Читать книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle - Страница 4

CZĘŚĆ PIERWSZA,
I. Robin Hood i kotlarz

Оглавление

Wspominaliśmy już, że za głowę Robin Hooda wyznaczono dwieście funtów nagrody, a szeryf Nottinghamu przysiągł, że własnoręcznie pojmie Robina, bo sam miał chrapkę na pieniądze i chciał się zemścić za śmierć swego krewniaka. Otóż szeryf nie wiedział jeszcze, jaką siłę ma przy sobie Robin w sherwoodzkich borach, i myślał, że wystarczy wydać nakaz aresztowania, tak jak na każdego zwykłego przestępcę. Obiecywał przeto czterdzieści złotych dukatów temu, kto przedstawi Robinowi ów nakaz. Ale mieszkańcy Nottinghamu wiedzieli o Robin Hoodzie i jego czynach więcej niż szeryf i śmiali się w kułak na samą myśl o doręczeniu nakazu dzielnemu banicie, zdając sobie sprawę, że mogą na tym zarobić tylko potężnego guza; więc też nikt się do tego nie kwapił. Przeszły ze dwa tygodnie, a żywa dusza nie zgłosiła się na ochotnika. Zdumiał się szeryf i powiedział:

– Nielichą nagrodę obiecałem każdemu, kto doręczy mój nakaz Robin Hoodowi, i dziwię się, że nikt nie zgłosił się do tej pory.

Na co jeden z jego ludzi, który był w pobliżu, powiedział:

– Łaskawy panie, nie wiesz, jaką siłę Robin Hood ma przy sobie i jak mało go obchodzi werdykt króla czy szeryfa. Zaprawdę, nikt nie ma ochoty podjąć się tego zadania ze strachu o własną skórę.

– Więc wszyscy nottinghamczycy to tchórze! – powiedział szeryf. – I niech mi ktoś w całym hrabstwie Nottingham ośmieli się nie usłuchać werdyktu miłościwie nam panującego króla Henryka, a na bazylikę świętego Edmunda, powieszę takiego na najwyższej sośnie! Ale jeśli nikt w Nottinghamie nie ma odwagi zdobyć czterdziestu dukatów, to poszukamy gdzie indziej, bo przecież są odważni ludzie w tym kraju.

Wezwał zaufanego posłańca, kazał mu osiodłać konia, wybrać się do miasta Lincoln i zobaczyć, czy znajdzie się ktoś, kto nie stchórzy i zdobędzie nagrodę. Tak więc tego samego ranka posłaniec wyruszył ze swoją misją.

Jaskrawe słońce prażyło na trakcie, który wiódł z Nottinghamu do miasta Lincoln, ciągnąc się wypłowiałą wstęgą przez góry i doły. Na gościńcu było pełno kurzu i posłaniec nałykał go się dosyć, więc serce w nim z radości podskoczyło, gdy ujrzał przed sobą szyld oberży „Pod Błękitnym Dzikiem”, a zrobił już więcej niż połowę drogi. Gospoda przypadła mu do gustu, rosnące wokół dęby rzucały tak chłodny i przyjemny cień, że zsiadł z konia, aby chwilę odpocząć, i zawołał o garniec piwa dla przepłukania gardła.

Ujrzał tam rozbawioną kompanię siedzącą pod rozłożystym dębem, który ocieniał warzywne grzędy przed gospodą. Był wśród nich kotlarz, dwóch bosonogich mnichów i sześciu królewskich leśniczych odzianych w stroje z zielonego sukna; popijali wszyscy musujące piwo i śpiewali wesołe ballady z dawnych, dobrych czasów. Leśniczy śmiali się głośno, dogadując sobie nawzajem – jeszcze głośniej śmiali się braciszkowie, bo byli to krzepcy ludzie z brodami kędzierzawymi jak czarne barany, ale najgłośniej śmiał się kotlarz i śpiewał z nich wszystkich najładniej. Torba jego i młot wisiały na dębowym sęku, obok stała wsparta o pień maczuga, gruba jak pięść.

– Chodźcie – zawołał jeden z leśniczych do znużonego posłańca – wypijcie z nami jedną kolejkę. Hej, gospodarzu, jeszcze raz po pełnym garncu dla każdego.

