Читать книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle - Страница 8
CZĘŚĆ DRUGA,
I. Robin Hood zostaje rzeźnikiem
ОглавлениеPo tych wszystkich wydarzeniach, kiedy stało się wiadome, że szeryf po trzykroć zastawiał na niego pułapkę, Robin Hood powiedział sobie: „Jeśli nadarzy mi się sposobność, to każę szeryfowi słono za to zapłacić. Może uda mi się zwabić go do Sherwoodu i wyprawić mu arcywesołą ucztę”. Bo gdy Robin Hood przychwycił barona czy wielmożę, grubego opata czy biskupa, to sadzał ich pod dębem i podejmował ucztą, zanim opróżnił im sakiewki.
Na razie jednak Robin Hood ze swoją bandą siedział cicho, nie wytykając nosa z sherwoodzkich borów, wiedział bowiem, że nierozsądnie byłoby kręcić się w okolicach Nottinghamu, skoro naraził się wszelkim władzom. Leśni ludzie nie ruszali się wprawdzie ze swojej kryjówki, ale wesoło im się żyło w borze. Dla rozrywki strzelali z łuków, kto strąci wieniec z wierzbowej gałązki, aż liście trzepotały od wesołych żartów i śmiechu; kto nie pocelował w wieniec, dostawał tęgiego kuksańca, a jeśli trafił akurat na Małego Johna, to od razu nakrywał się nogami. Urządzali też zapasy i pojedynki na kije, więc z każdym dniem przybywało im wprawy i siły.
Minął tak prawie cały rok, a w tym czasie Robin Hood nieraz przemyśliwał, jak odpłacić szeryfowi pięknym za nadobne. Wreszcie zaczęło mu dokuczać przewlekłe odosobnienie; więc pewnego dnia wziął swoją tęgą pałkę i postanowił poszukać przygód. Szedł sobie beztrosko przez las, aż wynurzył się z sherwoodzkich borów. Wałęsając się po słonecznej drodze, napotkał chwackiego rzeźnika, który poganiał dzielną kobyłę, zaprzężoną do wozu obwieszonego połciami mięsa. Młody rzeźnik, telepiąc się na koźle, pogwizdywał sobie radośnie, bo jechał na jarmark w śliczną pogodę i wesoło mu było na sercu.
– Dzień dobry, mój słowiku – powiedział Robin Hood. – Co ci tak wesoło?
– A pewno, że wesoło – odparł młody rzeźnik. – Dlaczego nie miałbym się cieszyć? Czy nie jestem zdrów jak rydz? A bo to nie mam najpiękniejszej dziewczyny w całym hrabstwie Nottingham? A bo to nie żenię się z nią w następny czwartek w cudownym mieście Locksley?
– Ha – rzekł Robin – pochodzisz z samego Locksley? Znam tam każdy kamień, każdy żywopłot, każdy strumyk i każdą połyskliwą rybę w nim, bo tam się urodziłem i wyrosłem. Dokąd to podążasz z całą jatką, mój miły przyjacielu?
– Spieszę się na targ do Nottinghamu z wołowiną i baraniną – odparł rzeźnik. – Ale ktoś ty taki, że pochodzisz z miasta Locksley?
– Szlachcic jestem, przyjacielu, a zwą mnie Robin Hoodem.
– O, Matko Najświętsza – zawołał rzeźnik – znam dobrze twe imię i nieraz słyszałem o twoich czynach, krążą o nich gadki i pieśni. Ale niech Pan Bóg broni, żebyś miał ze mnie ściągać myto! Uczciwy jestem i krzywdy żadnej nie zrobiłem nikomu. Więc nie zadzieraj ze mną, dobry panie, bo i ja z tobą nie zadzierałem.
– Niech Pan Bóg broni – rzekł Robin – abym miał łupić takich jak ty, wesoły przyjacielu. Złamanego szeląga nie wezmę od ciebie, bo serdecznie lubię prawdziwą saską twarz. A cóż dopiero rodaka z Locksley, który w dodatku ma się żenić w następny czwartek. Ale słuchaj, powiedz mi, za ile byś sprzedał wszystko mięso razem z koniem i furą?
– Oceniam mięso, wóz i kobyłę na cztery marki – rzekł rzeźnik – ale jeśli nie sprzedam całego towaru, nie utarguję czterech marek.
Na co Robin Hood wydobył zza pasa sakiewkę i rzekł:
– Mam tu sześć marek. Rad bym na jeden dzień zostać rzeźnikiem i pohandlować mięsem w Nottinghamie. Może ubijemy interes i za sześć marek odstąpisz mi hurtem cały zaprzęg?
