Читать книгу Święte krowy na kółkach - Jacek Fedorowicz - Страница 6

Оглавление

Powiślak napływowy

Po Pierwszej Światowej coś pociągnęło dwóch warszawskich Fedorowiczów z Ochoty rodem nad nowo odzyskane morze, którego brzeg postanowili skolonizować. Stryj Wacław znalazł się wśród absolwentów jednego z pierwszych roczników Szkoły Morskiej, potem w Gdyni dochrapał się współwłasności pięciu statków, czy może raczej stateczków – kroniki rodzinne na ten temat milczą – ściągnął z Warszawy młodszego brata Janusza, Janusz żonę Wandę, a ona urodziła mnie. Nie tylko urodziła mnie w Gdyni, ale i wychowała w kulcie tego miasta. „Gdzie tam Powiślu do Gdyni!” – myślałem.

Mieszkałem już jednak na Czerniakowskiej. Gdy w 1939 roku Tatę zmobilizowano, Mama wzięła mnie pod pachę i niemal ostatnim pociągiem zdążyła uciec z Gdyni do Warszawy, do Dziadków Schmidtów na Czerniakowską 202, róg Okrąg. Miałem dwa lata. Pierwsze obrazki, które na zawsze wbiły mi się w pamięć, pochodzą z Powiśla: żaglówki przy cyplu, cukiernia na Dobrej, fryzjer na Szarej (po schodkach w dół), tramwaj linii 2w przejeżdżający pod naszymi oknami ze Śródmieścia do Wilanowa, potężna gazownia na Ludnej i setki innych. Gdynię miałem tylko na zdjęciach.

Kolejna ucieczka była o tyle łatwiejsza, że już nie trzeba było mnie brać pod pachę. Jako siedmiolatek poruszałem się na własnych nogach, uciekając w panicznym strachu, znów w ostatniej chwili, tuż przed atakiem Niemców na Powiśle, 11 września 1944 roku.

Po wojnie rodzice wrócili do kolonizowania polskiego morza, nie na długo niestety, bo państwo ludowe po krótkim okresie łaskawości zaczęło wyrzucać z pasa nadgranicznego elementy niepewne, burżuazyjne, rodzice zamieszkali więc na Mokotowie, a ja skończyłem studia jako artysta malarz, zdobywając po drodze kilka innych zawodów, między innymi tak zwanej małpy, co sprawiło, że już jako dwudziestoparolatek zarobiłem pieniądze na własne mieszkanie. To nie były duże pieniądze, ale w socjalizmie wszystko było tanie, spółdzielcze mieszkania też, tyle że nie można ich było kupić. W każdym razie ot, tak sobie, nie było można. Na szczęście udało nam się razem z Bogumiłem Kobielą zapisać do spółdzielni, odczekać swoje, a następnie udać się w miejsce wskazane jako lokalizacja przyszłego bloku z przydzielonym mieszkaniem.

Jakież było moje zdumienie, gdy los, pod postacią spółdzielni „Energetyka”, rzucił mnie znów w to samo miejsce. Na Powiśle. Zupełnym przypadkiem; nie miałem w tym żadnego udziału. Wtedy trzeba było brać, co dawali. No i okazało się, że dali mieszkanie jakieś sto czy dwieście metrów od miejsca, w którym do Powstania stały kamienice Czerniakowska 202/204. (Dziś, prawem kaduka, Okrąg 3, co mnie oburza do żywego). Muszę powiedzieć, że przyjąłem ten lokalizacyjny wyrok losu z radością. Zabawnie było chodzić po prawie dokładnie tych samych ulicach, rozpoznawać metalowe okucia schodków na Górnośląskiej, które ze szczegółami zapamiętałem z dzieciństwa, chodząc z Mamą na spacery do parku Ujazdowskiego (jako okularnik pilnie patrzyłem pod nogi!) – czy też oddawać się niechcianym wspomnieniom powstaniowym. Niechcianym, bo Powstanie było dla mnie wstrząsem, o którym chciałem zapomnieć. Ale przez całe dziesięciolecia, idąc na przykład w stronę Ludnej, a potem Książęcą pod górę, nie mogłem opędzić się od myśli, że o, tu strzelali do nas od strony YMCA i Frascati, o, tu był wykop, którym dostaliśmy się do Szpitala ZUS-u (dziś Orłowskiego), tu był mur wzdłuż ogrodu Szpitala św. Łazarza (dziś trawnik między giełdą a tyłami Muzeum Narodowego), tu wreszcie była – na początku Nowego Światu – barykada osłaniająca przed niemieckim ostrzałem z gmachu BGK. Pokonanie trasy z rogu Czerniakowskiej i Okrąg do placu Trzech Krzyży zajęło wtedy prawie dobę.

Tu dygresja. Ostatnio opętały mnie inne wspomnienia. Zaczęło się od tego, że postanowiłem sprawdzić, czy dobrze pamiętam to, co pamiętam z dawnego Powiśla. Dowiedziałem się o istnieniu FOTO-PORÓWNAŃ na stronie internetowej osoby, która przybrała pseudonim „Werttrew” (www.werttrew.fora.pl), wszedłem na stronę i wciągnęło mnie bez reszty. Wielką frajdę mi sprawił widok kamienic Czerniakowska 202/204, znalazłem fotografię, rozpoznałem bez trudu nasz balkon, miałem okazję znów popatrzeć na ten narożnik po sześćdziesięciu paru latach. Inne widoki też były przeciekawe. Dowiedziałem się, że Ludna nie dochodziła do Wisły, kończyła się zamknięta Solcem, za to wzdłuż budyneczku dzisiejszego Muzeum Azji i Pacyfiku prowadziła do „nadbrzeżnej” ulicy Wioślarskiej maleńka uliczka Karpia, po której już nie ma ani śladu. Ponadto na stronie pana Werttrewa znalazłem liczne linki do fascynujących map lotniczych zrobionych tuż przed Powstaniem, do zdjęć lotniczych z 1945 roku pokazujących zniszczoną Warszawę, ale z czytelną siatką dawnych ulic. Polecam każdemu, kto lubi Warszawę, mapy i starocia. Koniec dygresji.