Posłaniec całkiem chętnie przysiadł się do nich, gdyż czuł zmęczenie w kościach, a piwo było przednie.

– Cóż to za wieści niesiecie? – zagadnął jeden z biesiadników. – I dokąd wam tak spieszno?

Posłaniec był człekiem gadatliwym i lubił sobie poplotkować, a garniec piwa nastroił go serdecznie; usadowił się więc wygodnie na ławie – podczas gdy gospodarz oparł się o framugę drzwi, a gospodyni stała z rękami założonymi pod fartuchem – i wyłożył swój zapas wieści z wielką satysfakcją. Opowiedział wszystko od samego początku: jak Robin Hood zabił leśniczego i ukrył się w borach, aby ujść przed prawem; jak żył sobie w lesie, gardząc wszelkimi zakazami, Bóg świadkiem, polując na królewskie jelenie i pobierając myto od tłustych opatów, rycerzy i wielmożów, tak że nikt nie odważy się podróżować nawet szerokim traktem Watling ani przez Fosse Way ze strachu przed nim; o tym, jak szeryf, niech Bóg ma go w swojej opiece, pan łaskawy, który jemu, posłańcowi, wypłaca co sobotę sześć pensów bitą królewską monetą, nie licząc baryłki piwa na świętego Michała i tłustej gęsi na Boże Narodzenie, postanowił w imieniu króla wydać nakaz aresztowania na tego łotra, choć tamten gwiżdże sobie na słowo króla czy szeryfa, bo daleko mu do tego, aby być człekiem prawomyślnym. Z kolei opowiedział, że nikt w całym mieście Nottingham nie podjął się doręczenia tego nakazu ze strachu o własną skórę i jak to on, posłaniec, jedzie właśnie do Lincolnu zobaczyć, co są warci tamtejsi mężczyźni, i czy znajdzie się ktoś, kto ośmieli się doręczyć onże nakaz; no i że nie siedział jeszcze w tak znakomitej kompanii i w życiu nie próbował tak dobrego piwa.

Słuchali go z otwartymi ustami, bo była to dla nich wyśmienita gadka. A kiedy skończył, odezwał się rubaszny kotlarz.

– Wszak pochodzę z zacnego miasta Banbury – rzekł – i nikt z Nottinghamu – ani z samego Sherwoodu, jeśli o to chodzi – nie sprosta mi w walce na pałki. Baczcie no, chłopcy, czyż nie spotkałem się z tym zwariowanym samochwałą, Szymonem z Ely, i to na sławnym jarmarku w Hertfordzie, gdzie pokonałem go na oczach sir Roberta z Leslie i jego małżonki? Tenże sam Robin Hood, o którym – co tu gadać – pierwszy raz słyszę, to niczego sobie zabijaka, a jeśli tak silny, to czyż jam nie silniejszy? A jeśli sprytny, to czyż mnie brak sprytu? O, na cudne oczy Kasi z Młyna i na me własne imię, jakem Wat Maczuga, i na syna mej matki, to znaczy na siebie, klnę się, żem gotów jest, ja sam, Wat Maczuga, w pojedynkę spotkać tego zatwardziałego łotra, i jeśli nie uszanuje pieczęci miłościwie nam panującego króla Henryka i nakazu zacnego szeryfa hrabstwa Nottingham, to tak mu poharatam, ponabijam i rozkwaszę łepetynę, że więcej małym palcem nie poruszy! Słyszeliście, chłopaki? No to wypijmy se jeszcze po dzbanie.

– Znalazłem was w korcu maku – zawołał posłaniec. – Natychmiast jedziecie ze mną do Nottinghamu.

– Co to, to nie – powiedział kotlarz, powoli kręcąc głową. – Z nikim nie pojadę, chyba że sam zechcę.

– Ma się rozumieć – powiedział posłaniec. – W całym hrabstwie Nottingham nie ma takiego, kto by mógł cię do czegoś zmusić, dzielny człeku.

– Obym był dzielny – rzekł kotlarz.

– Wszak jesteś, jesteś dzielny – powiedział posłaniec. – Tylko że nasz dobry szeryf obiecał czterdzieści szczerozłotych dukatów każdemu, kto doręczy Robin Hoodowi nakaz aresztowania, choć to i tak na niewiele się zda.