– Niech cię Pan Bóg i wszyscy święci błogosławią za uczciwe serce! – zawołał uradowany rzeźnik, zeskakując z fury i biorąc sakiewkę z rąk Robina.
– O, nie – zaśmiał się Robin – wielu mnie lubi i dobrze mi życzy, ale mało kto nazywa mnie uczciwym. Wracaj, bracie, do swojej ślicznotki i ucałuj ją słodko ode mnie.
Co mówiąc, wdział rzeźniczy fartuch, wdrapał się na furę i wziąwszy lejce do ręki, odjechał przez las do Nottinghamu.
W mieście zatrzymał się na rynku, tam gdzie handlowali rzeźnicy, i wynajął najdogodniejszy stragan. Rozłożył swój towar i dzwoniąc w topór, wyśpiewywał na wesołą nutę:
Hejże, dziewczęta, hejże, damy!
Która chce kupić mięsa –
Dam trzypensowy kotlet, proszę,
Za jedynego pensa!
Owca – za życia wykarmiona
Płatkami ze stokroci,
Wonnym fiołkiem i żonkilem,
Co się wśród łąki złoci!
Wół z pobliskiego wrzosowiska,
A baran znów z daleka,
Cielątko – niby płeć dziewczęcia,
Bielutkie jak biel mleka!
Proszę, dziewczęta, proszę, damy!
Kupcie na obiad mięsa!
Dam trzypensowy kotlet, proszę,
Za jedynego pensa!
Śpiewał tak skocznie, a wszyscy słuchali w osłupieniu; kiedy skończył, zadzwonił jeszcze głośniej w żelazo, wołając krzepkim głosem:
– Komu mięsa? Komu? Po czterech cenach. Dla prałatów i opatów kilo za sześć pensów, bo nie chcę z nimi handlować. Dla radnych i mieszczuchów kilo po trzy pensy, bo wszystko mi jedno, czy kupią, czy nie. Dla miłych gospodyń kilo po jednym pensie, bo przyjemnie z nimi targować. A ślicznotkom za jeden piękny całus, bo to najlepszy zarobek.
Wtedy ludziska gapić się zaczęli, a gromadzić wokół ze śmiechem, bo nigdy jeszcze, jak miasto miastem, takiego kupca nie widzieli; ale kiedy doszło do kupowania, okazało się, że szczerą prawdę mówił, bo gospodyniom i damom za jednego pensa dawał taką wagę, jaką inni sprzedawali za trzy, a kiedy podeszła wdowa albo kobiecina uboga, to dostawała całe kilo za darmo; a od pięknej dziewczyny, gdy dała mu całusa, nie brał za mięso ni grosza i niejedna ślicznotka podchodziła do jego straganu, bo oczy miał błękitne jak niebo czerwcowe i śmiał się wesoło, rozdzielając połcie. Tym sposobem rozsprzedał mięso tak prędko, że żaden rzeźnik w pobliżu nic nie utargował.
Zaczęli więc szeptać między sobą po jatkach, a jedni mówili: „To jakiś rozbójnik, co ukradł furę, konia i mięso”; ale drudzy mówili: „Widział kto kiedy rozbójnika, żeby tak łatwo i z humorem rozstawał się z tym, co ukradł? To pewno syn marnotrawny, który sprzedał ziemię po ojcu i bawi się wesoło, póki starczy grosza”. A ponieważ tych, co tak mówili, było więcej, inni jeden po drugim przychylili się do ich zdania.
Niebawem paru rzeźników podeszło do niego, aby się zapoznać.
– Słuchaj, bracie – zagadnął go najstarszy – jesteśmy z jednej branży, nie poszedłbyś z nami na obiad? Dzisiaj właśnie szeryf wydaje w ratuszu ucztę dla naszego cechu. Strawa będzie przednia i trunków moc, a ty to lubisz, jeśli mnie oko nie myli.
– Niech tego piorun strzeli – rzekł wesoły Robin – kto by odmówił rzeźnikowi! Dalibóg, pójdę z wami ucztować, mili moi, i to prędzej, niż mogę nadążyć.
Sprzedał już cały towar, więc zamknął stragan i wybrał się z nimi do ratusza, do wielkiej Sali Cechów.
