Читать книгу Z głosów lądu i morza - Jadwiga Marcinowska - Страница 10
II. W PRZESTRZENIACH CZASU I.
ОглавлениеW archeologicznem muzeum ateńskiem, w sali imienia Posejdona, na wysokiej, marmurowej podstawie umieszczony jest posąg tego boga — wspaniały.
Jest — taki prawdziwy bóg wieczyście błękitnych Jońskich i Egejskich mórz; piękny i młody, niewyczerpanie radosny, pełen dumnego entuzyazmu życia.
Patrzącemu dziś człowiekowi poczyna dziwnie uderzać serce:„ Takimżeś był, ty,— bóstwo? W postaci twojej, w ruchu pochwyconym, a zaklętym na wieki — niewysłowiona młodzieńczość sił! I owa radość! Nieosiągnięta już nigdy potem, a którą weseli się słońce i morze”.
W temże muzeum i bodaj w tej samej sali prześliczna postać młodzieńca. Rzecz uszkodzona, bowiem brak obu ramion, ale nie zmniejsza to, nie obniża wrażenia. Raczej przeciwnie. To tak, jak z ową przesławną Nike Samotracką w paryzkim Luwrze: jakiś przedziwny urok właśnie w tem się zawiera, że to jakby fragmenty niedostępnej, piękniejszej nad wszelką o niej myśl, całości; że to objawienia częściowe śnionych, a niewyśnionych nigdy światów.
Marmurowa, naga postać owego młodzieńca wyrażona w ruchu jakby wstępujące go pod górę. Ale niema w tem wysilenia, tylko tęsknota. Twarz bardzo piękna, głowa wzniesiona i lekko w tył odgięta; we wszystkiem owa tęsknota. Bynajmniej nie gorzka: nie ta szarpiąca, ta straszna; nie nasza... O! nie nasza. To jest tęsknota w słońcu. Inaczej nazwać nie można. W pełni słodkiego blasku. Prawdziwie boska. Bowiem bóg olimpijski tęsknić jest zdolen, ale taka tęsknota, ta jego tęsknota — nie boli. Jednakże jest, ażeby była twórczość.
Dlatego ciebie, który dziś patrzysz, pomimo owej wielkiej słodyczy, przeszywa coś, do głębi przenika. Odczułeś prąd i tchnienie wiekuistej, tworzącej, niespracowanej duszy.
Jako Posejdon, bóg młody z błękitnych Jońskich i Egejskich mórz, tak wyniknęła w przestrzeniach czasu, żywota i światła, owa — niepowtórzona już nigdy radość ludzkości — Hellada!
I uczuła w sobie, nosiła w sobie, piastując, a rozwijając większe, silniejsze niźli gdziekolwiek i kiedykolwiek pragnienie piękna, prawdziwie boską tęsknotę. Dlatego też i przez to stała się sama nieśmiertelnym i już umocnionym na wieki przedmiotem tęsknoty wszystkich czasów, promienną wyspą ni oceanie dziejowym, błogosławioną wyspą, nieprzepłaconern wspomnieniem.
Jest to jedyna w swoim rodzaju i w całym świecie pospólna własność i prawowite dziedzictwo wszystkich ludów. A więc i dzisiaj dąży się do tego kraju jako do czegoś, co rodzone. Dla głębin duszy niezaprzeczenie rodzone.
Tam — na wschodnio-południowym krańcu naszej wieloplemiennej i ciągle zwaśnionej Europy leży ta mała kraina w tęczowym wieńcu skał i nad morzami, których błękitu nie wypiją nigdy żadne najbardziej chciwe i zachwycone oczy.
Jakże daleko do tego kraju, gdy się jest w środku sarmackich, polnych ziem. Jakże daleko! A przecież dąży się nie jako do czegoś, co cudze.
Tylko — rozpoczynając tę drogę, wychodzi się z ram współczesności naszej. Dziwne to, a prawdziwe. Można najzupełniej zatracić poczucie własnej, teraźniejszej epoki. I zatraca się; mgłą przysłonione są granice wieków.
