Читать книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle - Страница 6
CZĘŚĆ PIERWSZA,
III. Will Stutely uratowany przez druhów
ОглавлениеOtóż kiedy szeryf przekonał się, że ani prawem, ani podstępem nie da się zwyciężyć Robin Hooda, wpadł w wielką rozterkę i powiedział sobie: „Cóż za głupiec ze mnie! Gdybym nie powiedział królowi o Robin Hoodzie, nie nawarzyłbym sobie piwa. A teraz muszę albo pojmać go, albo narazić się na srogi gniew królewski. Próbowałem prawa, próbowałem podstępu i zawiodłem się w dwójnasób, więc spróbuję, co się da zrobić siłą”.
Rozprawiając tak ze sobą samym, zawezwał swych konstabli i powiedział im, co ma na myśli.
– Niechaj każdy z was weźmie po czterech ludzi uzbrojonych po zęby – rzekł – drużynami zapuśćcie się w las i czatujcie na Robin Hooda. Jeśli któryś z was natknie się na przeważającą siłę, niech zadmie w róg i niechaj każda drużyna, posłyszawszy sygnał, spieszy mu na pomoc. Tym sposobem, jak myślę, pochwycimy tego łotra. Ponadto temu, kto pierwszy zoczy Robin Hooda, przypadnie w udziale sto srebrnych funtów, jeśli mi go dostarczy żywego czy zabitego. A temu, kto napotka kogoś z jego bandy, przypadnie czterdzieści funtów, jeśli mi go dostarczy żywego czy zabitego. Więc bądźcie odważni i bądźcie przebiegli.
Wyruszyli zatem w sześćdziesiąt drużyn po pięciu do sherwoodzkich borów pojmać Robin Hooda. Każdy konstabl z nadzieją, że on właśnie pochwyci śmiałego rozbójnika albo przynajmniej któregoś z jego bandy. Przez siedem dni i nocy węszyli po borach, ale nie znaleźli ni śladu nawet po zielonych rycerzach. Wierny bowiem oberżysta spod „Błękitnego Dzika” uprzedził Robin Hooda o ich zamiarach.
Posłyszawszy z jego ust nowinę, Robin Hood rzekł:
– Jeśli szeryf śmie użyć przeciw nam siły, biada mu i lepszym odeń biada, gdyż krew się poleje i nieszczęście spadnie na wszystkich pospołu. Ale rad bym uniknąć starcia i rozlewu krwi i rad bym oszczędzić rozpaczy żonom i matkom, gdyż dzielni mężowie stracą życie. Niegdyś zabiłem człeka i nigdy więcej nie pragnąłbym tego uczynić, gdyż wielka zmora spada potem na duszę. Więc przyczaimy się w sherwoodzkim borze, aby było lepiej dla wszystkich, ale jeśli zostaniemy zmuszeni do obrony siebie czy towarzysza, to niechaj każdy napnie łuk z całej mocy i niechaj uderza bez pardonu.
Słuchając tej mowy, wielu potrząsało głowami i mówiło sobie w duchu: „Dopiero szeryf sobie pomyśli, że jesteśmy tchórzami, a ludziska w całym hrabstwie szydzić z nas będą, że boimy się zbrojnych pachołków”. Ale jawnie żaden się nie odezwał, tłamsząc w sobie opór i postępując tak, jak Robin nakazał.
Ukrywali się więc w głębi borów przez siedem dni i nocy i przez cały ten czas nie wytknęli nosa z ukrycia, ale ósmego dnia rankiem Robin Hood zwołał całą bandę i rzekł:
– Trzeba by pójść na zwiady i przewąchać, co o tej porze porabiają ludzie szeryfa. Jestem przekonany, że nie będą wiecznie siedzieć w naszym borze. Kto na ochotnika?
Podniosła się wrzawa, bo każdy wymachiwał łukiem i wołał, że chce pójść. Robinowi serce urosło z dumy na ten widok i powiedział do swych towarzyszy:
– Odważni i prawi jesteście jak jeden mąż i dzielną stanowicie, chłopcy, kompanię, ale wszyscy pójść nie możecie, więc wybiorę jednego z was, a będzie nim Will Stutely, bo jest tak przebiegły jak stary wyżeł, co tropi lisy w sherwoodzkim borze.
