Читать книгу Adieu - Jan Grzegorczyk - Страница 7
Konfesjonał
ОглавлениеZadzwonił do drzwi. Po dłuższej chwili, kiedy już zamierzał zrezygnować i odejść, ukazała się w nich postać pana Romana Koleckiego. Łysiejący blondyn z rudą brodą. Na piżamę miał nałożony olbrzymi rozpinany sweter, który nie był jednak w stanie zakryć wydatnego brzuszka.
— O, ksiądz Wacław, co za niespodzianka. Tylko że ja chory i sam — oznajmił, zapraszając uniżenie do środka.
— Dlatego tu jestem — rzekł nie zbity z tropu gość.
— Skąd ksiądz wiedział?
— Od tego jestem księdzem, żeby wiedzieć, co się dzieje z moimi parafianami.
— Szkoda, że nie ma Danki. Ucieszyłaby się, no i przyrządziła coś dobrego… Zawsze księdza lubiła, a po ostatniej kolędzie stała się po prostu fanką.
— Cieszę się, ale może to nawet lepiej, że będziemy sami. Mam taką sprawę…
— Coś poważnego?
Wacław pokiwał przecząco głową i pociągnął nosem.
— Proszę, proszę dalej… Może jednak najpierw ksiądz się podsuszy w łazience, a ja tymczasem zbiegnę na dół do sklepu. I tak już miałem wstawać.
— Nie trzeba. Przyniosłem coś odpowiedniego — powiedział Wacław, wyciągając butelkę z reklamówki.
Pan Roman przeciągle zagwizdał.
— No, to przyniosę szklaneczki.
Wacław został sam. Koleccy mieszkali w starym budownictwie. Pokój był solidnych rozmiarów. Pod centralną ścianą naprzeciwko wejścia stało ogromne akwarium, źródło światła i ciepła. Kolorowy wodny świat kontrastował z szarą rzeczywistością za oknem. Meble pozbierane z różnych epok świadczyły, że gospodarze zdobywali je latami. Zanurzył się w skórzanym holenderskim fotelu, przy ścianie zawieszonej prawie w całości kluczami. Klucze od bram, drzwi, drzwiczek. Małe, duże. Najróżniejszych kształtów. Niektóre bardzo stare, musiały mieć po kilkaset lat. Wstał, by przyjrzeć się im z bliska.
— Trochę to niepoważne — rzekł Roman, widząc księdza przyglądającego się zbiorom na ścianie. — Pierwszy klucz, o, tego olbrzyma, wykopałem piętnaście lat temu w ogrodzie i tak rozpoczęło się moje hobby. Przywoziliśmy klucze z każdej wyprawy. Potem znajomi przynosili mi je jako prezenty imieninowe. Ciężko teraz im powiedzieć, że już straciłem do tego serce.
Wacław pokiwał głową.
— Jeśli chodzi o mnie, to ja klucze tylko gubię. Gdyby zebrać te zguby, też byłaby niezła kolekcja.
Gospodarz odkręcił butelkę, chcąc nalać gościowi, ten jednak wykonał przeczący gest dłonią.
— Ja dziękuję, tylko herbata.
— Jak to? — spytał zdziwiony Roman.
— Ano, nie powinienem pić… — oświadczył Wacław ze skruszoną miną.
— Naprawdę? Ksiądz… — zawahał się, ale pytanie już było na języku — …się leczy?
— To moja prywatna diagnoza. Stwierdziłem, że za bardzo ciągnie mnie do alkoholu, i od trzech miesięcy nie biorę go do ust.
— No, to w takim razie… — Chciał odstawić szklaneczki na tacę.
— Nie, nie… Celowo przyniosłem tę butelkę. Mam dużą radość, gdy mogę patrzeć, jak piją inni. To jest mój trening.
— Czy to rozsądne wodzić się na pokuszenie?
— Właśnie dlatego przyszedłem do pana. Zaraz wszystko wyjaśnię. Widzi pan, ja chciałbym się u pana wyspowiadać…
— U mnie? — zaśmiał się Roman.
— To znaczy, wie pan, taka spowiedź niesakramentalna. Pogoda paskudna, mam chandrę i potrzebuję pomocy… duchowej.
