Читать книгу Święte krowy na kółkach - Jacek Fedorowicz - Страница 12

Оглавление

Od wspomnień opędzić się nie sposób...

Pierwszy obrazek w życiu, który zapamiętałem, pochodzi z września 1939 roku. Nie wiem, czy dziecko niewiele ponaddwuletnie mogło w ogóle coś zapamiętać. Wciąż mi się jednak wydaje, że tak, pamiętam wnętrze wiejskiej chaty, rodzinę dającą znaki, żebym nie podchodził do okna, i sznur niemieckich motocyklistów na szosie. Nasze chwilowe schronienie znajdowało się na prawym brzegu Wisły – w Cegłowie. Rodzina usiłowała oddalić się od Niemców, którzy, owszem, byli spodziewani (przez chwilę!) w zachodniej części kraju, no ale żeby mieli sforsować Wisłę? W to nikt w rodzinie nie wierzył.

Pytałem ojca po wojnie, co czuł i co czuli jego koledzy, oficerowie rezerwy, kiedy – broniąc Gdyni – zaczęli przegrywać. Odpowiedź była krótka: bezbrzeżne zdumienie. Przecież Polska tak wspaniale się rozwijała! Rodzice przed wojną jeździli na plażę w Copotach (tak zawsze nazywali Sopot) i z pewną wyższością patrzyli na podobnych im młodych Niemców, którym powodziło się wtedy gorzej.

No cóż. Niemcy, zamiast dobrze zarabiać, pod presją hitlerowskiego totalitaryzmu oddawali wszystko na zbrojenia, dzięki czemu we wrześniu 1939 roku mogli przedefilować przede mną na motocyklach.

Potem dziadkowie i mama ze mną wrócili na lewy brzeg, na Czerniakowską i – nie tracąc optymizmu – pogrążyli się w czekaniu na inwazję sojuszników zachodnich. Uczciwie powiem, że to już nie z moich wspomnień osobistych; baaardzo dobrze myślę o mojej pamięci, ale wszystko ma swoje granice.

O wrześniu 1939 roku opowiadała mama. Ale starała się omijać wszystko, co tragiczne. Najlepiej zapamiętała pewnego warszawiaka, który podczas jednego z pierwszych bombardowań gnał ulicą, w panice ściskając to, co porwał z domu jako rzecz najpotrzebniejszą: telefon. (Młodzieży współczesnej dopowiadam, że nic był on komórkowy).

Dopiero niedawno, oglądając archiwalne zdjęcia Warszawy z lat 1939–1944, zobaczyłem, jak wielkie były zniszczenia w pierwszej fazie wojny, ile było gruzów, rumowisk i szczerbatych ulic, co zupełnie nie zgadzało mi się z mocno utrwalonym w głowie obrazem Warszawy przedpowstaniowej, miasta pięknego i przede wszystkim niezniszczonego. Mógł ten obrazek powstać już potem, pod wpływem przejmującego kontrastu między Warszawą przed i po Powstaniu, ale mógł też być wynikiem odpowiedniego doboru tras; mama, prowadzając mnie do parku Ujazdowskiego czy do przedszkola na Marszałkowską, zapewne starannie omijała gruzy.

Co się odwlecze, to nie uciecze. Gruzy w pełnej krasie dopadły mnie we wrześniu 1944 roku. Zaczęły powstawać w przyspieszonym tempie na moich oczach. Do 10 września na Czerniakowskiej, róg Okrąg był względny spokój. Później się zaczęło. Uciekliśmy do wyższej części Śródmieścia i potem skądkolwiek uciekaliśmy, wszędzie zostawialiśmy za sobą już tylko stertę gruzów. Dobrze, że bez nas. Powstanie zastało nas w Warszawie, bo – tak jak w 1939 z Warszawy do Kobyłki – w roku 1944 przemieściliśmy się pospiesznie, tyle że w kierunku odwrotnym: z letniska w Świdrze do Warszawy. Był ostatni dzień lipca 1944 roku. Pamiętam: wszyscy stwierdzili, że „w mieście będzie bezpieczniej”...

(2009)

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Święte krowy na kółkach

Подняться наверх