Will Stutely aż podskoczył i zaśmiał się, klaszcząc w ręce z radości, że jego właśnie wybrano spośród całej bandy.
– Dzięki ci, wodzu – rzekł. – Jeśli nie przyniosę ci wieści o tych łobuzach, to przestań mnie nazywać swoim sprytnym Willem.
Przebrał się zaraz w mnisi habit, pod którym zręcznie ukrył szeroki miecz, aby w każdej chwili łatwo było poń sięgnać. W tym przebraniu wyruszył na zwiady i z borów wydostał się na trakt. Napotkał dwie drużyny szeryfa, ale nie zboczył z drogi, tylko głębiej nasunął kaptur na oczy i założywszy ręce, szedł pogrążony niby w rozmyślaniach. Dotarł wreszcie do szyldu gospody „Pod Błękitnym Dzikiem”. „Bo – powiedział sobie – nasz dobry przyjaciel, Eadom, opowie mi wszystkie nowiny”.
W oberży zastał gromadę wojaków szeryfa, którzy popijali sobie tęgo; usiadł więc bez słowa w szarym kącie na ławie, z kosturem w ręce i z pochylonym czołem, jakby zatopił się w pobożnych medytacjach. Siedział tak, czekając, aż uda mu się na osobności zobaczyć z gospodarzem, a Eadom go nie poznał, tylko myślał, że to jakiś biedny, zmęczony mnich, więc zostawił go w spokoju, choć drażnił go habit. „Ale – powiedział sobie – żeby wyrzucać kulawego psa za próg, trzeba mieć zatwardziałe serce”. Stutely siedział sobie spokojnie, kiedy przyplątał się do niego ogromny kot oberżysty, który zaczął się łasić i przymilnie ocierać o jego nogę, aż zadarł mu nieco habit. Stutely czym prędzej poprawił habit, ale konstabl dowodzący drużyną zdążył zauważyć, co się stało, i spostrzec pod habitem nogawicę z zielonego sukna. Zrazu nie dał nic poznać po sobie, tylko podumał chwilę: „To na pewno nie żaden franciszkanin ani prawy szlachcic, bo ten by się nie przebrał w zakonną szatę, ani złodziej, bo i po co miałby się przebierać bez powodu. Myślę w dobrej wierze, że to któryś z ludzi Robin Hooda”. Odezwał się więc na głos:
– Ojcze świątobliwy, nie wypiłbyś garnca dobrego marcowego piwa dla pokrzepienia duszy?
Ale Stutely w milczeniu potrząsnął głową, bo pomyślał sobie: „Uważaj, ktoś może znać twój głos”.
– Dokąd to zmierzasz, wielebny ojcze – zagadnął znów konstabl – w taki upalny dzień?
– Pielgrzymuję do Canterbury – odburknął Will Stutely, aby nikt nie poznał go po głosie.
Wtedy konstabl odezwał się po raz trzeci:
– Powiedz no mi, wielebny ojcze, czy pielgrzymi noszą pod habitem nogawice z zielonego sukna? Przebóg, z ciebie chytry złodziej albo i zbójnik z bandy Robin Hooda! Klnę się na Matkę Najświętszą, porusz się tylko, a przeszyję cię na wylot tym mieczem!
Błysnął żelazem i rzucił się na Willa, licząc, że go zaskoczy, ale Stutely ściskał już swój miecz pod habitem i wyciągnął go na czas. Potężny konstabl świsnął mieczem po raz pierwszy i ostatni w tej walce, gdyż Stutely zwinnie sparował cios i ciął konstabla z całych sił. I byłby uciekł, gdyby konstabl, osuwając się zalany krwią, nie uczepił mu się kolan, oszołomiony ciosem. Wtedy hurmem rzucili się na niego i Stutely ciął jednego w łeb, ale stalowa misiurka złagodziła cios i nie zabił tamtego, tylko zranił mocno. Tymczasem omdlewający konstabl ciągnął Willa do ziemi, a tamci, widząc go w opałach, jeszcze raz skoczyli na niego, któryś rąbnął go w czaszkę, aż krew zalała Willowi oczy. Zachwiał się i upadł, a tamci przydusili go do ziemi, choć bronił się zaciekle i wyrywał. Spętali mu ręce i nogi konopnymi powrozami i unieszkodliwili go wreszcie. Ale dwóch z nich ciężko zapłaciło za to zwycięstwo: konstabl był poważnie ranny, a ten drugi, którego Stutely ciął w łeb, niejeden tydzień przeleżał w łóżku, zanim odzyskał siły, które miał przed tą sławną potyczką.
