Читать книгу Dwaj Panowie - Jan Nowicki - Страница 6
Szary świt
ОглавлениеW noc sylwestrową z 1984 na 1985 byłem uczestnikiem rytuału, którego źródła sięgały pewnie lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, a który polegał na dekorowaniu niewielkiego drzewka przy ulicy Pawlikowskiego. Przy tej samej ulicy mieszkali moi dziadkowie Turnauowie, u których bywałem od wczesnego dzieciństwa na kolacyjkach. Tym razem znalazłem się na Pawlikowskiego nad ranem, jako nietrzeźwy choć niespełna osiemnastoletni uczestnik balu w Piwnicy pod Baranami, dopuszczony do tajemnicy obrzędu. Żywiłem nadzieję, że dziadek Stefan śpi i nie zostanę zdemaskowany, w rodzinie miałem bowiem wtedy jeszcze opinię nieskazitelną. Dekoracje zostały przywleczone z Piwnicy przez grupkę wolontariuszy, a osobami dopuszczającymi i przewodnikami byli Piotr Skrzynecki i Jan Nowicki. Wlekliśmy girlandy, papierowe łańcuchy, serpentyny, anielskie włosy, sztuczne i prawdziwe jabłka, ocalałe bombki i pudełka z konfetti. Szewską, Karmelicką, Grabowskiego, aż pod słynne okno pani mecenas Ruth Buczyńskiej.
Pomysłodawcą i mistrzem ceremonii był z pewnością wielbiciel Ruth, pan Piotr, ale to wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z istnienia i dziwnej siły tego duetu – pana Piotra i pana Jana.
Rytuał zakładał przyjęcie nas w mieszkaniu przez panią mecenas noworocznym podkurkiem. Zapamiętałem, jak w prostokącie szarzejącego okna z majaczącym za szybą drzewkiem dwa cienie pochylone nad bigosem i wódką toczą niespieszny, pełen ironii, wzajemnych złośliwości, ale i czułości dialog, pozornie obliczony wyłącznie na olśnienie uprzejmej pani domu, w istocie jednak dziwnie samowystarczalny, osobny, przy całej swej teatralności – wręcz intymny.
Ta noc, a właściwie jej kres na Pawlikowskiego był – jak to dziś widzę – rzeczywistym początkiem mojego kilkunastoletniego „bycia” w Piwnicy. Pan Jan był w niej, wbrew pozorom, dość rzadkim gościem. Zawsze jednak jego przybycie wiązało się z osobą Piotra: a to go skądś do kabaretu przywoził, a to dokądś zabierał, miało się wrażenie, że cały ten sobotni jarmark go nuży i jedyne, co go interesuje, to podróż i rozmowa z panem Piotrem. Wykradał go więc dla siebie, by już bez widowni, a jeśli już, to pro forma – wobec widowni przypadkowej, takiej jak ja chociażby, toczyć dialog. W kuchni na Prądzyńskiego, w samochodzie z Łodzi, w mieszkaniu Janiny Garyckiej na Groblach. W istocie irytowały pana Jana te widownie, tak zarazem potrzebne panu Piotrowi, te orszaki, których czujność potrafił uśpić, najbardziej męczące jednostki zgładzić i pana Piotra tylko dla siebie wyłuskać. Niejeden bywał strącony w przepaść, z której wracał po latach, by móc się – nabrawszy już innych doświadczeń – znaleźć znów przypadkowo na widowni, a nawet czasem próbować odezwać. Ale to dla niekończącego się dialogu nie miało żadnego znaczenia.
Czy pan Jan i pan Piotr napisali sobie role, których uczyli się i które doskonalili do końca? Czy też improwizowali, bo byli sobie bardzo potrzebni, a ich dialogi budowały mosty między twierdzami ich samotności, smutków, marzeń? Nie mam pojęcia, ale kiedy czasem zastanie mnie szary świt, przypominam sobie o oknie na Pawlikowskiego, o tamtej nocy, kiedy dwóch panów wlokło przez Kraków girlandy, papierowe łańcuchy, serpentyny, anielskie włosy po to, by udekorować nimi drzewko, ale tak naprawdę po to, by ze sobą być. I rozmawiać – bez końca.
Grzegorz Turnau