Читать книгу Z głosów lądu i morza - Jadwiga Marcinowska - Страница 7

III.

Оглавление

„Powierzchnia moja połamana w tysiące nieprzepartych pożądań, w tysiące wzgórz ruchomych, krzyczących słupami pian ku niebu.

Idę i wracam, i jeszcze idę rozwahaniem wieczystem, idę, nie idąc i wracam bez powrotu.

Niemasz nade mną oznaki wypoczynku, ni oznaki czasu.

Ja jestem Nieobjętość.

Oto w pewnej zgubionej chwili runąłem wałem gniewnym i tchem od wichrów północnych ku tobie kędyś, pobrzeżny skrawku ziemi. Idą skłębione bałwany żółto-szare; im bliżej do kresu, tem wścieklej pęd ich rośnie: głuchy stuk uderzenia — i piana daremna... na murowaniu ochronnem wybrzeża.

Kamienny brzeg i to ponad niem, co się zowie ulicą, i to, co zowiecie wspaniałem miastem i rzędami domów.

Nieżywe, osowiałe, kamienne twory.

A jam — naprzeciwko...

Zmalałeś skrawku pobrzeżny.

Gdzie pyszne miasto twoje i patrzące mi w twarz ulice? Zniżyły się do linijki cienkiej, zdrobniały do garstki, której się nie widzi.

Jest niebo ołowiane i pod niem ciężko zmącona, gniewliwa pełnia moja.

Ja jestem i ani się kiedy wyczerpię...

A wy, patrzając we mnie z onego miejsca, mówicie:„północne srogie morze”.

Dotykam falą, kędy mi tęskno, objawiam się, jako zechcę.

W sierpniowy dzień oto idę rozkołysaniem o barwie świecącego szmaragdu — do łąk normandzkich, zielonych.

Świeże, bogate, jaskrawe łąki. Za niemi wonność i poszum liści od ciemnawego lasu, za niemi złoto zbóż.

Bogato dziergana ziemia... kolorem łęgów soczystych i żółtawego pola, ciepłe barwy dojrzale w słońcu sierpniowem, a już omglone lekkiem przeczuciem jesieni.

A ja jestem w obliczu twojem, rodząca ziemio. Toczę fale przejrzyście zielone, wzdymam się kędyś nieprzemożonym oddechem i z onej jakoby wyżyny staczam ku tobie skłębiony wał po wale. Srebrna piana na każdem zgięciu; patrzaj w świetlistość moich fal nadchodzących...

Srebrna piana rozpryska się i rozperla...

Patrz! zali widzisz?

Niosę-ć ku tobie w plusku przeciągłym... Niewysłowione widma niosę...

Każda fala podjęta... przez chwilę niepochwytnemi oczyma świeci, mignęła na chwilę twarzą dawno zjawioną...

Trupia twarz, trupia głowa.

Patrzaj w falę, a ujrzysz głowę, którą kochałeś.

Błysnęła, zgasła.

Senna twarz, trupia głowa...

Wtłoczyłem napór wód między lądów dwoje. Skarżę się! Kanał zielonawego odmętu pełen i ścieśnionej skargi, zdławienie płaczu we mnie... Ale ja jestem i ani kiedy się wyczerpać mogę.

Dalej na zachód mgłą otchłanną wypełniłem widnokrąg, wszystkie słoneczne skry są moje, migocę...

Roztocz moja nieprzemierzona, i rozlew mój sam jest z siebie.

Przychodzę...

Do lądu szmerem błękitnym i zda się prawie łagodnym, ale, w niem czuć westchnienie... toni.

Wiem, że jesteś, drobny człowieku.

Wiem, że idziesz drogą wzdłuż brzegu niedaleko brzegu.

W pewnem miejscu skręciłeś i otoś jeszcze bliżej, zstępujesz w małą kotlinę, porosłą przez rzadki lasek sosnowy.

Czysty, upalny błękit nieba; drzewka stoją nieporuszone, z wątłości swojej, rzekłbyś, przezrocze i — smutne.

W około aromat mocny igieł sosnowych, ale lasek zdrętwiały nie szepce, jakoby wstrzymał oddech...

Dlaczego?

