Читать книгу Z głosów lądu i morza - Jadwiga Marcinowska - Страница 5

OLŚNIENIE. I.

Оглавление

Nad wielkiem miastem cicho zapadała godny wieczór kwietniowy. Niedostrzeżony przychodzi poprzez gwar buchający i przez opary, które ciągłą czynią straż nad Paryżem, rozwieszając zasłonę z szarej a nieprzerwanej mgiełki.

Wieczór wsącza się niewidzialnie i oto naraz objawił się łagodzący linie i kształty; zabłysły latarnie; setki, tysiące migotliwych latarni. Głębokie i ukojone jest niebo a ciepły wietrzyk nad wielkiem miastem wieje.

Na dworcu St. Lazare zgiełk jako zwykle, hałas różnojęzyczny, gorączka podróżnych z całego świata.

Liczne rzędy szyn równoległych i wyciągnięte na nich długie cielska z połączonych ogniw — wagonów, dyszące wywołanym pośpiechem, rozpalone gotowością do biegu. Głowa każda parska w przestrzeń i syczy.

Chwila jeszcze, stuk zamykanych kolejno drzwi od przedziałów, lokomotywa targnęła piersią — naprzód. Zadźwiękły na szynach dwa szeregi kół niezliczonych, ruszyły się, każde jakoby z siebie. Ale niebawem przechodzą w miarę i zgodność, w rosnący pęd przechodzą i wszystkie poszczególne ruszenia zlały się w bieg rytmiczny, nierozerwalny, żywy.

Pośpiech zda się przestrzeni urągać. Lokomotywa rwie piersiami i dyszy; dwoje oczu rozpalonych jaskrawo, z tyłu puszczony rozciągły warkocz dymu i turkot kół nieustanny: prędzej, prędzej, w jedno dążenie, w jedno, w jedno...

W wagonie migotliwy płomyk latarki oświetla głowy Bretonek, ich czoła wysokie, wypukłe, a uparte, ich osobliwsze czepki białe.

Tu o parę staj za Paryżem już się zaciera „cosmopolis” stolicy, a występuje koloryt jakiś całkiem odmienny, a ciekawy.

Gromadka kobiet bretońskich powraca do swych rodzinnych okolic; twardy, chropowaty akcent słuch uderzył i nieco razi.

Widok tych czół wypukłych dziwnym trafem przypomina głowy inne, — spotykane daleko, na ziemi, którą nazywają „świętą” Żmudzią. I tamte mają taki wyraz uporu, czy oporu, lecz może jeszcze silniejszy, bardziej zacięty, zda się mówiący:,,chyba z życiem”.

Noc mija.

Gdzie jesteśmy?,

Wschodzący świt okaże, tymczasem wiem i czuję, że lecimy przed się na zachód, ku wielkiej masie wód nieobjętych, ku załamaniu lądu ponad linią przepaści, ku wiecznemu głosowi, który się podnosi...

Czy można, ująwszy głowę w ręce, przez chwilę jedną wmyślić się tak głęboko - w siebie, ażeby wrócić w przeszłość, lecz nie wspomnieniem, jeno obecnością i bezpośredniem odczuciem?

Odtworzyć, odkląć, taki np. wieczór, który dawno upłynął, a stał niegdyś w zadumie nad plaskiem, srebrzystem, szerokiem rozlaniem Dniepru i nad łąkami wysokich traw oroszonych. W onych trawach ukrywało się wtenczas z głową i to była uciecha dziecięca, a na powierzchni rzeki marszczyła się woda w drobniutkie, szepcące, senliwe fale, i szła jakoby nie idąc, i obijała się z tęsknym, tłumionym pluskiem o niskie, niską wikliną porosłe brzegi. Od środka głębokich niebios patrzał spokojny i tajemniczy księżyc na oną bardzo równą, bardzo spokojną — a tajemniczą ziemię.

Albo znowu taki dzień odkląć złotawy, kiedy postępowało się zwolna drogą piasczystą wśród żyta, drogą wybieloną w jasności, i w przechodzie puszczało się palce po płowych, grających w szepcie kłosach. — A cisza była w onej przestrzeni, niewyczerpana, niezmierna, nic, okrom tego poszeptu zbóż.

Jedyna złocista cisza, którejbyś próżno szukał kędyindziej po świecie. I cóż tobie, przychodniu z dalekich głębin lądu i z onej najbardziej polnej ziemi, co tobie do krańców, do dziwnego załamania kędyś ponad linią przepaści i do wiecznego głosu, który się podnosi?... Aniś ty żył tem życiem, ni twoi onem kiedykolwiek żyli.

Urosła w twoich dusza całkiem odmienna: głęboka, ale tą zwartą przepaścią wydajnej gleby, od której moc żywiołowo rodząca, na wiosnę co roku kwiat nienazwanej nadziei, a w porze żniw na szerokiej przestrzeni wybuch płowego lata.

Ziołom do twojej duszy przystęp powinny i drzewom leśnym, i gwarowi pszczół pod lipami, wszystkiemu, co się z ziemi poczęło a rozkwitło, i wonne jest, i żywe.

A jednak to ona, dusza twoja wydzierała się najpierw instynktem bolesnym, a potem palącem udręczeniem tęsknoty ku dalekości owej i ku krawędzi, ku temu łkaniu, które się podnosi...

Tak wywędrować w świat i w chaos wypadków, by różnemi drogami i przeróżną rzeczy koleją do tego jednego zmierzać przed tem jednem stanąć?