No więc w połowie lat sześćdziesiątych wróciłem na Powiśle niechcący. Po przemieszkaniu przy ulicy Okrąg trzydziestu paru lat, zaczęliśmy z żoną dumać nad podniesieniem standardu mieszkaniowego. Żeby żona (też malarka) miała pracownię, żeby od ruchu windy nie trzęsły się szyby, żeby dowolne osoby nie mogły w dowolnym momencie wchodzić do naszego mieszkania przez dach i wychodzić z dowolnymi przedmiotami w ręku, żeby mieć kuchnię, w której może się zmieścić więcej osób niż jedna i tak dalej.

Na przełomie stuleci kapitalizm oferował nam już wszystko, czego dusza zapragnie. Jako wzięta małpa, po latach bojkotu znów telewizyjna, mogłem nawet pomyśleć o jakimś niewielkim domku z ogródkiem, apartamencie na Żoliborzu, lub może wrócić śladami Dziadka Jana Fedorowicza do Konstancina, choć tam to już w charakterze burżuja nieco zdeklasowanego (Dziadek miał przy ulicy Potulickich piękną willę; walory posesji docenił pod koniec życia Władysław Gomułka i był uprzejmy w niej zamieszkać, oczywiście nie na zaproszenie Dziadka) – jednym słowem mogłem wszędzie, oczywiście w granicach wyznaczonych wysokością stosunkowo skromnej górki uciułanych pieniędzy. Kategorycznie jednak odmówiłem opuszczenia Powiśla i powiedziałem żonie, że wykluczone, nigdzie się stąd nie ruszam. I to nie dlatego, że przewiduję, że Powiśle i tak prędzej czy później mnie do siebie ściągnie, tylko ja już sobie nie wyobrażam nigdzie indziej. Niech mi dalej dach przecieka, a gierkowskie kaloryfery nie dogrzewają, ja chcę na Powiślu. I znów nastawiony propowiślowo los dał o sobie znać. Dwa razy osiadałem na Powiślu, wcale tego nie chcąc, tym razem więc niby powinno być na odwrót, że ja chcę, a Powiśle nie chce, tak przynajmniej być powinno według prawideł komediowych, a tymczasem nie, proszę bardzo, żona znalazła miejsce idealne, finansowo dostępne, znów na Czerniakowskiej. Też niewiele metrów od mieszkania z dzieciństwa, tyle że nie na wschód, a na południe.

Siedzę sobie na Powiślu i jestem z tego powodu szczęśliwy.

Zwykle tak jest, że lubi się wszelkie „swoje” miejsca prawem zasiedzenia. Szczególnie w moim wieku nie lubi się zmian. Żeby więc moja miłość do Powiśla znalazła jakieś racjonalne wytłumaczenie, rzucę kilka argumentów.

Po co mi ogródek, w którym musiałbym coś pewnie zasiać, a może i trawę kosić? Wychodzę z domu i jestem w parku. Powiśle jest zaparczone w stopniu niebywałym, a komu mało, ma Wisłę pod nosem. Jednocześnie jest to tuż obok centrum. Nikt oczywiście nie wie, gdzie właściwie Warszawa ma centrum, ale jak się ma dziesięć minut spacerkiem do sejmu i jego okolic, to trudno wzbudzić w sobie uczucie zagubienia i peryferyjności. Co prawda liczyć się trzeba ze spotkaniem po drodze licznych posłów nielubianych partii, ale równoważyć to może nierzadka obecność posłów partii mniej nielubianych, bo posłowie wszystkich opcji ulubili sobie Powiśle jako dzielnicę, w której wynajmują locum na cztery lata; mają blisko, a jedna partia to nawet siedzibę sobie tutaj zafundowała. Poza tym jednak sami wspaniali ludzie tu mieszkają. I przeciętne zagęszczenie szarych komórek na kilometr kwadratowy – ogromne. I Janem Nowakiem-Jeziorańskim jako sąsiadem mogliśmy się cieszyć, spędził tu ostatnie lata, dziś mamy Go na ławeczce-pomniczku w parku, siedzi między domem przy Czerniakowskiej, który wybrał, wracając z emigracji, a domem przy Wilanowskiej, z którego wyszedł w 1944 roku do Powstania.

Pełna lista nazwisk byłaby długa. Na Powiślu mamy całe watahy przyjaciół i znajomych. Nawet potężne fragmenty rodziny (po kądzieli) udało się tu zainstalować. Córka, zięć, wnuki, może i prawnuk Franciszek tu osiądzie. Ma dwa lata, więc gdyby chciał iść – instalując się na Powiślu – w ślady pradziadka, to jest to właśnie ten moment.

Nie udało się skolonizować Gdyni, może skolonizujemy Powiśle.

(2007)

Święte krowy na kółkach

Подняться наверх