Cicho! czy słyszysz wskroś powietrze stłumiony, ale niczemu nie podobny i wszystko napełniający głos jedyny?

Niewidzialny ocean — wzdycha.


Idź kędyś jeszcze przed siebie: obaczysz zarośla po falistym gruncie nierówne i wysokie kępy traw rozechwianych, obaczysz gdzie niegdzie skrawki łąk trochę siwych i początki pól zbożnych, rozmaitych i ciepłych w słońcu. Napotkasz w onej starej wandejskiej krainie... gdzieś rozwaliny opactwa z kościołem, pustym gotykiem: okna wydarte dawno, wiew otworami przeciąga, ciemnawe wnętrze, a na wysokim dachu porosły bujnie źdźbła traw i kłosy zboża.

A wszędy przed tobą i wkoło ciebie uciszenie jakieś, niezwykłością i czekaniem brzemienne, uciszenie przedziwne i trawom, i skrawkom pola, i poruszeniom zdrętwiałych drzew.

To pieczęć blizkiej obecności mojej...

A ja, ocean, wzdycham...

Wynijdź nagle z zagięcia cichego, karłowatego gąszczu i stań przed obszarem na rozsypisku z kamieni; obejmę małość twoją nieprzemożonem olśnieniem. Niemasz nic... jeno obj a w mój błękitnawy, przestrzenny, wiekuiście rozlewny i nadchodzący, a zda się, wiecznie nowy.

W świete iskrzącem wzbieram ogromną, nieokreśloną piersią i niedobytem przez wieków ciąg — westchnieniem.

Tajemnica moja nie wyjdzie.

Tajemnica moja na głębi.

Gdzie niemasz oznaki wypoczynku, ni oznaki przemiany i miłosierdzia, ni oznaki czasu, gdzie w przeraźliwej obecności ja, — Nieobjętość, i niebjęta nade mną Ręka Boga, który mię stworzył, a nie wiem zali mię odkupi?

Są miejsca przestrzenne, ku którym nigdy żaden wasz statek lotny przybliżyć się nie ośmieli.

Są miejsca, po których lotne statki wasze przeminą cicho, i głucho, i ślepo, jakoby w zaklęty sen strwożone.

Tam... we mnie wiedza... o mnie.

Tam ponad głową zgiełk, ale nie mew żałośnych, jeno krzyczących w wiekuisty przestrach obłoków; tam od dołu rozwarcie czarnych wód nienazwanych i bezimienna topiel.

Z topieli w bladą noc zimną, albo w dzień martwy podobny do tej nocy, wynikające niewidziane okręty — widma... Wielkie okręty z bolesnymi żaglami, z majaczeniem mnogich postaci, rąk załamanych, skręconych ku górze ramion.

Wynikają okręty z ciężkim ładunkiem złotej, pożętej, a zawilgłej w topielisku pszenicy; z przeraźliwym ładunkiem białych postaci i pokoszonych, złocistych główek dziecięcych, z obfitością daremną zrodzonych dzieci i zrodzonego chleba.

Stoją okręty z rozpiętymi boleśnie żagla mi, z księgą nieogłoszonych praw na pokładzie... Gryząca woda zalewa nieprzegryzione dotychczas karty, pisane ongi z wielką miłością i w zgromadzeniu wielkiej rady...

Uwięzion okręt, który chciał płynąć z księgą praw żywych do żywego brzegu.

* * *

Zamęt wód moich porwanych w przestrzenny krzyk protestu; zgroza wszystka wód moich będących Niezbadaniem dla samych siebie, wściekły ryk fal wydętych, gór ogromnych, wilgotnych, żałośnych, przewalających w łoskocie jedna drugą.

Przeciągły płacz mój okropny ponad głębią przeszłości i pod sklepieniem przyszłości; zlew onych Dwojga w Jedno ogromne, a mnie wiadome jako wieczystej Tęsknocie...

W pośrodku płacz mój nieprzepłakany mieszka...

Tajemnica moja nie wyjdzie...

Są miejsca przestrzenne, w których wszystko ustaje, jeno ja jestem w zagubieniu własnego ogromu; w przepaściach nieustających idę, nie idąc i wracam bez powrotu.”

Z głosów lądu i morza

Подняться наверх