Читать книгу Święty i błazen - Jan Grzegorczyk - Страница 15
Pocałunek żebrzącego o niebo
Оглавление— Pokażę ci list stryja, który ktoś mi podarował przed dwoma laty. Stryj pisze w nim o śmierci Józefa Łukasiewicza, dziewiętnastowiecznego pozytywisty i agnostyka, który był jego nauczycielem i dyrektorem w szkole. Na starość przygarnął go do siebie na plebanię. I tak pan Józef stał się jednym z domowników. Łukasiewicz pełnił posługę sekretarza stryja, prowadził mu kancelarię. Józef Łukasiewicz był dalekim krewnym tego słynnego Łukasiewicza od lampy naft owej i bardzo ciekawą postacią. Co istotne, miał pewne trudności z uwierzeniem Panu Bogu. Na mszę świętą nie chodził, ale aby nie gorszyć nikogo, siadywał na ganku plebańskim i poprzez gościniec i otwarte drzwi kościoła wysłuchiwał mszy świętej. To on był świadkiem zwiastowania mi przez Honorkę mego powołania. No masz, czytaj...
Wielmożny panie inżynierze, przepraszam, że nie odpisałem zaraz na list, ale w okresie świąt miałem dużo pracy. Proszę więc mnie usprawiedliwić, tym bardziej że mój sekretarz, który mi we wszystkim pomagał, we wszelkiej pisaninie, wiedząc dobrze, że pisać nie lubię, śp. Józef Łukasiewicz, mój dawny kierownik ze Szkoły Powszechnej, zmarł u mnie na plebanii 24 listopada 1954 roku na zawał serca. Chorował krótko...
— Ojcze, to jest długaśne, ja już nie potrafię czytać rękopisów. Co jest takiego w tym liście?
— Czytaj, czytaj...
Pamiętam, jak raz jeszcze za okupacji niemieckiej, gdy mój wikary odprawiał w niedzielę nieszpory, siedząc na polu, śp. Dyrektor wsłuchiwał się w melodię i tekst psalmów Dawida. Tak go to wzruszyło, że zapytał: „Zastanawiam się, Janku, czy dobrze spędziłem swoje dotychczasowe życie".
Chociaż nie lubił prowadzić ze mną dysput religijnych ani wspominać o śmierci, to przecież areligijny nie był. W niedzielę i święta słuchał mszy św. I nie czekając na kazanie, wychodził z kościoła.
— To były czasy, gdy kazanie było po mszy.
W dni powszednie wchodził do kościoła, pokłonić się Panu Bogu. Znałem Dyrektora dobrze i wiedziałem, że to homo naturalista bonus. Taki naturalista, który do Pana Boga z jakichś powodów ma uprzedzenia, bo jakiś ksiądz prowadził się niemoralnie i był zgorszeniem dla ludzi. Powiadał: „Janku, dawniej inaczej żyli księża, a ty żyjesz tak prosto i dlatego cię polubiłem". Myślałem, wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko dyrektor przystąpił do sakramentów św. Gdy więc zachorował, odwiedzałem go kilka razy, pytając go o poprawę zdrowia. Odpowiadał mi, że z każdym dniem czuje się lepiej, tylko że taki jest słabiuteńki. Myślałem z początku, że to jakaś grypa, może przejdzie. (...) Gdy 21 listopada na godzinę drugą powróciłem ze szkoły, gosposia oświadczyła mi, że dyrektor jest jakiś słaby, bo nie zjadł całego obiadu. Pobiegłem więc na pocztę zatelefonować po lekarza. A w drodze powrotnej na plebanię modliłem się gorąco, aby moja misja się powiodła pomyślnie. (...) Wszedłem do pokoju dyrektora i zbierając się na odwagę, pocałowałem go w rękę i powiedziałem: „Panie dyrektorze, mam do pana serdeczną prośbę, a mam nadzieję, że mi pan jako swemu uczniowi nie odmówi". Zapytał, jaką mam prośbę. „Widzę, że pan dyrektor jest poważnie chory, proszę więc przyjąć sakramenty". Gdy to usłyszał, najpierw zaprzeczył ruchem głowy. Ale gdy nie odchodziłem i ze łzami w oczach oświadczyłem, że „Pan dyrektor widzi, że życzę mu jak najlepiej...", patrząc na mnie z rozrzewnieniem, chwycił mnie za rękę i przyciskając ją do swoich ust, powiedział: „Janku, dobrze, przyjmę chętnie sakramenty święte". Zaproponowałem więc obcego dobrego spowiednika z sąsiedniej parafii. Po chwili przybył lekarz i stwierdził rozległy zawał serca. Badając puls, oświadczył, że może rana nie dożyć. Udałem się więc wraz z nim do Zakliczyna po lekarstwo i spowiednika. Modliliśmy się z lekarzem i kucharką, aby się dyrektor dobrze wyspowiadał. Po wysłuchaniu lekarza, jak się obchodzić z chorym, odprowadziłem gości do auta. Z moich rąk, z rąk swego ucznia, przyjął pan dyrektor komunię św. i oleje św. Spytałem go, czy bardzo go bolało, gdy lekarz dawał mu zastrzyk, oświadczył, że wielki ból miał wtedy. (...) To była moja ostatnia rozmowa z dyrektorem. (...) jakimś dziwnym trafem tak ja, jak i moja gosposia przebudziliśmy się o drugiej w nocy i udaliśmy się ze światłem do pokoju dyrektora. Zastaliśmy go już nieoddychającego, choć ręce i usta były jeszcze ciepłe i wiotkie, a więc widać w tym momencie zakończył swoje życie. Spoczął na cmentarzu w Paleśnicy w miejscu pięknym i słonecznym, wśród pagórków i lasów, wśród których lubił chodzić na spacery. Do chłopów, z którymi gawędził... Na wiosnę, gdy śnieg stopnieje, każę uporządkować mogiłę i postawić krzyż dębowy. Może właśnie z tego dębu, pod którego konarami siedział z książką i podziwiał piękno paleśnickiej, podgórskiej przyrody.
— Rzeczywiście piękne...
— Jego serce... Był bezgranicznie dobry, szanował ludzi. Był tak delikatny, że jak mu robili krzywdę, to on mówił: „Dziękuję bardzo". A w tamtych, przedsoborowych czasach buta wikarego była czymś, na co nie był absolutnie przygotowany. Zaniedbano mądrości ludzi o szacunku dla starych. Dlatego poszedłem do zakonu, bo myślałem, że tu jest inaczej.
— A tu, jak mówił dawny prowincjał dominikanów Jakub Majka: „gdzie człowiek, tam gie...". Kiedyś ojca współbrat Ireneusz Łuczyński opowiadał mi historię, jak przed wojną we Lwowie obserwował nielegalnie przez skonstruowaną chałupniczo lunetę księżyc. Naszedł go prowincjał i zapytał go, czy widział tam ludzi. „A gie... widziałem" — odparł. „A to znaczy, że są ludzie, bo gdzie człowiek, tam gie...".