Читать книгу Adieu - Jan Grzegorczyk - Страница 11

2

Оглавление

Cudownie się złożyło. Mogli ruszyć za trzy dni. Tym razem jednak nie w polskie Tatry, ale na Słowację, na Kieżmarski. To było to.

Rafał postanowił, że będą wchodzić drogą Puškaša. Pięć, sześć godzin wspinaczki po sześciusetmetrowej ścianie.

Z Tatrzańskiej Łomnicy wjechali kolejką na Skalnate Pleso. Groser siedział obok alpinisty, który wyglądał jak wyjęty z żurnala. Kurtkę firmy Patagonia zdobił wypasiony nikon. Lustrzankowe gogle lodowcowe, jedwabna chustka indyjska niedbale zawiązana pod szyją. Co zawierał nowiutki karrimor, można się było tylko domyślać. Do plecaka przytroczony był kask Salewa.

Wacław wyglądał przy swym sąsiedzie, jakby sprzęt wypożyczył z muzeum, i to niekoniecznie taternictwa. Wytarte i pozszywane spodnie w kolorze khaki, na których w zeszłym roku tak umiejętnie powiesił się na wystającym ze ściany haku, że wyglądał jak przysłowiowa „dupa, nie taternik". Wyciągnięty, spłowiały czarny sweter. Sprzęt miał, na szczęście, ukryty w plecaku. Uroku dodawały mu włosy, corocznym zwyczajem ścięte na zapałkę. Rafał przypatrywał się temu obrazkowi beznamiętnym wzrokiem, a w środku pękał ze śmiechu.

Zaraz po wyjściu z kolejki odciągnął Grosera na bok i szepnął:

— Niezły szpaner, co? Góry się zesrają z wrażenia.

O dziewiątej wyruszyli ze Skalnatego Plesa. Około jedenastej związali się liną i rozpoczęli wspinaczkę. Szło znakomicie. Kolejny hak, przelot, stanowisko. Cierpkie powietrze i żadnych chmur. Wymarzona pogoda. Czy to ona ich zwiodła? Dziwnie stracili rachubę czasu. Ku ich zaskoczeniu, gdy weszli na szczyt, była prawie osiemnasta. Przybili piątkę za udane wejście. Odetchnęli i usiedli. Teraz najprzyjemniejsza chwila. Zapalenie papierosa. Obydwaj nie palili, ale zaciągnięcie się marlboro na szczycie było nagrodą za trud. Rafał nie palił od dwóch lat, a Wacław rzucił palenie, kiedy poszedł do seminarium. Jednak na szczycie to był rytuał, bez którego droga byłaby niepełna.

— Daj — rzekł Rafał, prężąc ramiona w triumfalnym geście.

— Już — Wacław zerwał sreberko. Podał Rafałowi papierosa i zaczął szukać zapalniczki. Chwila ta podejrzanie się wydłużała.

— Cholera, co ja mogłem z nią zrobić?

— Tylko nie mów, że nie masz zapalniczki. To, że zapomniałeś wody, mogę ci wybaczyć…

— Nie, no wkładałem… — Wacław jeszcze parę razy wyciągał zawartość kieszeni, ale robił to wyraźnie bez większej nadziei. Na koniec tylko rozłożył bezradnie ręce.

— Aaa! — warknął Rafał. — O kant dupy rozbić! Po cholerę się wspinaliśmy…? — Jeszcze kilka razy westchnął ze wściekłością i zamknął się w sobie. Wacław załamany rozglądał się dookoła. Wznosił też oczy do nieba. Na tej wysokości mógł w końcu oczekiwać pomocy z góry. Nagle z prawej strony szczytu wyłonił się napis „Salewa" na białym kasku, a potem kolorowa sylwetka alpinisty. Szpaner z kolejki! Niesamowite. Wacław patrzył na niego z rozrzewnieniem i nadzieją, jakby zobaczył Piętaszka na bezludnej wyspie. Podniósł pięść na przywitanie i czekał, aż wejdzie kolega Szpanera. Po kurtuazyjnej wymianie zdań na temat drogi zapytał:

— Macie ognia?

— Oczywiście! — odparł Szpaner. Wacław spojrzał triumfalnie na Rafała. „No, widzisz, i po co te nerwy?"

Szpaner dobył z kieszeni zapalniczkę Ronsona.

— Proszę — Groser zaproponował papierosy.

Szpaner z kolegą pokiwali przecząco głowami.

— Dziękujemy, niepalący.

— My też nie — uśmiechnął się usprawiedliwiająco Wacław.

Zapalili i chłonęli widok. Poprad. Huncowski Szczyt, Mały Kieżmarski i Przełęcz Widły. Wszystko cudownie wyraźne, w przejrzystym powietrzu. Majestatyczny skalisty masyw o lekko niebieskawym odcieniu zdawał się na wyciągnięcie dłoni. Poczucie uratowanego rytuału wzmocniło jeszcze intensywność doznań. Zmęczenie ulatywało nad szczyty wraz z wydmuchiwanymi tytoniowymi obłoczkami. Nadszedł czas na snickersy.

Na szczycie nie powinno się za wiele mówić. Kiedyś Rafał wspinał się z młodym góralem i gdy weszli na szczyt, góral zaczął wodzić rozmarzonym wzrokiem po horyzoncie. Rafał spytał go, o czym myśli. „Co byde jot" — usłyszał rzeczową odpowiedź. To nauczyło go milczeć. A jednak na Kieżmarskim odstąpił od zasady. Długo patrzył przed siebie w milczeniu, aż w końcu się odezwał.

