Читать книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle - Страница 5

CZĘŚĆ PIERWSZA,
II. Zawody łucznicze w mieście Nottingham

Оглавление

Tedy Szeryf rozsierdził się wielce, że nie udało mu się pojmać wesołego Robina, albowiem doszło do jego uszu – jak to zazwyczaj bywa ze złymi nowinami – że ludzie śmieją się z niego i kpią sobie, że chciał urzędowym papierkiem pokonać śmiałego rozbójnika; a nie ma dla człeka nic gorszego, niż stać się pośmiewiskiem. Rzekł tedy szeryf: „Najjaśniejszy nasz król i pan osobiście dowie się o tym, jak banda zbuntowanych rzezimieszków gwałci i lekceważy ustanowione przez niego prawa. A tego sprzedawczyka, kotlarza, jak mi wpadnie w ręce, powieszę na najwyższej szubienicy w całym hrabstwie Nottingham”.

Polecił tedy swojej świcie i sługom gotować się do podróży, aby w Londynie prosić o posłuchanie u króla.

Na zamku szeryfa zapanował rwetes, krzątano się gorączkowo, biegano tędy i owędy, podczas gdy w kuźniach miejskich jarzyły się ognie i mrugały czerwono w noc jak gwiazdy, wszyscy bowiem kowale kuli i naprawiali zbroje dla orszaku szeryfa. Trudzono się tak przez dwa dni, a na trzeci wszystko było gotowe do podróży. Wyruszyli więc w słoneczny poranek z Nottinghamu do Fosse Way, a stamtąd do Watling Street. Podróżowali tak przez dwa dni, aż ujrzeli wreszcie dzwonnice i wieże wielkiego miasta Londynu; przechodnie przystawali po drodze, podziwiając strojny orszak, połyskliwe zbroje, zawadiackie pióra, bogatą uprząż. Król Henryk i piękna królowa Eleonora utrzymywali w Londynie wspaniały dwór, pełen dam w jedwabiach, atłasach, aksamitach i złotogłowiach, pełen dzielnych rycerzy i wytwornych dworzan.

Szeryf udał się tam i został dopuszczony przed królewskie oblicze.

– Petycję przed tron twój wnoszę, panie – rzekł, klękając na oba kolana.

– Czegóż to sobie życzysz? – powiedział monarcha. – Posłuchajmy, czego pragniesz, mów.

– O łaskawy mój panie i suwerenie – ozwał się szeryf – w sherwoodzkich borach, w naszym zacnym hrabstwie Nottingham, grasuje bezczelny rozbójnik zwany Robin Hoodem.

– Zaprawdę – rzekł król – postępki jego dotarły nawet do naszych królewskich uszu. To zuchwały i buntowniczy łotr, ale rad przyznam, że rogata i zawadiacka dusza.

– Racz posłuchać tylko, najjaśniejszy panie – rzekł szeryf. – Pewien dzielny człek miał mu doręczyć w moim imieniu nakaz aresztowania z twoją królewską pieczęcią, ale on pobił posłańca i ukradł dokument. Trzebi twą zwierzynę, panie, i grabi twych lennych poddanych nawet na najszerszych gościńcach.

– Jakże to! – rozsierdził się król. – Czego ty ode mnie wymagasz? Toś ty ściągnął tu z wielkim zastępem zbrojnych i pachołków, a nie potrafisz osaczyć bandy zwykłych rzezimieszków w swoim własnym hrabstwie! Czego ty ode mnie wymagasz? Czy nie jesteś moim szeryfem? Czy moje prawa nie są w mocy w hrabstwie Nottingham? To na własną rękę nie możesz poskromić tych, co się im sprzeniewierzają albo szkodzą tobie czy innym? Idź, idź no stąd i pomyśl sobie dobrze. Sam wynajdź jakiś fortel, a nam nie zawracaj więcej głowy. Ale bacz no, panie szeryfie, bo ja nie dopuszczę, aby ktokolwiek w królestwie gwałcił moje prawa, jeśli nie potrafisz zagwarantować im posłuchu, to nic mi po takim szeryfie. Więc staraj się dobrze, powiadam, albo źle się to skończy dla ciebie i dla wszystkich łotrowskich rozbójników w hrabstwie Nottingham. Nie tylko śmiecie, ale i ziarno ginie z powodzią.

