął dobrą pałkę z młodego dębczaka, prostą, bez sęków, długą na sześć łokci, i wrócił, obciosując gałązki, podczas gdy nieznajomy wsparty na kiju czekał na niego, pogwizdując sobie i rozglądając się wokół. Robin sposobiąc pałkę, przyglądał mu się bacznie kątem oka, mierząc go od stóp do głów, i myślał, że nigdy jeszcze nie widział tak krzepkiego i potężnego chłopa. Robin był wysoki, ale nieznajomy przerastał go o głowę, miał ponad dwa metry wzrostu. Robin był tęgi w barach, ale nieznajomy tęższy co najmniej o dwie dłonie, a w pasie gruby na łokieć.
„A jednak – powiedział sobie Robin – z radością policzę ci gnaty, druhu miły”, po czym głośno rzucił:
– Hej, oto moja pała, tęga i mocna. Zastąp mi drogę, jeśli śmiesz, i zmierz się ze mną, jeśli się nie boisz. Zobaczymy, kto pierwszy wykopyrtnie się do wody.
– W to mi graj! – zawołał nieznajomy i zakręcił kijem takiego młynka nad głową, aż zaświszczało.
Nawet rycerze Okrągłego Stołu nie stoczyli nigdy zaciętszej walki jak ci dwaj. W jednej chwili Robin wskoczył na kładkę, na której stał nieznajomy. Najpierw zafuszerował, a potem wymierzył taki cios w głowę, że gdyby doszedł do celu, tamten piorunem wylądowałby w strumieniu, lecz przeciwnik zgrabnie sparował cios i oddał mu nie gorzej, ale i Robin Hood zdążył sparować. Z dobrą godzinę walczyli, nie cofając się o cal, wiele ciosów padło z obu stron, tu i ówdzie pojawiły się już sińce i guzy, a żaden z walczących ani myślał zawołać: „Dość”, ani nie kwapił się spaść z kładki. Co pewien czas dla odpoczynku przerywali pojedynek i jeden myślał o drugim, że w życiu nie spotkał takiego mistrza w fechtunku na kije. Wreszcie Robin trafił tamtego w bok, aż mu kurtka zakurzyła jak wilgotna strzecha na słońcu. Cios był tak potężny, że przeciwnik o mały włos nie zwalił się z kładki, ale błyskawicznie odzyskał równowagę i z prawicy wyrżnął Robina w łeb, aż krew poszła. Robin rozwścieczył się do białej gorączki i świsnął pałką z całych sił, ale tamten odparł cios i znowu grzmotnął Robina tak pięknie, że Robin na łeb i szyję zwalił się do wody, tak jak królowa w grze w kręgle.
– No i gdzieś się podział, mój chłopcze? – zawołał nieznajomy, śmiejąc się do rozpuku.
– A płynę sobie z prądem – odkrzyknął Robin, chichocząc z własnej biedy.
Odzyskawszy grunt pod nogami, zaczął brodzić do brzegu, płosząc pluskaniem przerażone i umykające na wsze strony rybki.
– Podaj mi rękę – zawołał, kiedy doszedł do brzegu. – Muszę przyznać, że z ciebie dzielny chłop i pałkę nosisz nie od parady. Tak mi przyłożyłeś, że w głowie mi szumi jak w ulu.
Po czym przycisnął do ust swój róg i zagrał sygnał, który rozpłynął się echem po leśnych ostępach.
– Dalibóg – odezwał się znowu – chłop z ciebie jak świeca, no i dzielny na dodatek. Wątpię, żeby stąd do Canterbury znalazł się ktoś, kto by mnie tak potrafił urządzić.
– A ty – odparł, śmiejąc się, nieznajomy – mimo że cię obiłem, zachowujesz się jak prawdziwy chwat.
Ale oto zaszeleściły zarośla i raptem dwa tuziny tęgich zabijaków w zielonym odzieniu wypadło z gęstwiny z wesołym Willem Stutely’em na czele.