— Jeśli jest Bóg, to właśnie tak. Wspiąć się i ogarnąć wszystko wzrokiem. Uwolnić się. Wszystko zależy od perspektywy, dystansu. Znasz tę hinduską opowiastkę? Do słonia zbliżyła się w nocy grupa osób i zaczęła go dotykać. Jeden z nich chwycił ogon, drugi trąbę, trzeci kły i każdy wrzeszczy, że trzyma słonia. I tak jest z wyznawcami wszystkich religii. Jeśli jest Bóg, to można Go zobaczyć tylko z daleka i w świetle. Bóg się objawia w spojrzeniu…

Wacław zerknął kątem oka na Rafała.

— Dla mnie Bóg to również dotknięcie. Może głównie dotknięcie… — rzekł zachęcony nieoczekiwanym otwarciem się przyjaciela.

Rafał odwrócił się w jego kierunku. Wzniósł brwi i powiedział:

— Hmm — co miało oznaczać „niech ci będzie, jeśli tak uważasz", a zaraz potem nagle rzucił komendę: — Trzeba się zbierać.

Niepostrzeżenie wokół szczytu pojawiły się pojedyncze chmurki. Zaczęli iść po ledwo widocznej ścieżce. Jedyne bezpieczne zejście o tej porze wiodło granią na północ, a potem w dół Filarem Grosha do doliny na wschód od Huncowskiego. Z początku nie było powodów do niepokoju, skała była lita, a zejście stosunkowo łatwe. Wiatr wymiótł chmury za grań tak, że widzieli stację kolejki. Z minuty na minutę było jednak coraz ciemniej i stromiej. Miła droga do domu zaczęła się zmieniać w dramatyczny odwrót. Pierwszy zjazd założyli ze stałego haka pozostawionego w ścianie. Kolejne stanowiska zakładali już sami. Groser wsłuchiwał się w wysoki dźwięk mocno wbijanych taterniczych haków. Zmierzch gęstniał z każdą chwilą. Czuli, że to ostatni, może przedostatni zjazd. Pośpiech sprzyja brawurze, więc ostatnie stanowisko Rafał założył, zarzucając linę na występ skalny. Wsunął oba końce liny w ósemkę i zjechał. Stanął na wąskiej półce, szybko wbił hak, wpiął się w niego.

— Lina wolna! Wacek! Jedź!

Groser zjechał.

— Dobra. Wepnij się tutaj — Rafał wskazał mocno wbity hak-rynienkę — i ściągamy linę.

Wacław zaczął ciągnąć jeden koniec liny. Ledwie drgnęła. Jeszcze raz. Znowu nic. Zaczęli ją szarpać i huśtać nią we wszystkie strony. Klęli obydwaj. Już wiedzieli, co ich czeka. Kibel — romantyczny biwak w ścianie. Bez kochera, goreteksów, żarcia i wody. Niewiele mówili do siebie. Wpadli jak nowicjusze.

Rafał założył na linę prusiki, węzły asekuracyjne, zaciskające się w przypadku odpadnięcia, wypiął się ze stanowiska i zaczął się wspinać, cały czas próbując odklinować linę. Groser został na stanowisku. Po chwili nie słyszał już sapiącego w górze Rafała.

Naraz rozległ się huk kamieni i potworny krzyk. Groser uskoczył gwałtownie w bok, napinając linę łączącą go ze stanowiskiem asekuracyjnym. Spadające kamienie ocierały się o jego nogi i ręce, odbijały się od zaciśniętych na linie palców. Poczuł swąd siarki. Po chwili wszystko ucichło.

— Wacek!!!

— Rafał! Żyjesz?!

— Kiblujemy…!!! Zostajemy w ścianie!!!


Czuł, że kamienie go pokaleczyły, ale nie był połamany. Istny cud. Po chwili Rafał wrócił na stanowisko. Byli tak odwodnieni, że drobne ranki nawet nie krwawiły. Powbijali wszystkie haki, które im zostały, i usiedli na wąskiej półce. Opierając się o siebie plecami, przeczekali niemal w milczeniu do rana. Gdy zrobiło się jasno, Wacław wszedł odczepić linę. Nigdy wcześniej podczas wspinaczki nie czuł takiego strachu, sztywności każdego kroku. Każdy chwyt wydawał mu się niepewny. Przesuwał prusika po wilgotnej linie i wbijał haki prawie co metr.

Wspiął się na występ skalny. Cały zamarł. Jeszcze nie starał się nic zrozumieć. Na granitowej półce przed nim leżała wyprasowana przez deszcze, przyschnięta do skały biała chusteczka. Nie przyduszona żadnym kamieniem. Nierealna. To było jak uderzenie pioruna.

Ostrożnie ją podniósł. Zjechał po linie.

— Niesamowite… — Pokazał Rafałowi chusteczkę. — Mamy darowane życie.

Przedarł ją na pół i dał mu jedną część.

— Możemy zaczynać od nowa.

Reszta ich pobytu na Słowacji nie miała już właściwie historii. Zrezygnowali z dalszej wspinaczki. Nazajutrz okazało się, że są solidnie potłuczeni i pokaleczeni. Rafał miał mocno poranione dłonie. Przez następne dni nie zasnął, dopóki się nie upił.

Wacław pisał swój dziennik. Tamtego pamiętnego dnia po zejściu zapisał tylko dwa słowa: carte blanche.

Adieu

Подняться наверх