Szeryf odszedł z ciężkim i zbolałym sercem i przeklinał w duchu wystawność swojej świty, pojął bowiem, że król się rozgniewał, iż mając tylu ludzi, nie potrafi wymusić posłuchu ani prawa. Więc kiedy noga za nogą wracali do Nottinghamu, szeryf, pełen troski, pogrążył się w myślach. Nie odzywał się do nikogo i nikt nie śmiał mu przerywać, tylko cały czas głowił się, jakim fortelem pojmać Robin Hooda.

– Mam! – krzyknął niespodzianie, waląc się dłonią po udzie. – Mam! Jazda, chłopcy, wracajmy do Nottinghamu co koń wyskoczy. I zakarbujcie sobie moje słowa: nie miną dwa tygodnie, jak ten podły łotr, Robin Hood, znajdzie się ślicznie w lochach Nottinghamu.

Ale jaki to fortel szeryf wydumał?

Tak jak lichwiarz bierze na ząb każdą monetę, aby sprawdzić, czy nie jest fałszywa, tak też szeryf – gdy wlekli się smętnie w powrotnej drodze do Nottinghamu – obracał w głowie pomysł po pomyśle, ale w każdym znajdował jakieś braki. Zadumał się wreszcie nad śmiałością Robina i nad tym, że zapuszczał się on często nawet w obręb murów miejskich, o czym szeryfowi było wiadomo.

„Ha, gdybym tylko podkusił Robina – myślał szeryf – do pokazania się w pobliżu miasta, to tak capnę go za kołnierz, że więcej mi się nie wywinie”. I raptem zaświtało mu w głowie, że gdyby ogłosił wielkie zawody łucznicze ze wspaniałą nagrodą, to zawadiacki temperament Robina skusi go do wzięcia w nich udziału. Na tę myśl wykrzyknął: „Mam!” i trzepnął się z radości po udzie.

Kiedy tylko wrócił szczęśliwie do Nottinghamu, rozesłał posłańców na cztery strony świata, aby obwieścili po grodach, wsiach i osadach wielkie zawody łucznicze, do których stanąć może każdy, kto umie naciągnąć cięciwę, a zwycięzcę czeka kuta strzała ze szczerego złota.

Wieści o tym dotarły do Robina, gdy bawił akurat w mieście Lincoln. Natychmiast pospieszył do sherwoodzkich borów, zwołał swoją drużynę i odezwał się do nich w te słowa:

– Posłuchajcie, chłopcy, co za wiadomość przynoszę z Lincolnu. Nasz druh serdeczny, szeryf Nottinghamu, obwieścił zawody łucznicze, rozesłał gońców po całej okolicy – nagrodę stanowić ma śliczna, złota strzała. Dalibóg, rad bym, aby ktoś z nas ją wygrał, bo piękna to nagroda i szczodrze ufundowana przez naszego zacnego przyjaciela, szeryfa. Więc bierzmy łuki i kołczany i spieszmy co żywo, bo czuję, chłopcy, świetną zabawę. Co na to powiecie?

Powstał młody Dawid z Doncasteru i rzekł:

– Racz posłuchać, wodzu, czego się dowiedziałem. Przybywam prosto od naszego przyjaciela Eadoma z oberży „Pod Błękitnym Dzikiem” i tam słyszałem wszystko o tych zawodach. Ale wiem od niego, wodzu, a on z kolei od sługi szeryfa, Ralfa Blizny, że tenże parszywy szeryf zastawił tylko na ciebie pułapkę i niczego więcej nie pragnie, jak żebyś się pokazał na tych zawodach. Więc nie idź tam, wodzu, bo wiem dobrze, że chcą ci zrobić krzywdę, ale zostań w lesie, inaczej wszyscy gorzko pożałujemy.

– Tak… – rzekł Robin – mądry z ciebie chłopak, słyszysz, co trzeba, i milczysz, kiedy trzeba, jak na prawdziwego rycerza leśnego przystało. Ale czy pozwolimy, aby mówiono, że szeryf Nottinghamu napędził strachu Robin Hoodowi i stu czterdziestu łucznikom, jakich nie zna cała Anglia? Nie, Dawidzie, to, co mówisz, sprawia tylko, że mam jeszcze większą chrapkę na nagrodę niż przedtem. Ale cóż powiada nasz dobry bajarz, Swanthold? Czyż nie tak: „Niecierpliwy gębę sobie sparzy, a głupiec, jak wleci do dołu, dopiero otwiera oczy”? Tak rzecze, dalibóg, przeto i my podstępem odpowiedzmy na podstęp. Niechaj jedni z was przebiorą się za wędrownych mnichów, inni za wieśniaków, inni za kotlarzy czy żebraków, ale niech każdy dopilnuje łuku albo miecza na wszelki wypadek. Co do mnie, zmierzę się z zawodnikami o tę złotą strzałę, a jak wygram, to zawiesimy ją na naszym dębie ku uciesze całej drużyny. No, jak wam się podoba mój plan, chłopcy?

