Читать книгу Z głosów lądu i morza - Jadwiga Marcinowska - Страница 6

II.

Оглавление

I odtąd przeciągły zmierzch nad tem wszystkiem, co nie jest tobą, morze.

Dziwne bo było dla mnie w tym czasie zamglenie doznanych zdarzeń i widzianych ludzi.

Spoglądam pamięcią na długi pas wybrzeża południowej Bretanii i Vandei; pamięć nasiąkła jakoby mgiełką, przez oną dostrzegalne kształty, których wyraźniej przyjmować się nie chciało.

Bowiem wszystko topnieje jakoby w linię mglistą, skoro ty wstajesz, morze.

* * *

Jest brzeg skalisty w maleńkiej, rybackiej, zagubionej mieścinie.

Złomy kamieni piętrzą się, cisnąc i opadając ku stronie oceanu; błękitnawa roztocz słoneczna teraz i gładka.

Cicho.

Po kamieniach rozlega się dziwny klekot stąpających sabatów.

Ciepło.

Przymrużasz chętnie oczy.

Klekot sabotów odbija się głośniej wśród zwalonych kamieni.

Rybak idzie.

Zsunął się, usiadł zręcznie; zapuszcza wędkę, pochyla się nad wodą.

I znieruchomiał tak nagle...

Na dalekim nieboskłonie białe żagle od niewidzialnych statków. Zdają się nie posuwać, a jednak przy końcu, w pewnej chwili — minęły.

Godziny dnia ponad tem morzem stoją ce, jakoby zatrzymane, przesycone błękitem blaskiem.

Trwają.

Zda się, że nieruchome w tym blasku...

A jednak przy końcu i w chwili pewnej minęły.

W przejrzystem powietrzu długo zarysowaną była ciemniejąca, nieporuszona postać rybaka; i oto znikł, ani wiesz, kiedy i w jakim momencie czasu.

Niebo aż do skłonu swego pobladło, a błękitna przepaść zbielała wszystką powierzchnią nieukojonej fali.

Gdzieś za załomem skał zaszło słońce.

Złote błogosławieństwo dnia i świetlanej barwy odchodzi cicho w niechybny ślad za słońcem.

Nieskończona głębia zdaje się jeszcze pogłębiać; od niedościgłych, zagubionych przepaści wzbiera wieczorne płakanie morza. Jedna, druga i trzecia fala rozprysła się z jękiem o nadbrzeżne głazy.

Ogromna, biaława przestrzeń wzdęła się aż ku krańcom z niepomierną żałością; z ogromnego łona idzie dech w przelewie niedocieczonych obszarów chwiejnych, napór wód powstający i łoskot narodzony na głębi; prąd się wydziela nieubłagany — ku brzegom, jedno uderzenie, i drugie, i trzecie...

Siwe fale wspięły się wyżej; oto skaczą zdyszane na złom nadbrzeżnych kamieni. Wyżej i coraz wyżej na głazach szerokie, mokre ślady po opadnięciu chwilowem; woda ocieka w żałobnym plusku.

I znów nadejście zdyszane: wyżej, uparciej, boleśniej.

Wieczorny przypływ morza...

Trzeba oderwać ciało, które, zda się, przywarło do zapatrzonych na odmęt ziomów; trzeba się podnosić i odejść cicho — w dół po ślizkich kamieniach, w dól krętą ścieżką pod starym murem i zwisającym gdzie niegdzie splotem zielonych krzewów laurowych; odchodzić ku uśpionej mieścinie bretońskiej, mając za sobą ową wzbudzoną pełnię, to niestłumione wołanie.

W pustym, odosobnionym domu, przy placyku, kędy był pono kościół, zburzony w epoce wielkiej rewolucyi, a gdzie dziś niszczeją ostatki rozpadłych ruin, w pustym i cichym domu wchodzi się kręconymi schodkami na bezludne piętro. Schody leciutko skrzypią, skrzypnęły drzwi otwierane. Zresztą nic, żaden głos czuwający.

Jest kwiecień, o wiele zawcześnie na kąpielowych gości i na turystów nawet zawcześnie, przeto po willach pustki i cały szereg mieszkań głuchych, zamkniętych, ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Zwrócone ku morzu okna pozamykane szczelnie i smutnie — jakoby śle pe oczy. Temi oczyma, nie widząc, patrzy taki dom osowiały. Wszędy na froncie umieszczona wysoko pod dachem figurka Matki Boskiej, przeciwko wichrom i nawałnościom morskim wezwanie wpół dziecięce do „Gwiazdy Morza”.

W cichej siedzibie przy bezludnym placu sprzęty staroświeckie i ogromne bretoiiskie szafy.