— Ode mnie? Moją branżą są raczej komputery, a nie zagubione dusze. Na tym polu sam jestem klientem. Ksiądz już nie pamięta, że to ja dwa lata temu przyszedłem, bo nie widziałem żadnych szans dla mojego małżeństwa?
— Pamiętam doskonale. Ale muszę panu coś wyznać. Tego samego dnia napisałem list do biskupa z prośbą o zwolnienie mnie z kapłaństwa. Więc kiedy pan stwierdził, że rozpada się panu małżeństwo, powiedziałem sobie w duchu, że coś trzeba ratować. To był instynkt. Postanowiłem wytrwać w kapłaństwie, żeby ratować pana rodzinę. Nie mogłem panu przyklasnąć i powiedzieć: „Ma pan rację, wszystko jest funta kłaków niewarte, niech to potop zaleje"… Nie mogłem jednak też namawiać pana do wytrwania w małżeństwie, samemu chcąc porzucić kapłaństwo.
Roman uśmiechnął się do swego gościa, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. Nigdy by się nie domyślił tej walki, o której przed chwilą usłyszał. Księdza Wacława miał zawsze za człowieka duchowo niezwykle poukładanego. Trochę mu nawet zazdrościł, że w przeciwieństwie do niego idzie przez życie z jasno wytyczonym celem. Przed miesiącem ksiądz Wacław był u nich na kolędzie. Rozmawiało im się tak dobrze, że minęła północ, nim wyszedł z ich mieszkania. Żona oznajmiła przy pożegnaniu: „I proszę pamiętać, że zawsze, ilekroć księdzu przyjdzie ochota, drzwi tego domu są dla księdza otwarte" — a Roman teatralnym ukłonem potwierdził ważność jej wyznania.
Wacław przeczesał palcami ciemne włosy.
— Taka resztka przyzwoitości… I na coś się chyba przydała, bo gdy byłem na kolędzie, miałem wrażenie, że nie ma bardziej kochającego się małżeństwa.
— Potrafimy doskonale grać tę rolę, podobnie jak ksiądz — zaśmiał się Roman.
— O rozwodzie już pan nie myśli — raczej stwierdził, niż spytał Wacław.
— Rozwód… — Roman filozoficznie pokiwał głową. — Kiedyś żonę Billy’ego Grahama zapytano z okazji pięćdziesiątej rocznicy małżeństwa, czy przez te wszystkie lata myślała kiedyś o rozwodzie. I wie ksiądz, co odpowiedziała… „Nigdy, ale o morderstwie: często".
— Widzę, że jest nie najgorzej. Wtedy miał pan nastrój, jakby się chciał powiesić. Jak pan z tego wyszedł? Nie sądzę, żeby moje rady cokolwiek pomogły.
— Coś pomogły. Powstrzymały mnie od głupoty na parę godzin. Tak naprawdę uratowało mnie wtedy coś zupełnie niepoważnego. Ludzie niepoważni otrzymują widać niepoważny ratunek. Wypiłem sobie wieczorem i włączyłem telewizor. Leciało jakieś rozczulające romansidło, jakby na nasz temat, tylko z większą dozą tragizmu. Rozkrochmaliłem się i nagle wezbrało we mnie takie cholerne pragnienie dobra, wynagrodzenia żonie… Uratowało mnie pół litra i kiczowaty film. Potem zrozumiałem, że moje użalanie się nad sobą było równie kiczowate… Dopiero wtedy zacząłem się modlić i podziękowałem Bogu za czuwanie nad naszym małżeństwem. Przedtem się do Niego nie zwracałem. — Roman potarł się za uchem, wykrzywiając twarz, jakby ten wysiłek miał mu pomóc w dokończeniu wyznania. — No dobrze, ale przecież to ksiądz chciał się wygadać. Patrząc z boku, zawsze mi się wydawało, że ksiądz jest po prostu ideałem.
— Naprawdę? Wie pan, przykładam się… ale od wewnątrz jestem wypalony.
— Wypalony? Czym?
— Sobą… proboszczem. Proboszcz mnie przygniata, a ja nie potrafię mu się przeciwstawić. Próbuję, ale… — Ksiądz nagle przerwał wyznanie. — Mam propozycję. Mówmy sobie po imieniu. Nie wypijemy, co prawda, brudzia, ale tak będzie naturalniej. Jesteśmy chyba rówieśnikami. Urodziłem się 28 czerwca 1956 roku, w czasie wypadków poznańskich.