Robin Hood stał pod dębem, myśląc o Willu Stutely’u, jak mu się wiedzie, kiedy raptem ujrzał dwóch swoich zuchów nadbiegających ścieżką, a między nimi – hożą Madzię z oberży „Pod Błękitnym Dzikiem”.
– Will Stutely pojmany! – zawołali, stając przed nim.
– Czy to ty przynosisz te bolesne wieści? – zwrócił się Robin do dziewczyny.
– Niestety, widziałam na własne oczy – zapłakała, zziajana jak zając, który umknął nagonce. – I boję się, że zranili go srodze, bo jeden ciął go prosto w czoło. Związali go i w pętach powieźli do Nottinghamu. I zanim wybiegłam spod „Błękitnego Dzika”, słyszałam, że mają go powiesić jutro rano.
– Nie powieszą go ni jutro, ni pojutrze! – zawołał Robin. – A jeśli spróbują, to niejeden gryźć będzie ziemię i niejeden przeklinać ten dzień, w którym się urodził!
Z tymi słowy przytknął do ust swój róg i zadął weń po trzykroć; niebawem z głębi lasu zaczęli nadbiegać jego wierni towarzysze, aż zebrało się ich ze stu czterdziestu.
– Słuchajcie, bracia! – zawołał Robin. – Nasz drogi druh, Will Stutely, wpadł w ręce siepaczy szeryfa. Trzeba wziąć łuk i miecz do garści, aby go uwolnić. Bo uważam, że powinniśmy dla niego narazić życie, tak jak on je dla nas narażał. Prawdę mówię, chłopcy?
– Tak jest! – zawołali potężnym głosem.
– Słuchajcie, jeśli ktoś z was – podjął Robin Hood – nie ma ochoty ryzykować życia czy zdrowia, niechaj zostanie w obozie, bo nie chcę nikogo z was przymuszać. Ale jutro będę tu z powrotem z Willem albo umrę wraz z nim.
Słysząc to, wystąpił potężny Mały John.
– Czy myślisz, wodzu – rzekł – że wśród nas znajdzie się choć jeden, który by nie zechciał ryzykować życia dla towarzysza w potrzebie? Jeśliby się taki znalazł, to znaczy, że nie znam swoich ludzi. Takiego, dalibóg, trzeba by siec po gołej skórze i wygnać precz z naszej puszczy. Prawdę mówię, chłopcy?
– Tak jest! – odkrzyknęli zgodnie, gdyż jak jeden mąż gotowi byli odważyć się na wszystko dla przyjaciela w potrzebie.
Następnego więc dnia wydostali się z puszczy różnymi drogami, gdyż należało zachować ostrożność; podzielili się na grupki po dwóch, po trzech, aby zejść się o umówionej godzinie w dziko zarośniętym parowie nieopodal miasta Nottingham.
Kiedy zgromadzili się wszyscy w wyznaczonym miejscu spotkania, Robin rzekł im:
– Zaczaimy się tutaj, póki nie uda się zasięgnąć języka. Trzeba rozwagi i sprytu, aby wyrwać naszego przyjaciela, Willa Stutely’a, ze szponów szeryfa.
Leżeli więc w ukryciu długi czas, aż słońce stanęło wysoko na niebie. Dzień był ciepły i nikt się nie pokazał na zakurzonej drodze prócz sędziwego pielgrzyma z Ziemi Świętej, który wędrował traktem pod szarymi murami miasta. Kiedy Robin przekonał się, że nikogo innego nie ma na drodze, zawołał młodego Dawida z Doncasteru, który był bystry ponad swój wiek, i powiedział mu:
– Widzisz, Dawidzie, tego pielgrzyma na trakcie pod murami? Idź i zagadnij go, bo właśnie opuścił bramy miasta i może akurat coś wie o naszym Willu Stutely’u.