Stało się tak, bo wszakże nie jedziemy „coś zwiedzać”. Ani porównywać, ani nawet oceniać. Tu jest pielgrzymka w calem znaczeniu tego wyrazu. Dążymy — aby stęsknioną, ludzką duszą dotknąć się bezpośrednio wspomnień nieprzepłaconych i brzegów błogosławionej wyspy, zachwyconego bytu. A wyspa owa przecież na oceanie czasu.
Utrzymuje się to wyjątkowe usposobienie z powodu bardzo mizernego zainteresowania się dzisiejszą Grecyą, jej obecnymi mieszkańcami, obecnym stanem. Właściwie zainteresowanie się jest żadne. Nowożytne Ateny to nie Roma, żyjąca ciągłością wieków; zawsze wielka, zawsze skarbnica, bijące rozmaicie ale bez przerwy źródło.
Nic podobnego w krainie, kędy była Hellada. Przerwała się żywa nić tak dawno; zakończył się w sobie, zamknął i stężał cudowny świat. A potem strasznem brzemieniem zwaliły się jedne na drugie hańbiące wieki niewoli. Wyjałowiły glebę, wyżarły wszelki dobytek ducha.
Dziś nic!
A raczej nic wspólnego między tem nowoczesnem, jeszcze małoletniem, i niewyraźnem państewkiem, a Helladą. I kto objawienia Hellady przyszedł tu dotknąć stęsknionem sercem, ten dla dzisiejszej Grecyi pozostaje tak obojętnym, jakoby jej zgoła nie uznawał, nie widział.
Płynie się szafirowym gościńcem Adryatyku...
Niewysłowione są dni i noce na morzu; niewysłowiony jest żywioł-ojciec, z którym gdy dusza obcuje, nalewa się do niej, jakby do wielkiej muszli, pełno tajemnych, a niewyczerpanych już szeptów i szumów.
Jak ta powierzchnia pod słońcem blaskami srebrnemi gra! od granic horyzontu i linii wzdętej, ruchomej, żywej, po pochyłości stacza się ku twym oczom nieporównana rozlewna rzeka, najsłodsza, upajająca toń. Głosami srebrzystej radości pod słońcem śpiewa morze.
W stronie przeciwnej, gdzie tak prosto nie uderzają promienie, przestrzeń stała się niezgłębionym szafirem, przepaścią rzeźwych, leciutko wyniosłych, przepływających fal. Wyłania się z tych bezkresów oddech wilgotny, wielki, niewychwalonej nigdy świeżości i mocy.
Jest cichy szum, nawet w najcudniejszą pogodę.
Gdzieś na otchłaniach potrąciły się zlekka fale; następują kolejno kaskady słodkich zlewów. Na dalekościach, ale rytmicznie bliżej i bliżej. Załamały się w jednym kierunku, wnet pojawiają się w drugim, płyną. Cicho. ile to szepce ogrom, więc przytłumiony głos ten posiada przenikający do trzewiów szmer nieskończonych rzeczy.
Jest to wieczyście rozparta i pracująca pierś morza.
Jakże lśni, i goreje, i raduje się boskie słońce! W prześwietlonem, srebrnem powietrzu dokonał się czyn cudowny: wyszła dusza człowiecza z obrębu ciasnej piersi, z powijaków wspomnień i troski, z więzów własnego bólu. I popłynęła jak ptak nad nieskończonem morzem pod nieskończone niebo. Białemi, szerokiemi skrzydłami w ulewę promieni bije; szczęśliwy lot; radosny, wolny ptak.
I tam — ze słońcem oko w oko uczuła nagle, że nie jest duszą „jednego”, ale „każdego” i „wszystkich”. I poczęła się tembardziej radować za „wszystkich, którzyby tego chcieli”.
Jakże lśni, i goreje, i wielkie cuda sprawia niewyczerpane, miłosne, prawdziwie boskie słońce.
