Читать книгу Adieu - Jan Grzegorczyk - Страница 10
Carte blanche 1
ОглавлениеNa razie było wiadomo, że odchodzi. Rozstał się oficjalnie z parafią, nie wiedział jednak, do jakiego portu ma się udać. Biskup poinformował go, że jego losy jeszcze się decydują. Prosił, żeby wyjechał na zasłużone wakacje i zgłosił się pod koniec sierpnia. Wacław nie był z tego powodu szczególnie załamany. Poprosił Romana o przechowanie w piwnicy kilku kartonów wypełnionych skromnym dobytkiem, głównie książkami i wieżą z kompaktami. Już parę razy zmieniał parafię i nie przywiązywał do tego większej wagi. Kolejne plebanie traktował jako swoje pied-à-terre, jak namiot, który zwija w razie potrzeby i wędruje dalej. Każde nowe miejsce było dla niego przygodą. To, co dla innych byłoby celnie wymierzonym kopniakiem, on uważał jedynie za zmianę sceny. Boży aktor. Cieszył się z każdej roli, którą mu wyznaczano. Nieważna była jej ranga, ważne, jak ją zagra. Nie inaczej więc było i tym razem. Parę osób zamierzało nawet interweniować u biskupa, ale wytłumaczył im, że nie ma to najmniejszego sensu, gdyż nie czuje się ofiarą.
Gdy tylko dowiedział się o swoich niespodziewanych wakacjach, zadzwonił do Rafała. Był on alpinistą, którego Wacław poznał przed sześcioma laty u Zosi, swej dawnej wychowanki z oazy. Rafał szybko stał się w jego życiu ważną postacią. Był niewierzący, Wacław nie patrzył jednak na niego jak na obiekt ewangelizacji. Grosera ciągnęło do osób, które nie mogły o sobie powiedzieć wprost: „praktykujący katolik". Przed laty przeczytał gdzieś, że niekiedy Pan Bóg chce, aby człowiek był niewierzący. Jego niewiara jest bowiem jeszcze jednym dowodem na Jego istnienie. W towarzystwie Rafała doświadczał przedziwnej prawdy tych słów. Groser lubił przebywać na obrzeżach Kościoła. Może spotykał wśród niewierzących ludzi bardziej szczerych, może fascynował go klimat autentycznego poszukiwania. Choć oczywiście i tam nie brakowało osób zamkniętych na wszystko, zwykłych chamów, zoologicznych antyklerykałów, z którymi trudno było podążać w jakimkolwiek kierunku. Kiedyś nazwał ich sam dla siebie: „ateistyczne dewotki". Nie wiedział, jak się rozwinie znajomość z Rafałem, ale był cierpliwy. Nigdy wprost nie rozmawiali o Bogu, a przynajmniej o Jezusie. Raz tylko wyszło żartem, że dobili targu: jeśli Wacław dokończy swój doktorat, to Rafał weźmie ślub kościelny z Zosią — dotychczas byli połączeni jedynie związkiem cywilnym. Wacław był trochę przerażony, bo co się stanie, jeśli nigdy nie skończy doktoratu? Stracił wewnętrzną motywację do wyrobienia sobie tego papierka, a przecież doprowadzenie przyjaciela przed ołtarz, choć głośno tego nie mówił, leżało mu na sercu.
Rafał mieszkał przez parę dni u niego na poprzedniej parafii. Tamtejszy proboszcz był typem bardzo czułego kapłana — całkowicie różny od prałata Henryka — opiekował się Wacławem, ale na kapłaństwo patrzył w sposób całkiem odmienny niż jego wikary. Ksiądz według niego był pasterzem swojego stada, a raczej należałoby powiedzieć — zagubionej trzódki. Kapłan w hierarchii bytów stał niewypowiedzianie wyżej od człowieka świeckiego. Proboszcz cytował czasem św. Franciszka Salezego, który miał powiedzieć, że gdyby spotkał na drodze kapłana i anioła, to najpierw ukłoniłby się kapłanowi. Takie miał poglądy, ale mimo wszystko dało się z nim żyć. Po kilku przypadkowych spotkaniach z Rafałem proboszcz wyczuł, że nie jest to typ człowieka naprzykrzającego się Panu Bogu, i po jego wyjeździe zagadnął o to Wacława. Pytał, dlaczego zmarnował tyle czasu dla kogoś, kto i tak do kościoła nie chodzi.
— Widzi ksiądz — tłumaczył Wacław — są wierzący i niewierzący, jak dwie armie. I między nimi pojawiają się mediatorzy, łącznicy. Może mam taką rolę do odegrania? Rafał nie uważa się za chrześcijanina, ale jest ciekaw, jak żyję, co robię, co czytam. Czasem wchodzi do kościoła, bo ja tam jestem. Nie wiem, jak to się skończy, ale wszystko przed nami.