Zatem Dawid wyszedł naprzeciw pielgrzyma, pokłonił mu się i rzekł:
– Dzień dobry, ojcze świątobliwy, czy nie wiesz przypadkiem, kiedy Will Stutely zawiśnie na szubienicy? Rad bym nie przegapić takiego widowiska, bo kawał drogi zrobiłem, aby zobaczyć, jak wieszają tego zatwardziałego łotra.
– Hańba ci, młodzieńcze – krzyknął pielgrzym – że mówisz tak, kiedy mają stracić prawego człowieka za nic, bo przecież bronił tylko własnego życia. – I z gniewu stuknął kosturem w ziemię. – Hańba, powiadam, że takie rzeczy się dzieją! Bo dziś jeszcze, zanim słońce zajdzie, ma on zostać powieszony o trzysta kroków za główną bramą, na rozstaju dróg. Szeryf chce, aby jego śmierć była przestrogą dla wszystkich ludzi ściganych przez prawo w hrabstwie Nottingham. Ale raz jeszcze powiadam, biada! Bo niechaj nawet Robin Hood ze swoją bandą będzie wyjęty spod prawa, to łupi on tylko bogatych, silnych i nieuczciwych, ale za jego przyczyną ni biednej wdowie, ni rolnikowi obarczonemu dziatwą nie zabraknie w tych stronach garści jęczmiennej mąki przez cały długi rok. Serce mi się ściska, gdy taki dzielny człek jak ten Stutely ma zginąć marnie, bo sam byłem dobrym saskim szlachcicem, zanim zostałem pielgrzymem, i cenię twardą pięść, co bije śmiało w okrutnego Normana1 i wyniosłego opata z worami złota. Gdybyż tylko Robin Hood wiedział, w jakich tarapatach znalazł się jego człowiek, potrafiłby może przyjść mu z pomocą i wyrwać go z rąk nieprzyjaciół.
– Dalibóg, prawda – zawołał młodzieniec. – Jeśli Robin i jego ludzie są tylko gdzieś w pobliżu, to na pewno postarają się wyciągnąć go z opałów. Idźcie z Bogiem, zacny starcze, i wierzcie mi, jeśli Will Stutely umrze, to będzie sprawiedliwie pomszczony.
Po czym odwrócił się i odszedł szparkim krokiem, ale pielgrzym spoglądał za nim, mrucząc: „Ho, ho, to nie żaden chłystek, który chciałby zobaczyć, jak wieszają porządnych ludzi. Kto wie, może Robin Hood nie jest wcale tak daleko, ho, ho, szykuje się dziś tęga bijatyka…” I mamrocząc pod nosem, poszedł swoją drogą.
Kiedy Dawid przekazał wieści Robin Hoodowi, ten zwołał całą bandę i rzekł:
– Ruszajmy niezwłocznie do Nottinghamu, w mieście zmieszamy się z tłumem, ale niech każdy ma drugiego na oku i przepycha się tak blisko więźnia i straży, jak tylko się da, kiedy cały orszak wyjdzie za bramę. Niech nikt nie uderza bez potrzeby, bo rad bym uniknąć rozlewu krwi, ale jak już bić, to bić mocno, raz a dobrze, żeby ręki na darmo nie podnosić. No i trzymać się w gromadzie, aż wrócimy do puszczy, niechaj nikt nie chodzi samopas.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy z murów zamku odezwała się trąbka. Na jej głos zaroiło się w mieście i tłumy zapełniły ulice, gdyż wszyscy wiedzieli, że sławny Will Stutely ma być wiedziony na szubienicę. Wrota zamku otwarły się szeroko i ukazał się wielki orszak zbrojnych z chrzęstem i tupotem. Na jego czele jechał szeryf w błyszczącej kolczudze. Will Stutely ze stryczkiem na szyi stał na wozie otoczonym strażą. Rana i upływ krwi spowodowały, że twarz miał bladą jak księżyc w jasny dzień, a włosy na czole zlepione zakrzepłą krwią. Gdy wywieziono go za bramę, rozejrzał się na prawo i na lewo, zobaczył na niektórych obliczach litość i życzliwość, ale nie ujrzał ani jednej znajomej twarzy. Wtedy serce skurczyło mu się z rozpaczy, ale mimo to odezwał się dzielnie:
– Daj mi miecz do ręki, panie szeryfie, i chociażem ranny, walczyć będę z tobą i całym zastępem, póki mi w piersi stanie tchu.