– W takim razie pójdę z tobą, brachu. Poczekaj, tylko wezmę torbę, młot i pałkę. Niech jeno spotkam tego tam Robin Hooda, a zobaczymy, czy nie posłucha królewskiego nakazu.

Tak więc zapłaciwszy swoją część, posłaniec z kotlarzem kroczącym u strzemienia wyruszyli z powrotem do Nottinghamu.


Jakiś czas potem, któregoś pięknego ranka Robin Hood wyruszył do Nottinghamu, aby się dowiedzieć, co słychać w mieście. Szedł sobie wesoło brzegiem gościńca, po murawie pełnej stokrotek, rozglądając się i myśląc o tym i owym. Róg kołysał mu się na biodrze, łuk i kołczan przewiesił przez plecy, a w ręce niósł tęgi dębowy kij, którym, idąc, wywijał młynka.

Zapuszczając się w ocieniony parów, ujrzał jakiegoś kotlarza, który zbliżał się z naprzeciwka, wyśpiewując wesołą piosenkę. Na plecach miał torbę i młot, w garści nielichą maczugę, a śpiewał sobie tak:

Gdy strąki grochu pękają – a róg

Głosi ogarom, że zaczęte łowy –

Gdy mali chłopcy nad brzegami strug

Pasą owieczki i łaciate krowy…


– Witaj, przyjacielu! – zawołał Robin.

Ja sobie zbieram czerwone poziomki


– Witaj! – powtórzył Robin.

W leśnym parowie wśród miękkiego mchu.


– Hej, czyś ty głuchy, człeku! Przyjacielu – wołam!

– A ktoś ty taki, że śmiesz przerywać ładną śpiewkę? – rzekł kotlarz, urywając pieśń. – Sam witaj, jak cię tam zwać, czyś przyjaciel, czy nie. Ale powiadam ci z góry, mój drabie, jeśliś jest przyjacielem, to chwała nam obu, a jeśli nie, to marny twój los.

– Bądźmy przyjaciółmi – rzekł swawolny Robin – bo marnie, jeśli marnie, a marniej, jeśli twoja pała nie obróci się na marne, więc bądźmy przyjaciółmi.

– Zgoda – powiedział kotlarz. – Ale, młody przyjacielu, tak gibko obracasz językiem, że nadążyć za tobą nie sposób z takim ciężkim pomyślunkiem jak mój, a mówże prościej, jeśli łaska, bo ze mnie prosty człek, słowo daję.

– A skądże ty pochodzisz, tęgi chwacie? – zagadnął Robin.

– Z Banbury – odparł kotlarz.

– O, na Boga! – rzekł Robin. – Złe wieści doszły mnie dziś rano.

– Ha, co ty powiesz! – zawołał skwapliwie kotlarz. – A dyć gadaj szybko. Jako widzisz, jestem kotlarz, a w moim fachu człek się robi łasy na wieści niczym katabas na szelągi.

– No to słuchaj, co ci powiem – rzekł Robin – ale trzymaj się dzielnie, bo wieści są paskudne, bracie. Doszło do moich uszu, że dwaj kotlarze siedzą w dybach za picie miodu i piwa!

– A niech cię zaraza zeżre, ciebie i twoje wieści, ty parszywy psie – zawołał kotlarz – bo źle się wyrażasz o dobrych ludziach. Ale to naprawdę smutna wiadomość, kiedy dwóch siedzi w dybach.

– Nie, bracie – powiedział Robin – mylisz się, słyszałeś dzwon, ale nie wiesz, gdzie on. Wiadomość jest smutna, bo tylko dwóch siedzi w dybach, a reszta swobodnie szwenda się po kraju.

– O, na cynowy półmisek świętego Dunstana – zawołał kotlarz – mam wielką ochotę policzyć ci gnaty za ten podły żart. Ale jeśli ludzi pakują w dyby za picie miodu i piwa, to liczę, że i ciebie ta przyjemność nie ominie.

Zaśmiał się Robin szeroko i zawołał:

– Brawo, kotlarzu, brawo! Ależ twój dowcip jest jak piwo, zaczyna się pienić, kiedy dobrze ścierpnie. Chodźże więc ze mną prościuteńko „Pod Błękitnego Dzika” i jak potrafisz tyle wypić, na ile wyglądasz, a głowę dam, że mnie nie zawiedziesz, to przygotuj gardło na taki napitek, że lepszego nie ma w całym szerokim hrabstwie Nottingham.