– Dobry! Dobry! – odkrzyknęli z całego serca.


Piękny widok stanowiło miasto Nottingham w dniu zawodów łuczniczych. Wzdłuż zielonej łąki za murami wzniesiono wysokie trybuny dla rycerzy i dam, hrabiów i hrabianek, zamożnych mieszczan i ich żon, nikt bowiem poza wysoko postawionymi nie miał prawa zasiadać na trybunach. Nieopodal tarczy strzelniczej stało podium, udekorowane wstęgami, szarfami i wieńcami kwiatów, dla szeryfa i jego małżonki. Na jednym końcu majdanu stała tarcza, na drugim – namiot w pasy, z którego masztu powiewały różnobarwne proporce i chorągiewki. Wewnątrz rozpierały się antałki piwa, którym każdy łucznik mógł się raczyć bezpłatnie, jeżeli miał ochotę przepłukać sobie gardło.

Po drugiej stronie majdanu, naprzeciwko trybun, ustawiono ogrodzenie, aby zebrana tu hołota nie pchała się na stadion. Choć pora była wczesna, trybuny już się zapełniły możnymi tego świata, którzy napływali wciąż karetami albo na wierzchowcach w takt wesołego pobrzękiwania srebrnych dzwoneczków na uzdach; ściągał z nimi i skromny ludek, który rozsiadał się albo pokładał na trawie za ogrodzeniem. A w wielkim namiocie łucznicy gromadzili się po dwóch, po trzech; jedni przechwalali się dawnymi sukcesami, inni starannie sprawdzali łuki, cięciwy, czy się nie strzępią, strzały, czy nie są przypadkiem spaczone, tylko proste i dobre, albowiem ani łuk, ani strzała nie powinna zawieść w takiej chwili i przy takiej nagrodzie. I nigdy jeszcze nie zgromadziło się tylu asów, co w Nottinghamie tego dnia; co najznakomitsi łucznicy Albionu stawili się na owe zawody. Był tam Gill, zwany „Czerwonym Kołpakiem”, najlepszy ze strzelców szeryfa, i Diccon Cruikshank z Lincolnu, i Adam Dell, rodem z Tamworth, z siódmym krzyżykiem na karku, a żwawy wciąż i chwacki, ten sam, który swego czasu stawał do słynnych zawodów w Woodstock i pokonał głośnego łucznika, Clyma z Clough. I zjechało tam wielu innych sławnych mistrzów łuku, których imiona przekazały nam piękne, stare ballady.

Ale oto wszystkie już trybuny zapełniły się gośćmi – lordowie i damy, kupcy i mieszczanki – kiedy wreszcie ukazał się sam szeryf ze swoją panią; jechał z królewską miną na mlecznobiałym ogierze, a ona na karej źrebicy. Miał kołpak z purpurowego aksamitu i purpurowy płaszcz podbity gronostajem; kaftan i pończochy z seledynowego jedwabiu, czarne, aksamitne sandały z zakręconym noskiem, przytwierdzone do podwiązek złotymi łańcuszkami. Szczerozłoty łańcuch wisiał mu na piersi, a pod szyją migotał wielki karbunkuł osadzony w metalu. Pani jego była odziana w płaszcz z błękitnego aksamitu, podbity łabędzim puchem. Stanowili piękny widok, jadąc tak strzemię w strzemię, aż gawiedź zakrzyknęła gromko, stłoczona za ogrodzeniem. Szeryf i jego pani dojechali do podium, gdzie oczekiwała ich straż w kolczugach, uzbrojona we włócznie.

Kiedy zasiedli oboje na podium, szeryf skinął na herolda, aby zadął w srebrny róg. Herold zagrał po trzykroć i radosne echo odpowiedziało mu od murów i baszt Nottinghamu. Łucznicy zajęli swoje stanowiska wśród potężnej wrzawy, jaka się podniosła, gdyż każdy wywoływał swojego faworyta. „Czerwony Kołpak” – wołali jedni; „Cruikshank” – wołali drudzy; „Niech żyje William Leslie!” – wołali jeszcze inni; a damy powiewały jedwabnymi szalami, aby zachęcić strzelców do najlepszych wyników.