— A ja 5 marca 1953 roku, w dniu śmierci Stalina.
— To coś nas łączy. Dzieci historii. Co to ja chciałem powiedzieć… No właśnie, na zewnątrz to jakoś wygląda, ale jak powiedział ktoś mądry, wiara oznacza to, jak zwracasz się do Boga, kiedy jesteś sam.
— No i…?
— Jak jestem sam, to jestem sam.
— Mogę tyle powiedzieć, co cię słyszę na kazaniach. Są świetne. Wiem, że innym też się podobają.
— Tak, tylko że nie mówię o Bogu, który mieszka we mnie. To jest Bóg książek, refleksji. Zachwycam się pokorą, a zżera mnie ambicja. Kiedy za moje starania, zamiast pochwał, po raz kolejny dostałem po tyłku, nabrałem obrzydzenia do ludzi Kościoła. Nie mogę znieść tego intryganctwa… Wiem, że to mocne słowa, ale uważam, że Kościół mnie zniszczył. Papież mówi, że człowiek jest drogą Kościoła. Ale Kościół bardzo lubi po tej drodze deptać.
Zamilkł, a po chwili dodał:
— A większość księży, cokolwiek by powiedzieć, to wrażliwe dusze i łatwo je zranić na zawsze.
Roman wstał nagle, przeciągnął się, jakby chciał wszystko z siebie zrzucić.
— Włączę jakąś muzykę. Może Misję Ennio Morricone?
— Słuchałem tego namiętnie jakieś pięć lat temu. Byłem wtedy takim szczęśliwym księdzem.
Po chwili pokój wypełniły dźwięki rajskiej muzyki. Kojące strumienie fletów. Wacław zapatrzył się w akwarium, w którym majestatycznie przesuwały się złote skalary wielkości dużej dłoni.
— Posłuchaj, ale co to wszystko oznacza? — Roman powrócił do przerwanej rozmowy. — Że nie wierzysz? Że jesteś księdzem dlatego, żebyśmy nadal byli małżeństwem? Jeśli tak, to jesteś zwolniony z tego obowiązku. My się już raczej nie rozpadniemy.
— Od tej strony patrząc, to jest więcej takich rozpadających się małżeństw w naszej parafii. Mógłbym więc być do końca życia kapłanem jako całopalna ofiara, ale nie… nie o to chodzi… Potem dorobiłem sobie nową motywację, by zostać. Zacząłem odtwarzać w pamięci chwilę mojego powołania i wierzę, że to wszystko było bardzo prawdziwe, że Bóg naprawdę chciał, żebym był księdzem. Nie rozumiem tego, co się ze mną dzieje, dlaczego jestem taki duchowo sparaliżowany. Mam też taki powód bardziej przyziemny, by wytrwać: chcę pochować moich rodziców jako ksiądz. Uważam, że im się to ode mnie należy…
— Posłuchaj, Wacław, czy tyle samo jest rozbitych księży, co porozbijanych małżeństw?
— Nie wiem. Na zewnątrz nie wygląda to źle. Odpadają jednostki, ale nigdy nie wiadomo, kiedy kogo co dopadnie. Słabeusze, tacy, co ledwo zostali wyświęceni, potem okazują się najlepsi, a tych najlepszych nagle szlag trafia. Na przykład mój kolega na poprzedniej parafii. Wszyscy go kochali i podziwiali. Miałem wobec niego zawsze kompleksy. Nie miał problemów w kontaktach z ludźmi. Otwarty, dobry. Niektórzy mówili, że do przesady. Koledzy po święceniach w większości kombinowali, jak zdobyć „malucha", a on postanowił za nic nie brać pieniędzy i nigdy w życiu nie mieć samochodu. Miał kłopoty z proboszczem, bo wpuszczał na plebanię różnych biedaków i wykolejeńców. Często go okradali, ale tylko się z tego cieszył. Powiedziałbyś: święty. I ta dobroć go zgubiła. Był tak dobry, że zakochała się w nim katechetka. Też wspaniała osoba. Bardzo ją lubiłem. Może dlatego od razu nie spostrzegłem, co się święci. Wiesz, było tak, że najpierw ja z tą katechetką dużo współdziałałem i bałem się, że moje podejrzenia to urażone ambicje albo zazdrość. Nikt nic nie widział. Oprócz dzieci. Podrzuciły katechetce pudełko z ropuchą. Dołączyły też karteczkę: „Przemienisz się w nią, jak nie zostawisz naszego księdza". Dziewczyna dostała rozstroju nerwowego. Trwało to parę tygodni. Na szczęście wkrótce były wakacje. Tadek — mój kolega — próbował się bronić. Zamykał się w kościele i płakał. Potem stwierdził, że ma dwa powołania. Dziewczyna też płakała. Powiedziała mu, że wyjeżdża jak najdalej, że to ona jest wszystkiemu winna. Usłyszała, że jest egoistką, bo „interesują ją tylko własne wyrzuty sumienia".