– O, jak Boga kocham – powiedział kotlarz – dobry z ciebie chłop mimo parszywego języka. Przypadłeś mi do serca, kochasiu, jeśli zaraz nie pójdę z tobą „Pod Błękitnego Dzika”, możesz mnie zwać śmierdzącym poganinem.

– Opowiedz mi, co w świecie słychać, przyjacielu – rzekł Robin, kiedy tak wędrowali razem. – Kotlarze, moim zdaniem, są tak naszpikowani wiadomościami jak prosię farszem.

– Masz szczęście, że pokochałem cię jak brata, mój ty zuchu – rzekł kotlarz – inaczej nic bym ci nie opowiedział. Bo przebiegły jestem, człeku, i czeka mnie tak poważne zadanie, że wytężyć muszę cały dowcip. Idę właśnie na poszukiwanie śmiałego rozbójnika, którego tutejsi ludzie zwą Robin Hoodem. W sakwie mam nakaz aresztowania, słowo daję, pięknie wypisany na pergaminie i z wielką czerwoną pieczęcią na znak, że jest prawomocny. Gdyby mi się tylko udało spotkać tego Robin Hooda, położę na nim areszt, a jakby nie posłuchał, to spiorę go tak, aż wszystkie jego żebra zaczną wrzeszczeć: „Amen”. Ale ty mieszkasz w tych stronach, może znasz go osobiście, przyjacielu?

– A owszem, znam go trochę – rzekł Robin. – Widziałem go nawet dzisiaj. Ale ludziska powiadają, kotlarzu, że z niego zwykły zbój, ponury i chytry. Lepiej pilnuj swego nakazu, człeku, bo jeszcze ci go ukradnie z twojej własnej sakwy.

– Niech tylko spróbuje! – krzyknął kotlarz. – Może on i chytry, ale jam też nie w ciemię bity. Niechbym go spotkał oko w oko! – i potrząsnął swoją maczugą. – Ale jak on wygląda, chłopcze?

– Do mnie podobny – zaśmiał się Robin – z wzrostu i postawy, a wiekiem prawie mój rówieśnik i oczy ma też niebieskie jak moje.

– E, tam – powiedział kotlarz – z ciebie jeszcze całkiem młody chłopak. Wyobrażam sobie, że to tęgi i brodaty człek, nottinghamczycy tak się go boją.

– Pewno, że jest młodszy od was i nie taki postawny – powiedział Robin. – Ale powiadają, że umie nieźle młócić pałką.

– Możliwe – odparł śmiało kotlarz – ale ja lepiej potrafię, czyż nie pokonałem Szymona z Ely na jarmarku w Hertfordzie? Ale jeśli znasz go, mój ty zuchu, może poszedłbyś i zaprowadził mnie do niego? Czterdzieści szczerozłotych dukatów obiecał mi szeryf, jeśli położę areszt na tym łotrzyku, dziesięć będzie dla ciebie, jak mi go wskażesz.

– Dobrze, zgoda – rzekł Robin. – Ale pokaż mi ten glejt, człeku, żebym zobaczył, czy coś wart, czy nie.

– O, tego nie pokażę nawet rodzonemu bratu – odparł kotlarz. – Nikt mego glejtu nie zobaczy, póki go nie przywalę tamtemu na amen.

– Niech ci będzie – rzekł Robin. – Chociaż jeśli nie mnie, to sam nie wiem, komu go pokażesz. Ale oto i oberża „Pod Błękitnym Dzikiem”, wejdźmy i skosztujmy wybornej październikówki.