Natenczas wystąpił herold i potężnym głosem obwieścił reguły obecnych zawodów:

– Niechaj każdy strzela z tego oto stanowiska, które znajduje się w odległości stu pięćdziesięciu jardów od celu. Najpierw każdy wyśle po jednej strzale, abyśmy mogli wybrać spośród wszystkich zawodników dziesięciu najlepszych. Z tej dziesiątki każdy wyśle po dwie strzały, abyśmy mogli wyłonić trzech najlepszych zawodników. Ci zaś będą mieli po trzy strzały i temu, który popisze się najcelniejszym okiem, przypadnie w udziale nagroda.

Tymczasem szeryf wychylił się i wypatrywał bacznie, czy wśród gromady łuczników nie dojrzy Robin Hooda, ale nikt z nich nie był odziany w strój z zielonego sukna, jaki nosił Robin i jego banda. „Może zagubił się tylko w tłumie – powiedział sobie szeryf. – Poczekajmy, niech no wyłoni się najlepsza dziesiątka, na pewno w niej będzie, inaczej nie chcę go znać”.

Łucznicy po kolei mierzyli do tarczy i nigdy jeszcze nie widziano tak znakomitych wyników jak tego dnia. Sześć strzał tkwiło w samym środku tarczy, cztery w czarnym kręgu, a tylko dwie najdalej, w białym; więc kiedy ostatnia strzała pomknęła, trafiając w cel, rozległ się gromki aplauz, gdyż było to piękne łucznictwo.

Z całej gromady zostało tylko dziesięciu łuczników, a z tej dziesiątki sześciu słynęło w całym kraju i większość widzów znała ich dobrze. Szóstkę tę stanowili: Gilbert „Czerwony Kołpak”, Adam Dell, Diccon Cruikshank, William Leslie, Hubert z Cloud i Swithin z Hertfordu. W pozostałej czwórce było dwóch szlachciców z hrabstwa York, wysoki przybysz w błękitnym stroju, który powiadał, że pochodzi z Londynu, i wreszcie jakiś obdartus w połatanym szkarłacie z przepaską na oku.

– Słuchaj – zwrócił się szeryf do swego przybocznego – czy wśród tych dziesięciu widzisz Robin Hooda?

– Niestety nie, wasza wielmożność – odparł zagadnięty. – Sześciu znam bardzo dobrze. Ci dwaj z Yorku… jeden za wysoki, a drugi za niski na tego bezczelnego łotra. Robin ma brodę złotopłową, a ten obdartus w szkarłatnych łachmanach kasztanowatą, poza tym ślepy na jedno oko. Ten obok w błękitnym stroju znowu za cherlawy, Robin jest dużo tęższy w barach niż on.

– W takim razie – rzekł szeryf, uderzając się ze złości po udzie – to nie tylko łotr, ale i tchórz parszywy, który nie śmie pokazać się wśród przyzwoitych ludzi.

Po krótkim odpoczynku dziesięciu tęgich strzelców znów stanęło do zawodów. Każdy wypuścił po dwie strzały, a kiedy mierzyli do celu, cisza zapadła jak makiem zasiał, tłum śledził walkę z zapartym tchem. Ale gdy ostatnia strzała utkwiła w tarczy, znów podniosła się przeogromna wrzawa i mnóstwo kołpaków poleciało w górę, tak się cieszono z zadziwiającego wprost mistrzostwa.

– Jak Boga szczerze kocham – powiedział sędziwy sir Amyas z Dell, starzec blisko dziewięćdziesięcioletni, który siedział obok szeryfa – takich łuczników jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, a przyglądam się prawdziwym asom z kopę lat i więcej.

Wreszcie ze wszystkich zawodników zostało tylko trzech. Jednym był Gill „Czerwony Kołpak”, drugim nieznany obdartus w szkarłacie, a trzecim Adam Dell z Tamworth. Na trybunach podniosła się wrzawa, jedni wołali: „Hura, Gilbert, Czerwony Kołpak”, drudzy wołali: „Adam z Tamworth, niech żyje!”, ale nikt nie wołał na cześć obcego przybysza w szkarłacie.

– A strzelaj dobrze, Gilbert – krzyknął szeryf – jak zdobędziesz pierwsze miejsce, dostaniesz na dodatek sto srebrnych pensów ode mnie!

