Читать книгу Święty i błazen - Jan Grzegorczyk - Страница 21

Оглавление

— Po maturze, kiedy już ojciec wiedział, że idzie do zakonu, też się ojciec nie zdradził?

— Nawet wtedy. Kolegom i znajomym, nauczycielom powiedziałem, że idę do Krakowa na UJ na prawo. To uśpiło zbytnią ciekawość zainteresowanych. Wiedziałem, w jakim świecie żyję. Mojemu wychowawcy, Kazimierzowi Kasiczowi, cudownemu człowiekowi, który rozumiał mnie bardziej, niż myślałem, gdy wyszło na jaw, że wylądowałem u dominikanów, postawiono zarzut, że wychował pasożyta społecznego i w następnym roku odebrano mu wychowawstwo.

— A w domu wiedzieli, co ojcu w duszy grało? Rodzice znali plany?

— Nie, ja oszukałem wszystkich. To była konspiracja totalna. O swej decyzji powiedziałem rodzicom w czerwcu 1966 roku, kiedy już zrobiłem, co zamierzałem, i kiedy jechałem złożyć papiery do dominikanów w Poznaniu. A w sierpniu już byłem w zakonie na dobre. Zdawałem na prawo, ale to był tylko wybieg. Nawet już się nie interesowałem wynikami, czy się dostałem. Zdawałem, by sprawdzić samego siebie i nie trapić się później myślą, że poszedłem do zakonu, bo gdzie indziej nie miałem szans.

Kiedy powiedziałem w domu, że nie idę na żadne prawo, tylko do zakonu, ojciec się podniósł na tapczanie, na którym leżał. Zaniemówił. Po chwili powiedział, że jest wierzący i oczywiście on mi nie może zabraniać, ale chciałby, żebym wiedział, że to nie jest po jego myśli. Gdybym chociaż poszedł do seminarium, tobym pomagał rodzinie. Powiedział, że nie stać go na moje kształcenie. Wyjaśniłem, że zakon bierze mnie na swe utrzymanie. Ojciec był bardzo autentyczny. Ale rozmowa była smutna. Przecięcie pępowiny.

— Nie miał ojciec skrupułów, że zasmuca tatę?

— Nie... W duszę wsączał się nieustający głos: „Wstań i chodź. Nie bój się. Podam ci rękę, chodź. Więcej zobaczysz, niż stojąc na ziemi".

— Słyszał go ojciec wyraźnie? Nie myślał, że to może być złudzenie?

— Nie, nie było wahań. Dom opuściłem nocą, żeby skrócić pożegnania. 24 sierpnia, w noc św. Bartłomieja.

— Ojcze, a matka?...

— Noszę w sobie jej spojrzenie... Wychodziłem z domu, była godzina pierwsza piętnaście. Pamiętam dokładnie, bo spojrzałem na zegarek, który dostałem po zdaniu matury. Matka nie poszła w ogóle spać. Przygotowywała mi coś do jedzenia i gorącą herbatę na drogę. Czas było wychodzić, ale nogi się pode mną uginały, jakbym uczył się stawiać pierwsze kroki. Wylatywałem z gniazda. Przekroczyłem już próg i zacząłem schodzić ze schodów. Za sobą słyszałem kroki mojej matki, która odprowadzała mnie do drzwi, by je zaraz zamknąć. Ale chociaż upłynęła już spora chwila, drzwi się nie zamykały. Nie trzasnęły jak zwykle charakterystycznie. Moja matka patrzyła za mną. Czułem to spojrzenie na sobie. Bałem się spojrzeć, by nie spotkały się nasze oczy. Jeśli pytasz, Jasiu, o moją matkę, to ten obraz wraca do mnie... Na tej drodze czekała już na mnie druga Matka — Matka Jezusa... Poszedłem do Niej. To wszystko działo się w 1966 roku. Millennium w Polsce zbiegło się z rokiem mojej matury, z czasem mojego wstąpienia do zakonu. Parafia w Prudniku przeżywała swoje wielkie dni — nawiedzenia obrazu Matki Boskiej z Częstochowy. Działo się coś nadzwyczajnego. Ludzie garnęli się do Kościoła. Po ostatniej mszy w południe większość ludzi rozeszła się do domów. Został tylko obraz, a przed nim gromadka ze świecami. I wtedy Matka Boża spojrzała na mnie z obrazu jakby z osobna, zauważyła. Nie potrafiłem tego wzroku zapomnieć...

Dalszy ciąg dostępny w wersji pełnej.

Święty i błazen

Подняться наверх