Przyjemniejszej gospody niż ta nie znalazłoby się w całym hrabstwie Nottingham. Żadnej nie otaczały takie piękne drzewa ani nie oplatał tak gęsto wonny powój; w żadnej nie było tak dobrego piwa ani tak musującego miodu; a w zimie, kiedy wył północny wiatr i zamieć hulała wśród żywopłotów, nigdzie nie znalazło się tak buzującego ognia na kominie jak w „Błękitnym Dziku”. O takiej porze nieraz zbierała się zacna kompania szlachty czy kmieci, zasiadali przy trzaskającym ogniu, dogadując sobie wesoło, kiedy pieczone jabłuszka bulgotały w garncach piwa na kominie. Robin Hood i jego banda świetnie znali tę oberżę, bo tam właśnie zbierali się gromadnie, z Małym Johnem, Willem Stutely’em albo młodym Dawidem z Doncasteru, kiedy cały las tonął w śniegu. Co do oberżysty, ten umiał trzymać język za zębami, bo wiedział aż za dobrze, z czego chleb je, gdyż Robin i jego banda byli najlepszymi klientami, nie pili na kredyt, tylko płacili zawsze żywą gotówką. Toteż kiedy Robin Hood i kotlarz weszli do gospody i zawołali głośno o dwa garnce piwa, nikt by nie poznał po oberżyście, że kiedykolwiek widział rozbójnika na oczy.

– Poczekaj tu chwilkę – zwrócił się Robin do kotlarza – pójdę dopilnować, żeby nasz gospodarz utoczył nam piwa z właściwej beczki, bo ma przednią październikówkę, dobrze wiem, i to warzoną przez samego Witholda z Tamworth.

To rzekłszy, poszedł do komory i szepnął oberżyście, żeby zaprawił piwo flamandzką gorzałką. Tamten to zrobił i przyniósł im dwa garnce.

– Jak Boga kocham – odezwał się kotlarz, pociągnąwszy sobie setnie – ten ci Withold z Tamworth… piękne saskie imię, żebyście wiedzieli… warzy takie piwo, jakiego jeszcze nigdy nie miał w ustach sam Wat Maczuga.

– Pij, człeku, pij – wołał Robin, sam ledwie maczając usta. – Hej, gospodarzu, przynieście mojemu przyjacielowi jeszcze garniec tego samego. Czekamy na śpiewkę, wesoły druhu.

– A zaśpiewam ci, miły bracie, zaśpiewam – rzekł kotlarz. – Odkąd żyję, nie kosztowałem takiego piwa. Jak Bozię kocham, jeszcze mi szumi w głowie! Przybliżcie się, pani gospodyni, jeśli chcecie posłuchać, a i ty dzieweczko miła, bo najlepiej mi się śpiewa, jak tylko spojrzą na mnie śliczne oczęta.

Zaintonował starą balladę z czasów dobrego króla Artura, zwaną Ślub sir Gawaine’a, a kiedy śpiewał, wszyscy słuchali tej wspaniałej opowieści o szlachetnym rycerzu i jego poświęceniu dla monarchy. Ale zanim doszedł do ostatniej zwrotki, w głowie mu zaszumiało i język zaczął mu się plątać od gorzałki zmieszanej z piwem. Bełkotał, mamrotał, głowa zaczęła mu się kiwać, aż zasnął tak twardo, jakby miał się nigdy nie obudzić.

Wtedy Robin Hood zaśmiał się gromko i zwinnymi palcami wysupłał szybko z sakwy kotlarza nakaz aresztowania.

– Sprytnyś, bo sprytny, kotlarzu – mruknął przy tym – ale nie tak sprytny jak ten przebiegły zbój, Robin Hood.

Przywołał oberżystę i rzekł mu:

– Masz tu dziesięć szylingów, poczciwy człeku, za pyszną zabawę, jaką nam tu zgotowałeś. A zaopiekuj się dobrze swoim miłym gościem. Kiedy się obudzi, zażądaj i od niego dziesięciu szylingów, a jak nie będzie miał, to za zapłatę możesz mu wziąć torbę, młot i kapotę nawet. Tak karzę tych, którzy ośmielają się ze mną zadzierać. A co do ciebie, bracie, to jeszcze nie znałem oberżysty, który by nie policzył dwa razy tyle, jeśli tylko nadarza się sposobność.

Gospodarz uśmiechnął się na to przebiegle, jakby powtarzał sobie w duchu stare porzekadło: „Uczysz srokę wypijać jajka”.

Kotlarz spał przez całe popołudnie. A kiedy się obudził, długie cienie kładły się już pod borem. Łypnął okiem, spojrzał na niebo, spojrzał w ziemię, spojrzał na wschód i na zachód, zanim się wreszcie opamiętał. Najpierw przyszedł mu na myśl wesoły kompan, który gdzieś znikł. Potem maczuga, która stała pod ręką. Potem glejt i czterdzieści dukatów za aresztowanie Robin Hooda. Sięgnął do sakwy i nie znalazł ani papierka, ni szeląga. Rozwścieczony zerwał się na nogi.