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – odparł dzielnie Gilbert. – Człek nie potrafi więcej, niż jest w jego mocy, ale o to się właśnie postaram.

Co mówiąc, dobył z kołczana wysmukłą strzałę z szerokim piórem, założył ją zgrabnie, z uwagą napiął cięciwę i zwolnił grot. Strzała furknęła prościuteńko i pięknie utkwiła w tarczy o grubość palca od samego środka.

– Gilbert! Gilbert! – zahuczał cały tłum.

– Na mą cześć – zawołał szeryf, klaszcząc w ręce – to dopiero strzał!

Wtem wystąpił nieznany obdartus i gromki śmiech rozległ się na majdanie, bo spod podniesionego łokcia, gdy mierzył, wyjrzała żółta łata i wszystkich śmieszył widok jednookiego, który składał się z łuku. Szybko naciągnął swój cisowy łuk i tak szparko wystrzelił, że ludzie ani się nie obejrzeli, gdy jego strzała tkwiła już w tarczy o dwa źdźbła jęczmienia bliżej środka niż grot poprzednika.

– O, na wszystkich świętych w raju! – zawołał szeryf. – To przepiękny strzał w rzeczy samej.

Z kolei strzelił Adam Dell, uważnie i ostrożnie, a grot utkwił tuż obok strzały nieznajomego. Po chwili wypuścili dalsze trzy strzały i znowu każda utkwiła w celu, tylko tym razem Adam Dell trafił najdalej od środka, a nieznajomy oberwaniec najbliżej. Wreszcie po chwili odpoczynku przystąpili do trzeciej i ostatniej kolejki. Gilbert celował tym razem z uwagą, bacznie mierzył odległość i strzelił z największą wprawą. Strzała pomknęła prosto i z wszystkich piersi wyrwał się tak potężny krzyk, aż chorągiewki na masztach zatrzepotały, a kawki i gołębie wzbiły się z wrzawą nad starą basztą, strzała bowiem utkwiła prawie w samym sercu tarczy, tuż-tuż.

– Brawo, Gilbert! – zawołał szeryf ze szczerą radością. – Głowę daję, że nagroda jest twoja i wywalczona pięknie. No, oberwańcze, pokaż nam lepszy strzał od tego.

Obcy bez słowa zajął stanowisko. Wokół uciszyło się i nie tylko nikt nie śmiał się odezwać, ale i odetchnąć nawet, tak wielka była ciekawość, co też on pokaże. Tymczasem obcy również stał nieporuszony z łukiem w ręku, tak długo, że dałoby się policzyć do pięciu; potem naciągnął wierny cisowy łuk, mierzył jedną chwilę i puścił cięciwę. Grot pomknął prosto i tak celnie, że utrącił szare pióro ze strzały Gilberta – migocząc w słońcu, sfrunęło na ziemię, gdy grot utkwił w samym sercu tarczy. Z wrażenia nie padło żadne słowo ani żaden okrzyk, tylko sąsiad sąsiadowi zaglądał w twarz ze zdumieniem.

– No… – westchnął stary Adam Dell, potrząsając głową – z cztery dziesiątki lat i więcej minęło, odkąd strzelam z łuku, i może czasem nie najgorzej, ale dziś nie oddam już strzału, bo nikt nie może się mierzyć z tym obcym, kimkolwiek on jest. – Po czym wrzucił strzałę, aż zagrzechotała w pustym kołczanie, i zdjął cięciwę z gryfu.

Szeryf zstąpił z podium i, cały w jedwabiach i atłasach, zbliżył się do nieznanego oberwańca, który stał, wspierając się na swym tęgim łuku, otoczony przez ciekawskich, którzy tłoczyli się, by poznać tak cudownego strzelca.

– Proszę, przyjacielu – rzekł szeryf – przyjmij tę nagrodę, boś sprawiedliwie i pięknie ją zdobył, jak powiadam. Jakże na cię wołają i skąd to pochodzisz?

– Zwą mnie Jock z Teviotdale i stamtąd też pochodzę – odparł nieznajomy.

– No, jak Boga kocham, Jock, tyś jest najlepszym łucznikiem, jakiego widziałem na oczy. I jeśli zechcesz wstąpić do mojej służby, to wystroję cię w piękny mundur zamiast tych łachów na grzbiecie. Nie zabraknie ci najlepszego jadła i trunku, a na Nowy Rok dostaniesz żołdu osiemdziesiąt marek. Uważam, że lepiej strzelasz z łuku niżeli ten tchórzliwy łotr, sam Robin Hood, który nie śmiał tu się dzisiaj pokazać. Powiedz, przyjacielu, czy wstąpisz do mojej służby?