– Cóż to, wodzu? – zawołał Will. – Mokry jesteś od stóp do głów, suchej nitki nie widzę na tobie.
– W rzeczy samej – odparł Robin – to ten osiłek zwalił mnie do wody na złamanie karku i jeszcze wyłoił mi skórę.
– To my mu dopiero sprawimy łaźnię! – krzyknął Will Stutely. – Brać go, chłopcy!
Rzucili się na niego hurmem, ale on bronił się, zadając tęgie ciosy pałką, i choć uległ przewadze, niejednemu nabił guza, zanim go pokonali.
– Dość, zabraniam! – zawołał Robin, śmiejąc się, aż go znów zabolały obite boki. – To naprawdę dobry człek i prawy, nie wolno mu robić krzywdy. Słuchaj no, bracie, nie chciałbyś zostać ze mną i przyłączyć się do mojej bandy? Dostaniesz co roku trzy nowe ubrania z zielonego sukna, czterdzieści marek zapłaty i będziesz dzielił z nami wszystko, co Bóg da. Zajadał smakowitą sarninę i pił najmocniejsze piwo. Naznaczę cię swoim zastępcą, bo nigdy w życiu nie widziałem takiego mistrza w walce na pałki. Mów, przystaniesz do mojej wesołej kompanii?
– Tego to ja nie wiem – odparł opryskliwie nieznajomy, zły, że go tak poturbowano. – Jeśli tak samo radzisz sobie z łukiem jak z dębową pałką, to niewart jesteś, aby cię nazwać szlachcicem. Ale jeśli ktoś z was potrafi strzelić celniej ode mnie, to wtedy się zastanowię, czyby do was nie przystać.
– Jak Boga kocham – powiedział Robin – zuchwały z ciebie łotrzyk, mospanie. Ale ugnę się przed tobą jak przed nikim jeszcze. Stutely, bracie, skocz no, wytnij ładny kawałek białej kory na jakieś cztery palce i przytwierdź go z osiemdziesiąt metrów stąd, o, na tamtym dębie. No, chojraku, poceluj w to ślicznie, skoroś taki łucznik.
– A z chęcią – odparł nieznajomy. – Dajcie mi mocny łuk i dobrą strzałę, jak nie poceluję, to możecie ściągnąć mi łachy i osmagać na goło cięciwami.
Po czym wybrał najmocniejszy łuk po łuku Robina i smukłą strzałę, dobrze opierzoną i gładką, i biorąc cel – podczas gdy tamci rozłożeni na murawie obserwowali go bacznie – napiął łuk i wypuścił strzałę tak zgrabnie, że trafiła prościutko w sam środek białego wycinka z kory.
– Aha! – zawołał – popraw, jeśli potrafisz.
Nawet chłopcy Robin Hooda nagrodzili go oklaskami.
– Sprytny strzał, rzeczywiście – przyznał Robin – poprawić go nie mogę, ale zepsuć może mi się uda.
Biorąc swój wypróbowany łuk i mierząc jak najuważniej, strzelił z niezrównanym kunsztem. Strzała śmignęła prosto, jej grot trafił w samą nasadę strzały tamtego tak silnie, że rozszczepił ją na drzazgi. Leśni ludzie zerwali się, krzycząc z radości, że ich wódz tak się wspaniale popisał.
– O, na cisowy łuk świętego Witholda – zawołał nieznajomy – to dopiero strzał, w życiu czegoś takiego nie widziałem! Zostaję, druhu, z tobą, i to na dobre. Adam Bell to był łucznik, ale nawet on tego nie potrafił!
– No, to zyskałem dziś prawdziwego chwata – powiedział wesoły Robin. – A jakże się zwiesz, bracie?
– W moich stronach zwą mnie John Mały – odparł tamten.
Na co odezwał się Will Stutely, który lubił dobre żarty:
– Nie, maleństwo kochane – rzekł – nie podoba mi się twoje imię i z chęcią bym je przeinaczył. Mały jesteś zaiste, taki drobniutki i cherlawy, a zatem nadajemy ci imię Mały John, a ja będę twym ojcem chrzestnym.
Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem, aż tamten się obruszył.
– Jeśli kpisz sobie ze mnie – zwrócił się do Willa – to zaraz tego gorzko pożałujesz.
– Nie, przyjacielu – powiedział Robin Hood – porzuć gniew, bo to imię pasuje do ciebie jak ulał. Małym Johnem odtąd będziemy cię zwać i niech tak pozostanie. Jazda, chłopcy, idźmy przygotować chrzciny na cześć naszego noworodka.
Ruszając precz od strumienia, zanurzyli się w las i szli nim długo, aż dotarli do swego obozowiska w głębi borów. Stały tam szałasy z gałęzi i kory, zaopatrzone w legowiska z wonnego sitowia i płowych skór. Pośrodku wznosił się ogromny, rozłożysty dąb, pod którym na tronie z zielonego mchu w czasie uczt i zabaw siadywał Robin w otoczeniu swoich towarzyszy. Spotkali tu resztę drużyny, niektórzy właśnie powrócili z łowów, dźwigając tłuste łanie. Wspólnie rozniecili wielkie ogniska, upiekli zwierzynę na rożnie i odszpuntowali beczkę musującego piwa. Kiedy uczta była gotowa, zasiedli do niej, a Robin posadził Małego Johna po swej prawicy, gdyż odtąd miał on być pierwszym po wodzu.
Po skończonej uczcie odezwał się Will Stutely:
– Widzi mi się, że czas ochrzcić nasze drogie dziecię, co wy na to, chłopcy?
– Tak! Tak! – zawołali zgodnie, śmiejąc się, aż bór huczał od ich wesołości.
– Przyda się z siedmioro rodziców chrzestnych – powiedział Will Stutely, wyłapując z gromady najtęższych zabijaków.
– O, na świętego Dunstana – krzyknął Mały John, zrywając się z miejsca – niejeden z was gorzko pożałuje, jak mnie tylko dotknie palcem.
Ale tamci bez słowa rzucili się na niego, schwycili go za nogi i za ramiona, choć się wyrywał, i trzymając go mocno, dźwignęli w górę, a inni otoczyli ich kołem, ciekawi zabawy. Wtedy wystąpił ten, którego wybrano na księdza, bo był łysy jak kolano; dzierżył w ręce spieniony kufel piwa.
– Kto trzyma to dziecię do chrztu? – zapytał z całą powagą.
– Ja, ojcze wielebny – odparł Will Stutely.
– A jakim imieniem go zwiesz?
– Zwę go Mały John.
– Otóż, Mały Johnie – powiedział niby-ksiądz – do tej pory nie żyłeś wcale, tylko pałętałeś się po świecie, ale od tej chwili żyć będziesz naprawdę. Kiedy nie żyłeś, zwano cię John Mały, ale teraz, kiedy żyjesz naprawdę, zwać się będziesz Mały John, chrzczę cię przeto. – Z tymi słowy wylał kufel na głowę Małego Johna. Wybuchnęli gromkim śmiechem, widząc, jak brunatne piwo ścieka mu po brodzie, kapie z nosa, szczypie w oczy, którymi mrugał rozpaczliwie. Z początku chciał się rozgniewać, ale inni tak się świetnie bawili, że i on roześmiał się z nimi. Robin wziął to słodkie dziecię, odział je od stóp do głów w zielone sukno, wręczył mu dobry, mocny łuk i tak przyjął go na kamrata do swojej wesołej bandy.
Tak to się stało, że Robin Hood został wyjęty spod prawa; tak to zebrała się jego wesoła kompania i tak to zdobył sobie przyjaciela i zastępcę, Małego Johna; i na tym kończy się prolog. A teraz opowiem, jak szeryf Nottinghamu po trzykroć usiłował schwytać Robin Hooda i ani razu mu się nie udało.