– Nie, występny łotrze – odparł szeryf przez ramię, spoglądając nań spode łba – nie dostaniesz miecza, tylko zginiesz podłą śmiercią, jak na parszywego zbója przystało.
– To rozwiąż mi tylko pęta, a walczyć będę z wami bez oręża, na gołe pięści. Nie proszę o broń, tylko nie daj mi ginąć tak haniebnie.
Szeryf na to roześmiał się w głos.
– Co, strach cię obleciał? – rzekł. – Wyspowiadaj się lepiej, nikczemny łotrze, bo mam zamiar cię powiesić, i to na rozstaju, aby wszyscy widzieli, jak dyndasz ku uciesze sępów i kruków.
– Ach, ty wywłoko bojaźliwa! – krzyknął Will, zgrzytając zębami. – Ty tchórzu śmierdzący! Niech tylko mój wódz cię spotka, drogo za to zapłacisz! On tobą pogardza, tak jak i wszyscy dzielni ludzie. Czyż nie wiesz, że ty i twoje imię jest pośmiewiskiem wśród całej szlachty? Taki jak ty, tchórzu śmierdzący, nigdy nie pokona śmiałego Robin Hooda.
– Ha! – wrzasnął szeryf z wściekłością. – Tak powiadasz? To ja mam być pośmiewiskiem dla twojego, jak go tam zwiesz, wodza? Poczekaj, już ja z ciebie zrobię pośmiewisko, i to żałosne, bratku, po powieszeniu każę cię poćwiartować. – Spiął konia ostrogą i nie odezwał się więcej do Willa.
Zbliżyli się wreszcie do głównej bramy miejskiej, za którą Stutely ujrzał cudny kraj, zielone doliny i wzgórza, a w oddali przymglone pasmo sherwoodzkich borów. A kiedy zobaczył, jak zachodzące słońce kładzie się na ugorach i łanach, jak powleka czerwienią chaty i zagrody, kiedy usłyszał, jak słodko kląskają na podwieczerz ptaki, a owce pobekują na stokach pagórków, i ujrzał jaskółki śmigające w pogodnych przestworzach – serce mu wezbrało tak, że cały obraz się zamazał, i Will pochylił głowę na pierś, aby nikt nie pomyślał, że się boi, widząc łzy w jego oczach. I stał tak z pochyloną głową, aż minęli bramę i wyjechali z obrębu murów miejskich. A kiedy wreszcie podniósł oczy, serce w nim zatrzepotało i zamarło z radości, ujrzał bowiem twarz jednego z leśnych przyjaciół. Zerknął szybko na boki i wszędzie napotkał dobrze znane twarze, leśni bracia zewsząd napierali na strażników. Raptem krew uderzyła mu na policzki, bo na moment mignął mu w ciżbie sam wódz, a ujrzawszy go, Will zrozumiał, że Robin Hood stawił się na pomoc z całą bandą. Jednakże dzielił go od nich kordon zbrojnej straży.
– Hola, nie pchać się! – krzyknął szeryf potężnym głosem, bo tłum cisnął się zewsząd. – Co wy, chudopachołki, tak na nas napieracie? Nie pchać się, mówię!
Powstało zamieszanie i zgiełk, gdyż ktoś usiłował przepchać się przez kordon do wozu, i Stutely zobaczył, że to Mały John narobił całego bałaganu.
– Nie pchaj się, ty! – krzyknął strażnik, którego Mały John szturchał łokciami.
– Sam się nie pchaj! – zawołał Mały John i wyrżnął strażnika w kark, zwalając go z nóg jak rzeźnik wołu, a sam wskoczył na wóz obok Willa.