— Oby on księdza do swojej armii nie zwerbował. Były takie przypadki misjonarzy, co to sami wiarę potracili. Kapłan musi być nieufny wobec świeckich. Niech ksiądz ma się przed nimi na baczności. Ja u księdza w ogóle zaobserwowałem tendencję do zbytniego ufania świeckim. To już nie chodzi o tego pana. Ksiądz na przykład wpuszcza do swojego pokoju ministrantów, a sam w tym czasie odprawia mszę. A czy ksiądz nie uważa, że oni lubią sobie wtedy pomyszkować? Ja, proszę księdza, nikomu nie ufam. Powiem więcej, ja nawet nie ufam samemu sobie.
— To przyznam, że tu się różnimy — odparł Wacław. — Widzi ksiądz, ja chodzę z Rafałem po górach, mówiąc ściślej, wspinamy się po nich. W czasie wspinaczki jesteśmy połączeni liną. Bez wzajemnego zaufania nie mielibyśmy szans.
Wacław od razu polubił Rafała. Zapamiętał uścisk jego graby. Coś wtedy przeskoczyło między nimi i to nieokreślone „coś" było zarodkiem przyjaźni. Już pierwszego dnia Rafał zaproponował Groserowi wyprawę w góry i wspólną wspinaczkę. Ten uśmiechnął się z niedowierzaniem: „Sądzisz, że to możliwe? Ja mam, bracie, prawie czterdziestkę".
Wacław od dziecka uwielbiał jeździć w góry. Miłość do nich zaszczepił w nim w podstawówce nauczyciel geografii. Potem, w liceum i w seminarium, prawie co roku wędrował po Gorcach i Beskidach. Pewnego lata próbował nawet amatorskiej wspinaczki po skałkach, ale to było wszystko. Na szczęście był w świetnej formie, brak samochodu zmuszał go do codziennej jazdy na rowerze.
Rafał podjął się wprowadzenia go w tajniki i filozofię wspinaczki. Pierwszy prawdziwy instruktor alpinizmu. Nauczył Wacława zakładać stanowisko asekuracyjne, wbijać haki, wpinać linę w przeloty. Pomógł mu kupić kask, buty, karabinki. Pokazał spity, kostki, friendy, dzięki którym można się wspinać w miarę bezpiecznie.
Lina połączyła księdza i agnostyka. Rafał parę razy uratował Groserowi życie, co prawda, wcześniej samemu wystawiając je na ryzyko. „Partner wspinaczki to nie może być byle kto — powiedział kiedyś Wacław do młodzieży w duszpasterstwie, która wypytywała go o jego nową pasję. — Lina łączy na śmierć i życie. Odpadnięcie prowadzącego jest zagrożeniem dla partnera, nagłe szarpnięcie liny może wyrwać ze ściany całe stanowisko, a asekurującego pociągnąć w czeluść. To nie jest tak, że jeden sobie spada, a drugi patrzy. Musisz wytrzymać upadek partnera".
Rafał objaśnił Wacławowi skalę ludzkich możliwości wspinaczkowych. Kiedyś kończyła się na szóstce. Nikt nie marzył nawet o wytyczaniu czy wspinaniu się na trudniejsze drogi. Teraz skala sięga nawet VI 7-VI 8. Wacławowi nie chodziło o zaliczanie najniebezpieczniejszych tras. Był za słaby i za stary. Wspinając się, doświadczał natury, poznawał siebie samego, dotykał granic swoich możliwości. Nie jechał też w góry szukać Boga, tylko oglądać Jego dzieło.
Zaliczyli kocioł Hali Gąsienicowej i Morskie Oko. Pokochał Filar Staszla na Granatach i wschodnią ścianę Kościelca. Miał też swoje przegrane. Na Zamarłej Turni, na Motyce siadła mu psycha i odpadł od ściany. Na szczęście wspinał się jako drugi. Trzymana przez Rafała lina naprężyła się. Jedynie lekko tąpnął.
Nie zapomni tego dnia, kiedy pierwszy raz doświadczył ekspozycji. Wyszedł za kant niewielkiego filarka i poczuł, że ma pod sobą kilkadziesiąt metrów niemal pionowej przepaści. Spojrzał w dół — przestrzeń, w bok — przestrzeń, w górę — przestrzeń. Bezlitosny pion. Musiał się skoncentrować na ruchu, który wykonywał. Skupienie maksymalne. Jak to mówią: „Taniec na granitowej płycie". Szkoda tylko, że w za ciasnych różowych borealach.
To wszystko zawdzięczał Rafałowi. Nigdy nie mówił mu wprost, jakimi rekolekcjami są dla niego te wyprawy, ale to chyba było oczywiste.