Zasiadał tam już szeryf i wielu mistrzów rzeźniczych. Kiedy Robin wszedł w roześmianym towarzystwie, któremu właśnie opowiadał dowcip, sąsiedzi szeryfa zaczęli szeptać: „To zupełny wariat, brał na rynku po pensie za kilo mięsa, a jak go która dzierlatka pocałowała, to dostawała towar za darmo”. A drudzy mówili: „To syn marnotrawny, sprzedał ziemię za srebro i złoto, aby z fantazją przehulać majątek”.
Wtedy szeryf przywołał Robina, nie poznawszy go w tym stroju, i posadził po prawicy; zapałał bowiem sympatią do młodego rozrzutnika – zwłaszcza kiedy sobie pomyślał, że strumień złota w jego kieszeni może skierować do własnej jaśnie wielmożnej sakiewki. Forytował więc Robina przy stole, śmiał się i gawędził z nim częściej niż z innymi.
Wreszcie podano wystawny obiad i szeryf poprosił Robina, aby odmówił dziękczynienie. Na co Robin wstał i powiedział:
– Oby Pan Bóg błogosławił nas wszystkich i mięsiwo dobre, i wino słodkie w domu tym, i oby wszyscy rzeźnicy byli i pozostali tacy uczciwi jako ja.
Zaśmiali się wszyscy, a szeryf najgłośniej, bo powiedział sobie w duchu: „Jako żywo, to syn marnotrawny i może skubnę mu trochę tego złota, którym tak szasta na prawo i na lewo”. A głośno rzekł do Robina:
– Przypadłeś mi do serca, sowizdrzale – klepnął go po plecach. A Robin zawtórował mu głośno śmiechem.
– Tak… – rzekł – wiem, że lubisz sowizdrzałów, bo czyż nie zaprosiłeś wesołego Robin Hooda na swoje zawody łucznicze i czyż mu z chęcią nie podarowałeś na zawsze strzały ze szczerego złota?
Szeryf zachmurzył się i cały cech rzeźników za nim, nikt się nie roześmiał prócz Robin Hooda, tylko niektórzy mrugali do siebie łobuzersko.
– Hej, napełnijcie puchary! – zawołał Robin. – Radujmy się póki czas, bo człek to proch jeno i dzisiaj żyje, jutro gnije. Więc mówię, jak już żyć, to wesoło. Nigdy nie spuszczajcie nosa na kwintę, panie szeryfie. Kto wie, czy jeszcze nie pochwycisz Robin Hooda, jeśli tylko mniej będziesz żłopał wina i małmazji, jeśli brzucho ci trochę sklęśnie i we łbie ci się przejaśni. Bądź wesół, człeku.
Szeryf roześmiał się, ale jakby nie w smak mu były te żarty, a rzeźnicy poszeptywali jeden do drugiego: „Dalibóg, nie widzieliśmy jeszcze takiego narwańca i hulaki. Szeryf gotów się wściec, jak tak dalej pójdzie”.
– Coście tacy smutni? – zawołał Robin. – Weselcie się, bracia. Szylingów nie liczcie, bo stawiam tę kolejkę, choćby miała kosztować dwieście funtów z okładem. Więc niechaj nikt gęby nie krzywi ani nie grzebie palcem w sakiewce, bo klnę się, że ni rzeźnik, ni szeryf grosza nie zapłaci za tę całą ucztę.
– A toś serdeczny kompan – rzekł szeryf – i pewno musisz mieć moc bydła rogatego i ziemi, że tak hojnie szafujesz złotem.
– A pewno, pewno, że mam – zaśmiał się Robin – bydła rogatego więcej niż pięćset sztuk mam ja i bracia moi, i nawet jednego bydlątka sprzedać się nam nie udało, inaczej nie zostałbym rzeźnikiem. A co do mej posiadłości, to nigdy nie pytałem rządcy, ile akrów posiadam.
Szeryf na to zamrugał oczami i zachichotał w duchu.
– Wiesz co, zacny młodzieńcze – rzekł – jeśli masz trudności ze sprzedaniem bydła, to może ja ci znajdę nabywcę, który ci ulży w kłopocie. Kto wie, czy nie o sobie mówię, bo kocham młodych i lubię ich wspierać na drodze życia. No, na ile szacujesz swoje bydło rogate?
– Hm, warte jest co najmniej pięćset funtów – rzekł Robin.
– Ho, ho – odparł wolno szeryf, jakby się w duchu zastanawiał – lubię cię szczerze i rad bym ci pomóc, ale pięćset funtów to nie bagatela. Poza tym nie mam tyle przy sobie. Ale dam ci za to trzysta funtów w szczerym srebrze i złocie.