Świeca, zapalona przed chwilą, migoce niepewnie i słabo; w starych skrzypiących ramach okno otwiera się z suchym trzaskiem. Wionął powiew świeży od ciemnej nocy.

Czerniejące zarysy ruin poczynają występować po chwili. Nie występują, a właściwiej — majaczą.

Co tu ongi żyło o pewnej godzinie już dalekiej przeszłości?

Nawałność morska.

Przelewała się żywiołowa fala — nie wzdętych wód, lecz srogich nad miarę i obudzonych wstrząśnieniem zemsty, ludzi.

A dzisiaj?

Wionął powiew od ciemnej nocy...

Idą wzdychania rytmiczne z utajonych w pomroku, a nieśmiertelnych obszarów; nieugaszony głos płaczu pełen...

I wczoraj, i dziś, i jutro, zarówno bez odpoczynku... i pokąd jeszcze wieczysty twój głos,o, morze?

* * *

Przez długie dni kwietniowe oto tak być przed tobą, jako ten, który duszą wyszedł z siebie, by — słuchać.

Długie, kwietniowe dni błękitne przeleżane bez poruszenia na złomach wysoko spiętrzonych głazów. W dotyku rąk i skroni ciepło od rozgrzanych w słońcu kamieni i kie, żywe ciepło nad głową, a oczy idą przed się spojrzeniem — i toną.

Zanurzyć się oczyma we mgle niebieskawej, a słuchem w szepcie niewyłkanych nigdy tajemnic... Twój głos nade mną, wkoło mnie i jakby we mnie; jedyny, sobie jeno podobien, niewyczerpany, a najsmutniejszy ze wszystkich głosów stworzenia. Być całą istot, swoją jako struna podatna ku tobie, naciągnięta ku graniu twojemu, ku twym otchłannym przelewom...

Ale oto dłużej nie mogę.

Napięta struna, bolesnego przerwania blizka...


Widzę w pamięci jedną chwilę natężoną, najwyższą u przejścia nocy, — nad ranem.

Mieszkanie w domu stojącym na pustce wybrzeża. Nic w koło, ni drzew, ni zarośli; insze osady ludzkie daleko.

Dom tak przybliżon do oceanu, iż pono w dni wielkich burz zimowych przelewają się przezeń fale.

W zwykły czas przed oknami kilkanaście głazów zwalonych, często wilgotnych; w pogłębieniach zsypy drobniejszych kamieni i kępki zczerniałych, morskich traw po odpływie, a dalej zaraz i bepośrednio — odmęt.

W takiem mieszkaniu przed rankiem otwarte nagle okno...

Wyjrzeć... Wychylić głowę z bolesnym i pytającym, a niewydanym jękiem.

Zgłuszony — zanim się dobył.

Noc stoi...

Przedranna, miesięczna, matowo jasna.

Nie wiesz, zali to białe przeczucie dnia, czy ostatnia poświata, którą wysoki księżyc daje?

Morze stało się mlecznej barwy.

Pod przeraźliwem sklepieniem to morze mleczno-białe już się nie łamie w skardze, ale w szaleństwie — krzyczy.

Zgłuszon twój jęk, człowieku.

Rozkołysana przestrzeń i beznadziejnie wzdęta; z białawych przepaści huk — nieskończenie smutny.

Szalony smutek ogarnia i twoje serce, człowieku.

Morze krzyczy, i niemasz, ktoby mówił inny.

Ale ty waż się sercem, i kładź swój smutek stworzony w poprzek hukowi jego, i kładź go pytaniem, ażcię przepastny, wezbrany ból — usłyszy.

I będzie wołanie twoje do morza:

„Nazwij słowo niewymówione, a które wiecznie w tobie... Oto je nosisz brzemieniem w łkaniu odmętów przez dzień i noc, i znowu dzień, i znowu noc, — nieustannie. Oto powstajesz niem w zlewie rozszalałych fal przeciw ziemi, w nieukojonym wybuchu natężasz się przeciw niebu.

A słowo twoje niedocieczone przez wieki”.

W białawą noc rozkrzyczaną chcę o tobie powtórzyć przedziwną myśl poety, jakoś jest „głos w pracującym na przyszły kształt chaosie”.

Objaw się!

Wyciągnięte ramiona skrzyżowały się ruchem ukorzonej modlitwy, głowa w prośbie nizko na piersiach, dusza ludzka stęskniona aż do przepaści błagania, topnieje, w dziwny, niepojęty pokłon przed tobą.

Słysz mię i nazwij słowo!

Z głosów lądu i morza

Подняться наверх