Wieczorem, kiedy po słodkim zmierzchu całkowicie odjęta jest pieczęć światła, otwierają się głębie głosu, poczyna mówić morze.
Albowiem zgoła odmienne są szumy dnia i nocy.
Od świtu aż do zmierzchania zostaje morze pod władzą króla — blasku i królewien — barw rozmaitych. Kolorami grać musi i odpowiadać niebu. Stłumiony jest plusk pod przepychem niezrównanego szafiru.
Ale teraz westchnęły oswobodzone, olbrzymie, tęskne piersi.
Od pierwszych, najpierwszych chwil stworzenia, morze w sobie posiadało tajemnicze, niezmierne słowo. I wypowiada je zlewem szumów tak — noc po nocy przez wieki całe, przez wieków setki, przez niezliczone okresy.
Słuchaj: duszo człowiecza.
Jest prawie zupełnie ciemno. Tylko bieleją na łkającej powierzchni rytmiczne bryzgi pian.
Z dalekości, z przestrzeni przychodzi nieukojona skarga. Cala nieśmiertelność w tej skardze i wieczysty szloch.
Słuchaj, teraz będzie odpowiedź.
Podnosi się... Czy od wnętrzności ziemi, czy jeszcze głębiej — ze trzew wszelkiego żywota i czasu?
Wstało.
Jest jako coś nieobjętego w wymiarze, a wobec czego zanika każda wielkość.
Słyszałeś?
Żaden zmysł nie pochwycił; utonęły wszystkie odrazu. Były chwilowo obrócone w nicość, nietylko w proch.
Przylgnęła dusza ludzka w żałobnym jęku do swego ojca, do świętego 1zywiołu.
„Jakąż odpowiedź twoja, nieukojone morze?”
Wzdyma się plusk i opada; na głębiach żywie słowo; nie umiesz wyrozumieć, człowieku! Przychodzą dziwne myśli; szepcą zdumione usta:„Co mnie, a tobie, morze? Co tobie do mojej duszy, która wszakże ze mchów i ziół gdzieś wynikła, z żywicznych pni sosnowych — daleko w ciemnym boru! Z roztoczy polnej ziemi”...
I zjawiły się majaczące obrazy.
„Że niegdyś, niegdyś było Sarmackie Morze. Niemal żadnej skały — wyspy nie nosiło na sobie; przelewało się z południa na północ nieskończenie rozpętane, swobodne.
Huczało w długie noce.
Pamiętasz słony oddech? Poznałbyś najwyższą pieśń upojenia, głos onych rzeczy, które się mają narodzić?
Z morza...
Lecz przyszedł czas, że się cofnęły owe sarmackie wody. Została płaszczyzna, przedziwny obszar dla wiatrów i szumów, dla tęsknot i pragnienia. I wszystko co na niej potem wyrosło, miało w sobie coś ze łkających poszeptów mórz.
I dusza tego ludu porywała się zawsze w jakimś nieprzemożonym oddechu. A dzieje ponad tym krajem przehuczały jak najstraszliwsza oceanowa burza, rozpadły się w bryzgi pian...
A na roztoczach tak samo i to samo pozostało utajone słowo bytu.
I upojenie rzeczy, które się jeszcze narodzą.
Szukaj, ażebyś wyrozumiał, człowieku”.
Potem zachodzi mgłą ta wizya i wszystko z nią połączone — znika.
Wobec wiecznego głosu poczucie wiecznej duszy. Już się nie pytasz:,,Zkąd to?”, albo „Jakim sposobem?. Zatopiły się oczy w ciemną, szumiącą zawsze przestrzeń. Wszystko stało się zwolna jedynie wrażeniem słuchu. Szum ponad głową twoją. Otoczył cię i ogarnął. Roztworzyło się wnętrze szeptów i zamknęło wzwyż ponad tobą. Jesteś jak krzyk, który upadł lecący na dno morza. Przedzierasz się sercem przez nieskończoność otchłani. Aż tam, gdzie za obrębem globu, nie! za obrębem tysiąca współpowołanych globów, przeczuwasz opasujący pierścień wiecznej potęgi, twórczości, która z niczego wywiodła życie.