– Ach, ty lichwiarzu stary! – zawołał Robin. – Dobrze wiesz, że takie stado warte jest siedemset funtów i więcej, a nawet i to za mało. Jak ci nie wstyd, z siwizną na skroni i z jedną nogą w grobie, żerować na szaleńczej fantazji młodzieńca?
Szeryf spojrzał na niego spode łba.
– Nie patrz tak na mnie, jakbyś się nachłeptał gorzkiego piwa, człeku – rzekł Robin. – Przyjmuję twoją ofertę, bo pieniądz jest bardzo potrzebny mnie i moim braciom. Prowadzimy wesołe życie, a to kosztuje niemało, więc ubiję z tobą interes. Ale pamiętaj, żebyś przyniósł uczciwe trzysta funtów, bo nie ufam takim, co robią interesy na gorąco.
– Gotówkę wezmę ze sobą – rzekł szeryf. – Ale powiedz mi, jak cię zwać, zacny młodzieńcze?
– Zwę się Robert z Locksley – odparł śmiały Robin.
– W takim razie, cny Robercie – powiedział szeryf – wybiorę się dzisiaj obejrzeć twe rogate stado. Ale najpierw mój sekretarz przygotuje pismo, w którym ty się zobowiążesz do sprzedaży, bo nie dostaniesz gotówki bez bydła w zamian.
Robin roześmiał się znów.
– No, dobra – zawołał, przybijając z szeryfem interes. – Doprawdy, moi bracia będą ci wdzięczni za te pieniądze.
Tym sposobem ubito interes; ale rzeźnicy mówili między sobą, że to parszywy podstęp ze strony szeryfa, wyłudzić taki majątek od biednego narwańca.
Po południu szeryf dosiadł konia i spotkał się z Robin Hoodem, który czekał nań za bramą, gdyż sprzedał kupcowi swoją kobyłę i wóz za dwie marki. Wyruszyli w drogę, szeryf jechał konno, a Robin biegł, trzymając się strzemienia. Wydostali się za miasto i spieszyli tak zakurzonym traktem, śmiejąc się i żartując jak dwaj starzy przyjaciele, ale szeryf powtarzał sobie w duchu: „Wypomniałeś mi Robin Hooda, lecz ten żart drogo cię będzie kosztował, bratku, całe czterysta funtów, głupcze”. Bo myślał, że co najmniej tyle zarobi na całym interesie.
Wędrowali tak, aż znaleźli się na skraju sherwoodzkich borów, w które zapuszczała się droga. Szeryf rozejrzał się na wszystkie strony, odeszła go ochota do żartów i spoważniał zaraz.
– Niech nas ręka boska broni – rzekł – i strzeże od łotra zwanego Robin Hoodem.
Towarzysz jego roześmiał się w głos.
– Niechaj wasza wielmożność – rzekł – pozbędzie się niepokoju, bo dobrze znam Robin Hooda i gwarantuję, że dzisiaj nie więcej wam od niego grozi niż ode mnie.
Szeryf spojrzał na niego z ukosa, powiadając sobie w duchu: „Wcale mi się nie podoba, że jest za pan brat z tym rozbójnikiem, i wolałbym trzymać się z dala od sherwoodzkich borów”.
Jednakże im dalej zagłębiali się w las, tym bardziej szeryf stawał się małomówny. Trakt skręcał gwałtownie i kiedy wynurzyli się zza zakrętu, przecięło im drogę, stąpając lekko, stado jeleni. Robin Hood przybliżył się do szeryfa i pokazując palcem, rzekł:
– To właśnie moje bydło rogate, jaśnie panie szeryfie. Nie podoba się panu? Takie piękne i tłuste stado?
Szeryf na to gwałtownie ściągnął wodze.
– Słuchaj, bratku – rzekł – wolałbym nie być w tym lesie, bo nie odpowiada mi twoje towarzystwo. Idź sobie swoją drogą, przyjacielu, pozwól, że ja pójdę swoją.
Ale Robin zaśmiał się tylko i schwycił szeryfowego konia za uzdę.
– Nie – zawołał – poczekaj chwilkę, bo chciałbym, abyś poznał moich braci, którzy wraz ze mną posiadają te dorodne stada.
To rzekłszy, przycisnął do ust swój róg i po trzykroć zatrąbił wesoło. W jednej chwili wypadła na drogę setka ludzi z Małym Johnem na czele, sadząc wielkimi susami.