– Hej, gospodarzu! – krzyknął. – Gdzie się podział ten łotr, który był tu ze mną przed chwilą?

– O jakim łotrze wasza łaskawość wspomina? – powiedział oberżysta, schlebiając mu tym tytułem, aby go ugłaskać. – Nie widziałem w waszym towarzystwie żadnego łotra, wasza łaskawość, klnę się, że nikt nie ośmieliłby się w pobliżu sherwoodzkich borów nazwać tego człeka łotrem. Prawego i dzielnego szlachcica widziałem z waszą łaskawością, ale myślałem, że wasza łaskawość go zna, bo przecie wszyscy go tu znają.

– Jakim sposobem, skoro nie zaglądam do twego chlewu, mam znać każdą świnię? Co to za jeden, jeśli go tak dobrze znasz?

– Jakże? Przecież to zacny chłop, którego ludziska zwą Robin Hoodem, tenże sam…

– Na Boga! – ryknął kotlarz grubym głosem jak rozsierdzony byk – to ty widziałeś, że wchodzę z nim do twojej oberży, ja, solidny, uczciwy rzemieślnik, i nie ostrzegłeś mnie przed nim, choć wiesz, kto to taki! O, ręka mnie świerzbi, żeby ci rozkwasić tę szelmowską łepetynę! – porwał maczugę i spojrzał na oberżystę, jakby go chciał zabić na miejscu.

– Nie! – krzyknął oberżysta, osłaniając się ręką, gdyż bał się ciosu. – Skąd mogłem wiedzieć, że waść go nie znasz?

– Dziękuj Bogu – powiedział kotlarz – że ze mnie cierpliwy człowiek i nie rozwalę ci łysego łba, inaczej nie oszukałbyś więcej żadnego klienta. A tego łotra, Robin Hooda… już ja go znajdę i jak mu nie poprzetrącam gnatów, to porąb moją maczugę na podpałkę i zwij mnie babą. – Co mówiąc, zaczął się zbierać do odejścia.

– Hola – zawołał oberżysta, rozczapierzając ręce, jakby zaganiał gęsi, gdyż chęć zysku dodała mu odwagi – nie pójdziesz, dopóki nie zapłacisz rachunku.

– A on ci nie zapłacił?

– Ani złamanego szeląga! A wypiliście obaj za dobrych dziesięć szylingów. O nie, nie odejdziesz waść bez zapłaty, spróbuj, a nasz dobry szeryf dowie się o tym.

– Kiedy nie mam czym zapłacić, przyjacielu luby – rzekł kotlarz.

– Tylko nie „luby” – odparł oberżysta. – Luby to ja nie jestem, kiedy mam stracić dziesięć szylingów! Zapłać, co się należy, żywą gotówką, a jak nie, to dawaj kubrak, torbę i młot. Bogiem a prawdą i tak stracę na tym. Nie, bratku, mam dobrego psa, rusz się tylko, a poszczuję go na ciebie. Magda, spuść Briana, jeśli ten jegomość zrobi choć krok.

– Nie trzeba – zawołał kotlarz; wędrując po kraju, poznał psy na własnej skórze. – Bierz, co chcesz, daj mi odejść w spokoju i niech cię zaraza weźmie. Ale niech no złapię tego parszywego łajdaka, przysięgam, że zapłaci z nawiązką za wszystko.

To rzekłszy, ruszył w stronę lasu, burcząc pod nosem, a oberżysta z żoną i córką patrzyli za nim i, kiedy znikł im z oczu, wybuchnęli śmiechem.

– Oporządziliśmy z Robinem zgrabnie tego osła – zauważył oberżysta.

Zdarzyło się, że Robin szedł właśnie przez las, zmierzając do Fosse Way, aby zobaczyć, co dzieje się na tym trakcie, gdyż księżyc był w pełni i noc zapowiadała się jasna. Ściskał w garści dębową pałkę, przez plecy miał przewieszony róg. Kiedy tak sobie szedł, pogwizdując, leśną ścieżką, nie wiedział, że z przeciwnej strony nadchodzi kotlarz, który burczał pod nosem i potrząsał głową jak rozsierdzony byk. Na zakręcie wpadli raptem na siebie i znaleźli się oko w oko. Chwilę stali obaj zaskoczeni, aż odezwał się Robin.

