Читать книгу Święte krowy na kółkach - Jacek Fedorowicz - Страница 8
ОглавлениеWszechogarniająca zieloność
Kiedyś maj był zaliczany do wiosny jednoznacznie, dziś jest już przez niektórych uznawany za miesiąc letni; jako dowód pokazują oni zieleń nadrzewną, która z groszkowej przechodzi w soczystą. Niezależnie jednak od odcienia, zieleń majowa robi już z pejzażem miejskim to, co zawsze, to znaczy ożywia go, zdobi i zasłania.
Mam zięcia Francuza, który – gdy przyjechał do Warszawy po raz pierwszy w życiu – powiedział, że Warszawa bardzo mu się podoba. Ponieważ chłopak wychował się w Paryżu w odległości stu metrów od katedry Notre Dame, potraktowałem tę pochwałę jako dość prymitywną próbę podlizania się teściowi. Na pytanie kontrolne: „A dlaczego?” też był spryciarz przygotowany, bo odpowiedział bez mrugnięcia okiem: „Bo dużo zieleni”. Pomyślałem sobie wtedy, że rzeczywiście, jeżeli trudno miasto za coś pochwalić, to chwali się je za to, że przynajmniej mało je widać zza krzaków.
Ale rola zieleni jako przysłaniacza nie zawsze jest pozytywna. Kiedy bujna zieleń pokrywa popularne wśród ludności wysypiska śmieci nad Wisłą, to oczywiście cieszyć się z tego należy. Ale gdy gęste listowie potężnych drzew zasłania te nieliczne budowle, którymi możemy się pochwalić – już nie jestem taki pewien. Zdałem sobie z tego sprawę niedawno, podczas ostatniej zimy, wyjątkowo mało śnieżnej, kiedy to nagle moim zdumionym oczom ukazał się szereg atrakcyjnych fragmentów architektury, których dotychczas nie zauważałem, i pomyślałem sobie z prawdziwym żalem, że w lecie już tego pięknego widoku nie będzie, bo przecież drzewa pokryją się liśćmi i go zasłonią.
To pewnie zabrzmiało jak czysta herezja, ponieważ nauczyliśmy się traktować zieleń miejską jak świętość. Tymczasem w mieście, nawet w Warszawie, można spotkać budynki znacznie piękniejsze od drzew. W Warszawie takiej architektury jest mniej niż w innych miastach, więc tym bardziej nie powinniśmy się poddawać nabytemu w ostatnich latach stereotypowi, że w mieście zieleń jest najważniejsza i drzewom wszystko wolno. Mogą stać wszędzie, gdzie wyrosły, i wara nam od nich.
Oczywiście zieleń w mieście jest potrzebna, mamy w Warszawie parki – i bardzo dobrze, może jest ich za mało, ale chyba nie, mamy zieleń nieuregulowanej Wisły i nadprodukcję ogródków działkowych. Za to miasta mamy za mało i to nie tylko w okolicach Pałacu Kultury. Bardzo rzadko ktoś ośmiela się powiedzieć publicznie, że zieleń – wszędzie, gdzie nie jest parkiem – powinna istnieć w rozsądnych proporcjach. Walka o każdy krzaczek w mieście jest całkowicie pozbawiona sensu, a tak niestety podchodzą do sprawy szlachetni zapaleńcy, ochoczo wspierani przez stołeczne dodatki ogólnopolskich gazet, dla których ideałem pejzażu miejskiego jest Puszcza Białowieska. Tak się niestety składa, że wciąż jeszcze znaczna część warszawskiej zieleni to zieleń, która zaanektowała miejsca po zburzonych budynkach. Wprowadziła się w charakterze dzikiego lokatora i prędzej czy później będzie musiała się z tych miejsc wyprowadzić, bo miasto jest miastem i coś murowanego czasem w nim postawić trzeba. I to nawet za cenę wywiezienia jakiegoś drzewka. Wraz z ekologiem, który się przykuł.
(2008)