– Czego sobie życzysz, wodzu? – zapytał Mały John.
– Jakże – odparł Robin – nie widzisz, że sprowadziłem zacnego gościa do nas na ucztę? A, wstyd! Czyż nie poznajesz naszego dobrego i czcigodnego pana, szeryfa Nottinghamu? Bierz wodze, Mały Johnie, i prowadź szeryfa, który nas zaszczyca, przyjmując zaproszenie na ucztę.
Cała banda z szacunkiem zamiotła kołpakami ziemię, bez uśmiechu i całkiem poważnie; Mały John chwycił za uzdę i prowadził wierzchowca coraz głębiej w las; całe bractwo maszerowało w ordynku, a Robin Hood towarzyszył szeryfowi z kołpakiem w ręce.
Szeryf nie odezwał się ni słowem, tylko rozglądał się wokół, jak człek raptownie obudzony ze snu; a kiedy spostrzegł, że wiodą go w najgłębszą głuszę, serce uciekło mu w pięty, bo pomyślał: „Ani chybi zabiorą mi trzysta funtów, dobrze, jeśli nie przypłacę głową, bo niejeden raz dybałem na ich życie”. Ale wszyscy wyglądali pokornie i cicho, i nie spotkała go nawet najmniejsza pogróżka, jakby nikt nie miał zamiaru nastawać na jego życie czy mienie.
Dotarli wreszcie na polanę, gdzie patriarchalny dąb szeroko rozpościerał konary. Robin zasiadł pod nim na tronie z mchu, a szeryfowi wskazał miejsce po prawicy.
– Bierzcie się do dzieła, chłopcy, a żywo – rzekł Robin – podajcie najlepsze mięsiwa i trunki, bowiem jego wysokość, nasz szeryf, podejmował mnie dziś w Sali Cechów w Nottinghamie i nie puszczę go stąd głodnego.
Przez cały czas nie padło ni słowo o pieniądzach, więc szeryf zaczął pokrzepiać się na duchu. „Bo może – powiedział sobie – Robin Hood całkiem o tym zapomniał”.
Nieopodal ognie trzaskały wesoło, pasztety przyrumieniały się pięknie, smakowity zapach pieczeni i kapłonów rozchodził się po polanie, a Robin Hood tymczasem zabawiał szeryfa iście po królewsku. Najpierw kilku chwatów stanęło do walki na pałki, a prowadzili ją tak znakomicie, tak błyskawicznie zadawali i parowali ciosy, że szeryf, który lubił męskie rozrywki, klaskał w ręce, zapominając, gdzie się znajduje, i wołał w głos: „Brawo! Piękny cios! Brawo, ty z czarną brodą!” – nie zdając sobie sprawy, że chwali właśnie kotlarza, który miał w jego własnym imieniu doręczyć Robin Hoodowi nakaz aresztowania.
Z kolei najlepsi strzelcy w całej bandzie zawiesili na drzewie piękny wieniec i z odległości osiemdziesięciu kroków strzelali doń z najwspanialszym łuczniczym kunsztem. Ale szeryfowi nie przypadło to do gustu i naburmuszył się, gdyż miał świeżo w pamięci sławne zawody łucznicze w Nottinghamie, a trofeum z nich – złota strzała – wisiało tuż za jego plecami na dębie. Kiedy więc Robin spostrzegł, co szeryfa gnębi, przerwał tę zabawę i zawołał rodzimych muzykantów, którzy odśpiewali wesoło ballady pod dźwięk lutni.
Gdy pieśni się skończyły, rozpostarto na trawie obrusy i zastawiono królewską ucztę, pojawiła się również utoczona z baryłek małmazja, wino i krzepkie piwo w dzbanach obok rogów do czerpania i picia. Wtedy wszyscy zasiedli do półmisków, biesiadowali i pili wesoło, aż słońce zaszło i sierp księżyca prześwitywał blado przez gęstwinę drzew nad nimi.
Na koniec szeryf powstał i rzekł:
– Dziękuję wam, wszem i wobec, za tę wesołą biesiadę, którą wyprawiliście dziś dla mnie. Podejmowaliście mnie nader dwornie, dając tym samym dowód szacunku, jaki żywicie dla naszego wspaniałego króla i jego namiestnika w dzielnym hrabstwie Nottingham. Ale zmierzch zapada i muszę wyruszyć przed zmrokiem, aby nie zagubić się w lesie.