I wtedy mówisz do Niej jednem, niewysłowionem tchnieniem: „Boże”.
I wybłysła na chwilę ta prośba, już zaraz potem nieujęta dla samego ciebie:
„Daj słowo prawdy w posiadanie mocne — i nietylko mnie. Albowiem jestem z wielu, a wszyscy jesteśmy, abyśmy kiedyś mieszkali w Tobie, czyli w Duchu i w prawdzie”.
Taką bywa historya duszy ludzkiej na morzu.
Pierwsze objawienie się Grecyi jako krajobrazu na dzisiejszem Korfu, starożytnej Korcyrze.
Wstał wiatr nawet dosyć gwałtowny.
Ale niebo jest bardzo, niepokalanie czyste, więc pod tem niebem kołysze się morze głęboko, ciemno błękitne, nieledwie granatowe. Na przestrzeniach zrywają się fale, jakby rumaki Posejdona. Każda do pewnego poziomu wyrasta w tym swoim przepysznym, granatowym kolorze, a potem gwałtownie slupi się wzwyż, wyciąga; nagle prześwietla się w słońcu cala zielona, i jeszcze wyżej, i jeszcze nagłej, z szumem i krzykiem rozpryskuje się w białe piany.
W porcie jest znacznie ciszej.
Spojrzyj: dokoła masz wieniec skał.
Nie są-ć to już wyniosłe, ale spokojne w linii, styryjskie lub dalmatyńskie pobrzeża Adryatyku. Tutaj każda ze skał jest indywidualnością, jest sobą. Wyodrębnia się, sama przez siebie mówi. A chwilami grają wszystkie powiewnym napływem kolorów. Lekko różowa, lub czerwonawa, zawsze omglona, subtelna barwa. Czasem przewija się wątły błękit jak zmierzch łagodnie siny.
Na wyspie ogarnia słodycz południowe go powietrza. Tu i owdzie kołyszą się palmy, ale zrzadka i wyglądają na przybyszów, nie na mieszkańców; wyglądają na gości.
W zamian jest całe bogactwo innej roślinności, która narazie wprost oszałamia człowieka z północy.
Za miastem, w okoleniu szarych, kamiennych murów ciągną się ogrody, ogrody, ogrody. A drogi pomiędzy niemi wązkie i kręte. Zwieszają się poprzez mury jakoweś gąszcze, jakieś cudowne sploty; czasem wybuchnie gdzieś krzew osypany całkiem błękitnie albo różowo.
Wielkie wrażenie sprawiają po raz pierwszy widziane drzewa oliwne.
W tajemniczej, na wpół trwożnej, a nawpół słodkiej czci dla imienia „Góry Oliwnej” rozwijały się niegdyś w dziecięctwie nasze dusze. I teraz wylania się z głębin myśl o tej nocy największej, jaka kiedykolwiek była.
Jest na południu od dzisiejszego miasta Korfu gościniec, wiodący do miejscowości, zwanej „Canone”, a z której oglądać można wysepkę „Pontikonisi”. Wzdłuż owego gościńca na lewo położone łagodne wzgórza: rosną na nich ogromne, stare, rosochate oliwne drzewa.
Powiewny szum wązkich listków przenika cichem wzruszeniem.
Z miejscowości „Canone” widok na nieskończenie spokojną zatokę „Kalikiopulo”.
W starożytności podobno był to znany i ważny port wojenny. Czas zrobił swoje: dziś na tych wodach niezamącone ukojenie.
Na gładkiej, przezroczystej tafli wysepka. Powiadają, że natchnęła ona Böcklina myślą stworzenia,,Wyspy zmarłych”. Łacno wierzy się temu, patrząc.
Wśród niezmiernego spokoju czystych wód skalisty, szczupły występ, na którym rosną, jakby idące w górę, cyprysy. Jest cisza i najdoskonalsze, o jakiem pomyśleć można, odcięcie od całego świata.