– Zmykaj, bracie, gdzie pieprz rośnie, bo zginiesz, Will – rzekł mu – a jeśli trzeba, to i ja z tobą zginę, bo nie doczekałbym się lepszego towarzystwa.
Po czym jednym pociągnięciem noża przeciął mu więzy u rąk i nóg, i Stutely natychmiast dał chodu z wozu.
– Jak mi Bóg miły, znam tego drania! – krzyknął szeryf. – To znany rebeliant! Brać go i nie puszczać z rąk!
Co mówiąc, spiął konia, kierując go na Małego Johna, uniósł się w strzemionach i ciął z całej siły, ale Mały John nurknął pod brzuchem końskim i miecz świsnął tylko przez powietrze.
– Nie, łaskawy panie szeryfie – zawołał, wynurzając się. – Muszę nawet pożyczyć od jaśnie pana miecz. – Zgrabnym ruchem wyrwał szeryfowi oręż z ręki.
– Masz, Stutely – zawołał. – Szeryf pożycza ci swój miecz. Stawaj ramię w ramię, chłopie, i brońmy się, bo pomoc blisko!
– Brać ich – zaryczał szeryf jak rozwścieczony buhaj i natarł na nich koniem, zapominając w furii, że nie ma w ręku broni.
– Strzeż się, szeryfie! – zawołał Mały John i w tejże chwili zagrał przenikliwie róg bojowy, a smukła strzała świsnęła o cal od głowy szeryfa. Zakotłowało się tu i ówdzie, rozległy się przekleństwa, krzyki, jęki i szczęk stali, miecze zabłysły w zachodzącym słońcu, chmara strzał, świszcząc, przecinała powietrze. Jedni krzyczeli: „Na pomoc!”, a drudzy: „Ratunku! Ratunku!”
– Zdrada! – ryknął szeryf wielkim głosem. – Cofać się! Cofać! Bo wytłuką nas do nogi! – I skierował konia w tył przez największą ciżbę.
Robin Hood ze swoją bandą, gdyby tylko chciał, mógł wybić z połowę drużyny szeryfa, ale pozwolił im przedrzeć się przez tłum i zmykać co koń wyskoczy, dla ponaglenia tylko posłał za nimi wiązkę strzał.
– Stójże! – zawołał Will do umykającego szeryfa. – Jak chcesz pojmać Robin Hooda, to bij się z nim.
Ale Szeryf, leżąc prawie na grzbiecie końskim, nie odpowiedział, tylko przynaglił jeszcze konia ostrogą.
Wtedy Will Stutely obrócił się do Małego Johna i patrzył mu w twarz, aż łzy popłynęły mu z oczu, rozpłakał się w głos i całując przyjaciela w oba policzki, mówił:
– O, Mały Johnie, prawdziwy mój przyjacielu, nikogo na świecie nie kocham tak jak ciebie. Nie liczyłem już, że cię jeszcze zobaczę i spotkam tutaj, a nie w raju.
Mały John nie mógł słowa z siebie wydobyć, bo też płakał.
Niebawem Robin Hood skrzyknął swoich ludzi i całą gromadą, z Willem pośrodku, oddalili się wolno w stronę Sherwoodu i znikli, tak jak chmura gradowa znika po przejściu nawałnicy. Pozostawili za sobą dziesięciu ludzi szeryfa, którzy leżeli na polu ranni – jedni lżej, inni ciężej – ale nikt nie wiedział, kto ich powalił na ziemię.
Tak to szeryf Nottinghamu po trzykroć usiłował pojmać Robin Hooda i po trzykroć mu się nie udało; a ostatnim razem najadł się strachu, czując, że omal nie postradał życia; powiedział więc sobie w duchu: „Ci ludzie nie boją się ni Boga, ni diabła, ani króla, ani królewskich namiestników. Wolę już stracić swój urząd niż życie, więc nie będę więcej szukał z nimi zwady”. Zatem przez długi czas siedział w swoim zamku i nie wytykał nawet nosa z komnat, wiecznie ponury nie odzywał się do nikogo, gdyż wstydził się tego, co zaszło w ów pamiętny dzień.
1
Po podboju Anglii w 1066 roku zwycięscy Normanowie stali się przedmiotem nienawiści podbitej ludności anglosaskiej.