– Witaj, ptaszku – powiedział ze śmiechem – jak ci piwko smakowało? Nie zaśpiewasz mi nowej piosenki?

Kotlarz zrazu nic nie odpowiedział, tylko spoglądał na Robina spode łba.

– Ha – odezwał się wreszcie – bardzo się cieszę, że cię spotkałem. Jak ci zaraz nie pogruchoczę gnatów, to masz prawo postawić mi nogę na gardle.

– Z wielką przyjemnością – zawołał wesoło Robin. – Pokaż, co potrafisz, i policz mi gnaty.

Co mówiąc, zacisnął w garści pałkę i stanął gotów do walki. Kotlarz popluł w garść i schwyciwszy swój sękacz, ruszył na przeciwnika. Zadał ze dwa czy trzy ciosy, ale wprędce spostrzegł, że trafiła kosa na kamień. Robin bowiem sparował je gładko i, nim się kotlarz ocknął, pomacał go silnie po żebrach. Zaśmiał się z tego głośno, co tak rozwścieczyło kotlarza, że zamachnął się z całych sił. Robin odparł znów dwa ciosy, ale przy trzecim pałka pękła od siły uderzenia.

– Bądź przeklęta – zawołał Robin, gdy strzaskana pałka wypadła mu z rąk – za to, że mnie tak zawiodłaś w potrzebie!

– Poddaj się – rzekł kotlarz – jesteś moim jeńcem. Jak się nie poddasz, rozkwaszę ci łeb.

Robin Hood nic na to nie odpowiedział, tylko przytknął do ust swój róg i zadął weń po trzykroć, głośno i czysto.

– A trąb sobie, trąb – powiedział kotlarz – i tak pójść musisz ze mną do Nottinghamu, gdzie szeryf rad cię czeka. No, poddajesz się czy mam ci rozłupać makówkę?

– Jak nawarzyłem sobie piwa, to i wypić muszę – rzekł Robin. – Ale nie poddałem się jeszcze nikomu zdrów i cały, nawet bez draśnięcia. A jak sobie pomyślę, to i teraz się nie poddam. Hejże, chłopcy! Żywo do mnie!

Z lasu wypadł Mały John i sześciu zabijaków w jasnozielonych strojach.

– Co się stało, wodzu – zawołał Mały John – że dąłeś w róg tak głośno?

– Widzicie go? – rzekł Robin. – To kotlarz, rad by zawlec mnie do Nottinghamu na szubienicę.

– No, to sam zaraz będzie dyndał – zawołał Mały John i skoczył wraz z innymi schwytać kotlarza.

– Nie trzeba, nie ruszcie go – rzekł Robin – to kawał chwata. Żelazem się para i sam jest twardy jak żelazo, w dodatku ładnie śpiewa ballady. Powiedz no, bracie, przystaniesz do mojej wesołej bandy? Otrzymasz co roku trzy ubrania z zielonego sukna, ponadto czterdzieści marek żołdu, będziesz dzielił z nami wszystko i czeka cię w borze naprawdę wesołe życie. W naszej puszczy nie znamy ni trosk, ni trwóg. Polujemy po królewsku i nie brak nam ni dziczyzny, ni słodkich placków owsianych, twarogu ani miodu. Pójdziesz ze mną?

– Dalibóg, rad do was przystanę – rzekł kotlarz – bo kocham wesołe życie i kocham ciebie, dobry wodzu, chociaż wystrychnąłeś mnie na dudka i pomacałeś po żebrach. Chętnie przyznam, że jesteś mocniejszy i sprytniejszy ode mnie. Przyrzekam ci posłuszeństwo i wierną służbę.

Ruszyli więc wszyscy razem w głąb lasu, do puszczy, gdzie kotlarz miał odtąd zamieszkać. Długo jeszcze śpiewał im swoje ballady, dopóki nie przyłączył się do bandy sławny Allan z Doliny, przy którego cudnym głosie wszystkie inne brzmiały jak krakanie.

Ale o nim dowiemy się w swoim czasie.

Wesołe przygody Robin Hooda

Подняться наверх