– Nie, nic z tego, panie – odparł szorstko łucznik. – Sam jestem sobie panem i nikt w całej wesołej Anglii nie będzie mi rozkazywał.

– Więc idź precz i niech cię zaraza zeżre! – krzyknął szeryf dygoczącym z gniewu głosem. – I Bóg mi świadkiem, że miałbym ochotę oćwiczyć cię batogami za twoje zuchwalstwo! – Po czym obrócił się na pięcie i poszedł.

Arcypstrokata zaiste kompania zebrała się tegoż dnia pod szlachetnym dębem w sherwoodzkim borze. Było tam z dwa tuziny bosonogich mnichów i jacyś tacy, co wyglądali jak kotlarze albo przypominali żebraków czy kmieci. A na tronie z mchu siedział jeden w połatanym szkarłacie, z przepaską na oku i trzymał w ręce złotą strzałę, która stanowiła nagrodę w wielkich zawodach łuczniczych. Wśród wrzawy i śmiechu zdjął z oka przepaskę, zdarł z siebie szkarłatne łachy, ukazując się w jednolicie zielonym stroju z sukna, i rzekł:

– Nie sztuka się tego pozbyć, ale kasztanowa farba nie tak łatwo schodzi z płowej brody.

Wtedy wszyscy zaśmiali się jeszcze głośniej, gdyż był to Robin Hood we własnej osobie, który dostał nagrodę z rąk samego szeryfa. Zasiedli niebawem do leśnej uczty, cieszyli się między sobą z figla spłatanego szeryfowi i rozprawiali o przygodach, które każdego spotkały w przebraniu. Ale kiedy uczta dobiegła końca, Robin wziął na bok Małego Johna i powiedział:

– Powiadam ci, krew się we mnie burzy, gdy pomyślę, co szeryf dziś do mnie powiedział: „Ty lepiej strzelasz z łuku niźli ten tchórzliwy łotr, Robin Hood, który nie śmiał tu się dzisiaj pokazać”. Rad bym mu uświadomić, kto to zdobył z jego rąk nagrodę i że nie jestem takim tchórzem, za jakiego mnie ma.

– Wodzu – powiedział Mały John – weź ze sobą mnie i Willa Stutely’a, a my już poślemy tej opasłej świni wieść przez takiego posłańca, jakiego się nawet nie spodziewa.

Tego dnia szeryf siedział przy pieczeni w wielkim hallu swego zamku w mieście Nottingham. Przy długich stołach biesiadowali zbrojni, służba i postawni niewolnicy, z osiemdziesięciu chłopa było na sali. Jedząc i pijąc, gwarzyli o porannych zawodach łuczniczych. Szeryf ze swoją panią siedział pod baldachimem na głównym miejscu przy stole.

– Dalibóg, byłem święcie przekonany – powiedział – że ten łotr, Robin Hood, weźmie udział w zawodach. Nie myślalem, że z niego taki tchórz. Ale kim mógł być ten szelma, który mi tak buńczucznie odpowiedział? Dziwię się, że nie kazałem go wychłostać, ale coś mnie powstrzymało mimo tych jego łachmanów i łat.

Ledwie zdążył to powiedzieć, kiedy coś spadło z brzękiem na zastawiony stół; siedzący w pobliżu zerwali się zdumieni, co to takiego. Po chwili jeden z wojaków zdobył się na odwagę, podniósł to i podał szeryfowi. Wówczas wszyscy zobaczyli, że była to strzała o stępionym grocie, z przywiązanym u nasady zwitkiem grubości szpulki. Szeryf rozwinął papier i spojrzał nań, żyły wystąpiły mu na czole i spurpurowiał z gniewu, gdy to czytał; a było tam napisane:

Na Ciebie, Panie, nieb niech spłyną blaski –

Szepcze w Sherwoodzie lud –

Bo wziął nagrodę z twej ręki i łaski

Wesoły Robin Hood.


– Skąd się to wzięło? – krzyknął szeryf potężnym głosem.

– Oknem wleciało, wasza wielmożność – rzekł wojak, który wręczył mu tę strzałę.

Wesołe przygody Robin Hooda

Подняться наверх