Wtedy Robin Hood i wszyscy jego ludzie powstali, a Robin rzekł do szeryfa:
– Komu w drogę, czcigodny panie, temu czas, ale wasza wysokość zapomniał o jednej rzeczy.
– Nie, niczego nie zapomniałem – odparł szeryf, lecz serce uciekło mu w pięty.
– A ja powiadam, że wasza wysokość zapomniał – rzekł Robin. – Prowadzimy tu w lesie wesołą oberżę, ale kogo zapraszamy, ten płaci rachunek.
Szeryf zaśmiał się na to, ale był to śmiech nieszczery.
– No, braciszkowie mili – rzekł – zabawiłem się wesoło w waszym towarzystwie i nawet gdybyście nie pytali, dałbym wam z dwa dziesiątki funtów za tak przyjemną rozrywkę.
– Wykluczone – rzekł poważnie Robin – abyśmy mieli potraktować waszą wysokość w tak nikczemny sposób. Dalibóg, panie szeryfie, wstydziłbym się ludziom na oczy pokazać, gdybym nie szacował królewskiego namiestnika co najmniej na trzysta funtów. Nie mam racji, chłopcy?
Odkrzyknęli z głośnym aplauzem.
– Trzysta diabłów siarczystych! – ryknął szeryf. – Żeby wasza dziadowska uczta była warta choć trzy funty, a co dopiero trzysta!
– Pohamuj się, wasza wysokość – rzekł z powagą Robin. – Uwielbiam cię szczerze za przemiłą ucztę, jaką wyprawiłeś mi dziś w wesołym Nottinghamie, ale są tu tacy, którzy mego uwielbienia nie podzielają. Jeśli spojrzysz w tamtą stronę, zobaczysz Willa Stutely’a, w którego oczach nie cieszysz się zbytnią sympatią. A masz tam i dwóch innych tęgich zuchów, którzy – choć ich nie znasz – zostali ranni swego czasu w pewnej potyczce koło Nottinghamu – kiedy, sam wiesz. Jeden miał mocno pokaleczoną rękę, ale nieźle już nią włada. Łaskawy szeryfie, posłuchaj mojej rady. Zapłać swoją dolę bez dalszych ceregieli, bo może źle się to dla ciebie skończyć.
Kiedy mówił, rumiana twarz szeryfa zbladła, nie odezwał się już ni słowem, tylko wbił oczy w ziemię i zagryzł dolną wargę. Wreszcie powoli wyciągnął opasłą sakiewkę i cisnął ją na obrus.
– Weź sakiewkę, Mały Johnie – rzekł Robin – i sprawdź, czy rachunek się zgadza. Ufamy, oczywiście, naszemu szeryfowi, ale może być mu przykro, jeśli spostrzeże poniewczasie, że nie zapłacił co do grosza.
Mały John przeliczył pieniądze i stwierdził, że sakiewka zawiera trzysta funtów w srebrze i złocie. Ale szeryfowi zdawało się, że z każdym brzękiem monety krwi mu ubywa po kropli, a kiedy ujrzał przeliczone krocie, górę srebra i złota na drewnianym półmisku, odwrócił się i załamany wsiadł na konia.
– Jeszcze nigdy nie mieliśmy tak dostojnego gościa – rzekł Robin. – A jako że późna pora, a puszcza głucha, dam wam jednego ze swoich ludzi na przewodnika.
– Broń Panie Boże! – zaperzył się szeryf. – Trafię, dobry człowieku, bez niczyjej pomocy.
– Więc sam was podprowadzę – rzekł Robin i wziąwszy jego konia za uzdę, wywiódł go z ostępów na leśny trakt; zanim puścił go wolno, rzekł:
– Szczęśliwej drogi, zacny szeryfie. A kiedy następnym razem zechcesz oszwabić biedaka, syna marnotrawnego, to przypomnij sobie ucztę w sherwoodzkim borze. „Nie kupuj konia, przyjacielu miły, dopóki nie zajrzysz mu w zęby”, jak powiada nasz mądry bajarz Swanthold. Zatem, raz jeszcze, szczęśliwej drogi.
I klepnął konia po zadzie. Zwierzę ruszyło z kopyta, niosąc szeryfa przez leśne polany.
Odtąd szeryf gorzko przeklinał dzień, w którym zadał się z Robin Hoodem, gdyż wszyscy ludzie śmiali się z niego i wiele ballad krążyło po kraju o tym, jak szeryf wybrał się łupić i wrócił do domu obłupiony do cna. Tak to chytry dwa razy traci.