Ano tak właśnie było.

* * *

Rozwidnia się.

Świt ukazał zielone, świeże łąki rzędy siedzących wierzb głowaczy; podobne, całkiem podobne, bywają u nas nad Wisłą.

Ale tutaj coś odmiennego w barwie ogólnej, a przedewszystkiem w powietrzu. Soczysta łąk zieloność nasycona wilgocią; prześwietlający, ale jakoby stłumiony błękit nieba.

Szarawa kopuła zda się nachylać, zda się opuszczać — w oczekiwaniu; pod kopułą przeciąga wiew nagły, orzeźwiający, nieskończenie potężny.

* * *

Dalekie, ciche miasteczko nad brzegiem oceanu.

Idzie się w dół ulicą jeszcze senną, zaledwo gdzie niegdzie poczynają otwierać drzwi sklepów i okiennice w mieszkaniach. Na rogu widnieje napis:„Boulevard de l’ocean”.

Szereg drzew stoi cicho; wyblakłe, zwarzone od wiatrów liście. Stoją drzewa szeregiem nieco smutnym.

W dół po łagodnej pochyłości ulicy.

I — nagły obryw.

Na widnokręgu obsunęła się chmura... Ogromna sinawa chmura legła od piasczystego wybrzeża, aż kędyś po wpół zatarty kres daleki. I wzdyma się, idąc,i uwypukla ruchomo ku onym kresom.

I oto nagle — jakoby z bezdennych głębi ta chmura łkać poczyna.

* * *

Czem jest zatoka morska?

To wielkie cierpienie zdławionej, wepchniętej do lądu cząstki bezkresnych wód.

Oczy przychodnia idą po linii sinawej w bezmiar, ale to jeden kierunek; w dwu innych poczynają majaczeć kształty, po dwu stronach zarysowują się kędyś brzegi.

Dalekie — dla wytężonych oczu twoich, człowiecze, ale boleśnie ciasne temu nagłemu zwężeniu morza.

Raz po raz fale olbrzymich westchnień rozchodzą się na strony. Raz po raz, gwałtowniej i jeszcze gwałtowniej, od dna, którego nie zbadasz, ku brzegom narzuconym wbrew wielkiej żądzy.

Aż wreszcie głuchy, spiętrzony ból — w uderzeniu rozbryznął się i rozsączył, powracając po drobnych kamykach szmerem jakoby kolejnych wielu łez. Aż wreszcie i ty, człowieku patrzący, poczynasz cierpieć z morzem...

Smutno, gdy nad taką zatoką noc się osunie.

Ciemna, gęsta, nieprzenikliwa.

Otarłeś się niespodzianie o drzewo, którego nie widzisz: zaszumiało cichutko.

Na bulwarze te drzewa niedostrzegalne w ciemności, wylękłe i suchotnicze, od czasu do czasu niechwytny szept wydadzą.

A zresztą jedyny głos dochodzący...

Słysz! tam kędyś na głębi podniosło się westchnienie.

W nieokreślonej dali, na głębiach oceanu.

Westchnienie.

Chwila ciszy i słychać, jak się załamuje po falach, powstające znów i nabrzmiałe.

Idzie.

Przelewa się z fali w falę, w coraz krótszych, rozełkanych odstępach.

Szlocha. Bezdenny smutek rozbryznął się o wyhrzeże.

Powraca.

Po drobnych kamykach szmerem jakoby opadłych wielu łez.

Czem jest zatoka morska?

Bolesnym zbiornikiem wiecznego od głę bin płaczu?

* * *

Ucisk nagły piersi człowieczej pospołu z tobą, wtłoczone w brzegi morze.

Słucham w ciemności, jak się wieczysty, nieukojony głos przelewa.

Ucisk niezmierny.

Wyjścia, otwarcia, ulgi!

Wybuchu dnia żąda człowiek i wszystkiej twojej potęgi, morze!...

* * *

Kędyż jest, pierwszy dla mnie, dzień objawienia twego słoneczny i rozlew twój szafirowy, niedocieczony, bezkreśny?

Droga ku tobie — ścieżka biegnąca ponad krawędzią zatoki, to wyżej, to całkiem nizko i kolejno przez załomy kamieni, albo przez gąszcze krzów zielonych.

Miejscami na pochyłości rozsypują się gęsto te krze rozkwitłego janowcu.

Drobne, jaskrawo-żółte, a obfite kwiecie.

Ścieżka bieży.

Przede mną w dali, na występie zamykającym przystań, biała latarnia morska.

Oto tam, oto ztamtąd.

Ścieżka pnie się pod górę.

Wzniesienie niezbyt wysokie, trawa, dosyć bujna, szeleści.

Oto ztąd i nareszcie...

Pełnia oceanu rozkołysana w bezdennym szepcie; mgła niebieskawa, uwypuklona, zalegająca wszystką dal widzenia.

Przymknij oczy.

Odczuwasz blask na powiekach.

Słońce iskrzy się w wielkiem świetle nad olbrzymim, rytmicznym, rozpartym od westchnień ruchem; mgła otchłanna migoce.

Wilgotny dech, bezgraniczny.

Nabrzmiała, wieczyście tęskna, nieukojona przestrzeń.

Podnieś wzrok.

Nie odwrócisz.

Wyszedł wzrok i utonął.

Wystąpiła ci dusza z piersi i zmienia się dziwnie w niepojętem przestworzu.

Kędy jest?

Nie wiesz jeszcze.

Z głosów lądu i morza

Подняться наверх