Читать книгу Dwaj Panowie - Jan Nowicki - Страница 12

Оглавление

Pan Jan Nowicki

Ziemia

Niebo, Hacjenda, grudzień 1997

Drogi Panie Janie,

tu w Niebie jest mi tak dobrze, że aż nie mam własnego zdania – nie muszę mieć. Panie, ja nic nie robię, tylko cały czas jestem szczęśliwy.

Nie muszę na przykład wciągać skarpet. Chodzę sobie boso po zielonej trawie i nie zważam na robaczki, bo moje stopy unoszą się parę centymetrów nad ziemią. Spytałem jednego takiego, jak to jest, a on: „Nie wiesz? Ty fruwasz”. Nawet jak siedzę i jem ziemniaki z koperkiem, to też się unoszę. Mój widelec też się unosi, ale ja zaraz przyduszam nim fruwającego nad talerzem kartofelka i… hop! W żołądku niech kretyn polata! Fruwają też książki, obrazy, kałamarze. Tuż obok mojej hacjendy jest postój latających taksówek, z których nikt nie korzysta, bo wystarczy odepchnąć się lewą nogą i… leeeciiisz…, potem prawą i… leeeciiisz, tak że w końcu tam, gdzie chcesz dolecieć, dolecisz.

W pierwszych dniach mojego tu pobytu sięgnąłem do mojego ukochanego Montaigne’a, odwracam pierwszą kartę, a tu zaraz literki z chichotem odrywają się i jedna po drugiej znikają w chmurach. Patrzysz – biała strona, otwierasz następną – biała strona. Byłem tak rozbawiony, że przekartkowałem cały tom Prób. Leży teraz nienapisany, biały od początku do końca, nikomu niepotrzebny. Panie, zaczęło się!

Muszę przyznać, że opuszczałem Kraków w nie najlepszej kondycji, a że Szczawnica w tej sytuacji odpada, pomyślałem, że zaraz po przyjeździe do Nieba rozejrzę się za jakimś kurorcikiem, żeby, jak to mówią, oderwać się na chwilę od świata i ludzi. O, święta naiwności!

Ledwie zdążyłem odespać moje przez trzydzieści lat zarywane noce, a już zaczęły się wizyty rodziny i znajomych. Matka (poznał ją Pan) zachowała się przynajmniej z klasą, wpadła na pięć minut, uściskaliśmy się, pośmialiśmy się z faktu, że mnie też dopadło, i poszła. Ale potem przyszedł brat, przysiadł na plecionym zydelku i milczał. Milczał tylko i milczał. I patrzył na mnie tymi niebieskimi oczyma tak długo, że w końcu nie wytrzymałem i warknąłem coś o człowieku, który chyba zwariował, żeby spadać ze schodów z takim skutkiem.

Józef rozłożył bezradnie ręce, westchnął, ciężko wstał z zydla i wycofał się w kierunku drzwi ze słynnym c’est la vie na ustach. Puściłem za nim „szkaradkę”, z której jutro będę się musiał tłumaczyć. Dopadła mnie też wiadomość, że zapowiada się z wizytą Janinka. Wspomina przy okazji, że chętnie ugotuje mi krupnik, za którym Pan tak przepadał (cha! cha! cha!!!).

Jakiś czas temu, spacerując po cyprysowej alei, mijałem nieznajomego Anioła, który nucił pod nosem o… okularnikach. Widomy znak, że i Agnieszka zaczyna powoli się zbierać. Kto wie, może i czas na mnie? Na początek trzeba by złapać kontakt z Wieśkiem Dymnym, mimo że boję się go nawet tutaj.

Pięknie tu, to prawda, wielce pouczająco, ale czegoś mi brakuje. Po całodziennym fruwaniu człowiek ma chyba prawo do tego, żeby nocą, gdy większość śpi, stanąć w końcu na zielonej ziemi Nieba z grzesznym poczuciem w sercu, że biduli daleko do urody brudnych i zadymionych ulic Krakowa. Do najpiękniejszego na świecie Rynku. Do pewnej piwnicy, którą jakiejś nocy pozbawiliśmy raz na zawsze szansy na kontakt z węglem i kartoflami.

Proszę o mnie pamiętać, Panie Janie,

Pański Piotr Skrzynecki

Dwaj Panowie

Подняться наверх