— Niezły demagog. I to on ci wszystko opowiedział? — Roman pogryzał słonego paluszka, johnnie walker z jego szklaneczki jakoś nie znikał. Chyba nie za bardzo smakował mu w pojedynkę.
— Nie, o wszystkim opowiedziała mi katechetka. Szukała u mnie pomocy, choć nie wiem, czy ją naprawdę chciała znaleźć. Raz mówiła, żebym ją z tego wyrwał, kiedy indziej, że o naszej rozmowie nie może dowiedzieć się Tadek.
— A ty co?
— Próbowałem. Poszedłem do Tadka i chciałem delikatnie rozpocząć rozmowę. Wyczuł od razu, że wiem o wszystkim. Powiedział, że jak tylko wykonam najmniejszy ruch, to wejdzie na ambonę i powie całą prawdę. Był tak napięty i zdesperowany, że mu uwierzyłem. Zdałem się na wolę boską. Potem wszystko im się poplątało… Dziewczyna zaszła w ciążę. Pojechali do Rzymu, poszli na audiencję do Papieża, licząc na jakiś cud, że Papież na nich spojrzy i coś odmieni, albo że każe im przejść do Kościoła anglikańskiego. Cud się jednak nie zdarzył. Urodziło się dziecko i Tadek porzucił kapłaństwo. Boże, po co ja ci to wszystko opowiadam?
Roman pokręcił przecząco głową.
— Posłuchaj, to co, na pewno się nie napijesz? — spytał.
— Nie, dzięki, chcę mieć satysfakcję, że przynajmniej nad czymś panuję.
Ksiądz wierzchem dłoni potarł zarost na brodzie.
— Tak, ale miałem ci mówić o sobie…
— Słuchaj, a z tym naszym proboszczem w ogóle się nie daje porozmawiać?
— Nie, on z nikim nie rozmawia. A mnie nie lubi w dwójnasób. Nie cierpi inteligentów. Wiele razy próbowałem z nim nawiązać kontakt, ale to niemożliwe. Przez trzy lata, jak tu jestem, ani razu ze mną nie porozmawiał. Co najwyżej zdawkowe zdania o pogodzie, rozkładzie zajęć.
— Ja z Danką się kłócę parę razy w tygodniu.
Wacław wygodnie wyciągnął się w fotelu, splótł dłonie z tyłu głowy.
— Kłótnia to jak burza w przyrodzie. U nas nie ma żadnej burzy ani w ogóle przyrody. Zupełna martwota. Proboszcz jest za dobrym dyplomatą, żeby doprowadzić do kłótni. To wielka sztuka — kogoś nie cierpieć i okazywać mu to za pomocą miłego uśmiechu. Wypracował cały system zachowań prowadzący do mijania się. Przez te trzy lata był w moim pokoju tylko raz. Zaprosiłem go na mecz. Dał się namówić, bo nie miał satelity, a to był jakiś ważny finał. Przygotowałem się. Miałem w pogotowiu kawę, koniak, ciastka. Po kolei za wszystko dziękował.
— To jego nic nie interesuje, co robisz?
— Interesuje. — Wacław podrapał się w tył głowy. — Mam wrażenie, że mnie odwiedza, ale wtedy, gdy mnie nie ma.
— To czemu nie zamykasz pokoju?
— Nie chcę rezygnować z tej jedynej formy kontaktu. Jak wiesz, próbuję pisać. Myślę, że on to czyta. Pisanie to zresztą moja jedyna terapia.
— A spowiedź?
— Od lat żadna spowiedź mnie nie oczyściła. Nie potrafię się otworzyć. Po raz pierwszy zrobiłem to przed kobietą. Przedtem się otwierałem jedynie przed Bogiem. I tej kobiecie wyznałem to, czego nie udawało mi się wyznać przed spowiednikiem.
— Mam wrażenie, że przede mną też jakoś jeszcze nie możesz się otworzyć.
— Myślisz pewnie, że wszystko skończyło się w łóżku. Otóż nie. Jednak boję się następnej takiej spowiedzi, dlatego przyszedłem do ciebie.
Wacław ponownie utkwił wzrok w akwarium. Trzy razy w życiu próbował zakładać akwarium, bez skutku. To wyparowała mu woda, to ryby przekarmił albo ich nie dożywił. Brakowało mu cierpliwości i dyscypliny. Może dlatego wybrał celibat? „Kto nie potrafi utrzymać akwarium, tym bardziej nie powinien się brać do małżeństwa" — wygłosił przy jakiejś okazji ten wątpliwy pogląd, choć sam znał kilku zapalonych akwarystów, którzy byli starymi kawalerami. Z podziwem patrzył więc na perfekcyjnie utrzymane akwarium.
— Żeby ci coś doradzić, to muszę wiedzieć trochę więcej — odezwał się po dłuższej chwili Kolecki. Patrzył na księdza jak nauczyciel na ucznia, którego zostawił po lekcji, by go wybadać, dlaczego się opuścił w nauce. — Posłuchaj, twoim problemem jest kobieta? — spytał, chcąc pokazać, że żadna odpowiedź go nie zaskoczy.
— Myślę, że nie. — Wacław powoli przeniósł swój wzrok ze skalarów na dobroduszną twarz ich właściciela. — Przeżywam kryzys i kobieta wydaje mi się czasem ratunkiem, ale chyba nie o nią chodzi. Przynajmniej tak się łudzę… Czuję się, jakbym otwierał bramy do swego wnętrza i chciał być zdobyty, ale nie wiem przez kogo… Przez Boga czy kobietę…
— Nie musisz przede mną owijać w bawełnę.
— Zastanawiam się, co ważniejsze, być księdzem czy dobrym człowiekiem.
Urwał. Z głośników docierały pełne niepokoju dźwięki fletni Pana. Wacław zastanawiał się, które z przelatujących mu przez głowę myśli ubrać w słowa. Jego wahania przerwał znów Roman.
— Słuchaj, ale ty jesteś księdzem. Masz być dobrym człowiekiem jako kapłan.
— A może kapłaństwo to tylko droga do człowieczeństwa, do tego, żebym był lepszym Wackiem.
— Wacek, przepraszam cię, ale myślę, że ta samotność pada wam trochę na łeb. Świeccy głupieją, jak mają za dużo pieniędzy, a wy…
Roman spojrzał na swego gościa, który miał minę, jakby chciał powiedzieć: „Chyba masz rację".
— No sam powiedz — odezwał się po dłuższym milczeniu Wacław — czy ktoś taki… jak ja może być księdzem?
— Oczywiście.
— Pomimo słabości?
— Może właśnie dlatego. W życiu najpiękniejsza jest wierność. Teraz z perspektywy widzę, że nasze codzienne szare ścieranie się z całą mizerią życia jest czymś najpiękniejszym w małżeństwie. Czy ty wiesz, jak ja Bogu dziękuję, że takiemu cherlakowi dał łaskę wierności?
— Może ty powinieneś głosić kazania, a nie ja. Ludzie bezbłędnie wyczuwają, czy ksiądz żyje słowem, które głosi.
Roman nic nie odpowiedział, tylko tym razem skupił się na wysączeniu do dna szklaneczki whisky. Po chwili wstał i klepnął gościa po ramieniu.
— Nic ci innego nie doradzę, musisz cierpieć, żeby nie cierpieć więcej. Najłatwiej w bólu popełnić głupotę, ale ty tego nie zrobisz.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Bo odstawiłeś alkohol.