Читать книгу Pragnienie - Jo Nesbo - Страница 11
CZĘŚĆ I
8 PIĄTEK, W CIĄGU DNIA
Оглавление– W jaki sposób Bellman zdołał cię namówić? – Gunnar Hagen stał przy oknie, zwrócony do Harry’ego plecami.
– No cóż – rozległ się charakterystyczny głos. – Złożył mi propozycję, której nie mogłem się oprzeć. – Głos miał w sobie więcej żwiru, niż kiedy Hagen słyszał go ostatnio, ale tę samą głębię i spokój. Hagen podsłuchał kiedyś jedną z podwładnych, która stwierdziła, że w Harrym jedyną piękną rzeczą jest jego głos.
– A jaka była ta propozycja?
– Pięćdziesiąt procent dodatku za nadgodziny i podwójne punkty do emerytury.
Naczelnik wydziału zaśmiał się krótko.
– I nie stawiasz żadnych warunków?
– Tylko takie, że sam dobiorę członków swojej grupy. Chcę jedynie trzy osoby.
Gunnar Hagen się odwrócił. Harry zapadł się w fotel przed biurkiem Hagena, długie nogi wyciągnął przed siebie. Na jego wąskiej twarzy pojawiło się więcej bruzd, a w gęstych krótkich jasnych włosach widać było ślady siwizny. Ale nie był już tak chudy jak wówczas, gdy Hagen widział go ostatnio. Białka otaczające niebieskie tęczówki nie stały się całkiem przejrzyste, ale nie miały też tak wyraźnej siateczki czerwonych żyłek, jak w najgorszych okresach.
– Nadal nie pijesz, Harry?
– Jestem suchy jak norweska studnia z ropą naftową, szefie.
– Hm. Masz świadomość, że norweskie studnie naftowe wcale nie wyschły? Po prostu zamknięto je w oczekiwaniu, aż ceny ropy znów pójdą w górę.
– Właśnie taki obraz usiłowałem przekazać.
Hagen pokręcił głową.
– A ja myślałem, że przez lata trochę wydoroślejesz, Harry.
– To rozczarowujące, prawda? Nie mądrzejemy, po prostu się starzejemy. Ciągle żadnych wieści od Katrine?
– Nic.
– Może zadzwonimy jeszcze raz.
* * *
– Hallstein! – dobiegło z salonu wołanie. – Dzieci chcą, żebyś jeszcze raz był wilkiem!
Znów gąski, gąski do domu. Hallstein Smith westchnął z rezygnacją, ale nie bez zadowolenia, po czym odłożył książkę The Miscellany of Sex Franceski Twinn na kuchenny stół. Owszem, czytanie o tym, że na Wyspach Trobrianda należących do Papui-Nowej Gwinei za wyraz namiętności uważano odgryzanie kobietom rzęs, było interesujące, ale nie znalazł tu nic, do czego powinien się odnieść w swojej pracy doktorskiej, a większą radość sprawiało mu sprawianie radości własnym dzieciom. Wprawdzie był zmęczony po poprzedniej rundzie, ale trudno, przecież urodziny są tylko raz w roku. To znaczy cztery razy, jeśli ma się czworo dzieci. Sześć, jeśli się uprą, by urządzać kinderbal również z okazji urodzin rodziców. Dwanaście, jeśli będzie się obchodzić również półrocznice. Szedł już do salonu, z którego dobiegało wyczekujące gęganie dzieciaków, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Hallstein Smith otworzył i zobaczył, że stojąca na schodach kobieta wyraźnie się na niego gapi.
– Przedwczoraj zjadłem coś z orzechami – wyjaśnił, drapiąc swędzącą jaskrawoczerwoną wysypkę na czole. – To zniknie za parę dni.
Spojrzał na nią i zrozumiał, że wcale nie pokrzywka przykuła jej uwagę.
– Aha, o to chodzi. – Złapał się za nakrycie głowy. – To ma wyobrażać łeb wilka.
– Przypomina raczej kota – stwierdziła kobieta.
– W zasadzie to zajączek wielkanocny, ale udajemy, że wilk polujący na gęsi.
– Nazywam się Katrine Bratt, jestem z Wydziału Zabójstw komendy w Oslo.
Smith lekko przechylił głowę.
– Oczywiście, przecież widziałem panią wczoraj w wiadomościach telewizyjnych. Chodzi o ten wpis na Twitterze? Telefon się urywał, a nie było moim zamiarem narobienie takiego zamieszania.
– Mogę wejść?
– Naturalnie, proszę. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko nieco… hałasującym dzieciom.
Wyjaśnił swoim potomkom, że przez pewien czas muszą sami po kolei odgrywać rolę wilka, i zabrał policjantkę do kuchni.
– Chyba dobrze by pani zrobiła filiżanka kawy – zauważył i nalał jej, nie czekając na odpowiedź.
– Wczorajszy dzień nieoczekiwanie się wydłużył – wyjaśniła Katrine. – Zaspałam, dlatego przychodzę do pana prosto z łóżka. Na dodatek udało mi się zostawić komórkę w domu, więc chciałabym spytać, czy mogłabym skorzystać z pana telefonu, żeby przekazać wiadomość do pracy.
Smith podał jej swój aparat i obserwował, jak policjantka bezradnie wpatruje się w archaiczny model Ericssona.
– Dzieci mówią, że to telefon dla głupków. Pokazać pani?
– Chyba jeszcze pamiętam, jak to się robi – odparła Katrine. – Proszę mi powiedzieć, co pan widzi na tym zdjęciu?
Zaczęła wstukiwać numer, a Smith w tym czasie oglądał podaną mu fotografię.
– Żelazna sztuczna szczęka – powiedział. – Z Turcji?
– Nie, z Caracas.
– Aha. Wiem po prostu, że podobna szczęka z żelaza znajduje się w Muzeum Archeologicznym w Stambule. Podobno używali jej żołnierze z armii Aleksandra Wielkiego, ale historycy podają to w wątpliwość, twierdząc, że to raczej przedmiot wykorzystywany przez przedstawicieli klasy wyższej do sadomasochistycznych zabaw. – Smith podrapał się po wysypce. – To znaczy, że on użył właśnie takiej szczęki?
– Nie wiemy tego z całą pewnością, jedynie wnioskujemy na podstawie kształtu ugryzienia, rdzy i resztek czarnej farby.
– Aha! – zawołał Smith. – Czyli jedziemy do Japonii.
– Tak? – Katrine przyłożyła telefon do ucha.
– Widziała pani może Japonki barwiące zęby na czarno? Nie? To tradycja o nazwie ohaguro. Oznacza „ciemność po zachodzie słońca”. Zyskała popularność w okresie Heian, około ósmego wieku naszej ery i… Mam mówić dalej?
Katrine potwierdziła machnięciem ręki.
– Podobno w średniowieczu żył na północy Japonii władca, który kazał swoim żołnierzom używać pomalowanych na czarno żelaznych szczęk. Te zęby miały głównie straszyć przeciwników, ale mogły być również wykorzystywane w walce wręcz. Jeżeli wróg zbliżył się na tyle, że ani broń, ani kopniaki czy ciosy ręką nie były już pomocne, to zęby ciągle mogły posłużyć do przegryzienia mu gardła.
Policjantka zasygnalizowała, że z kimś rozmawia.
– Cześć, Gunnar, mówi Katrine. Chciałam tylko powiedzieć, że prosto z domu pojechałam porozmawiać z Hallsteinem Smithem. Tak, to ten od wpisu na Twitterze. Mój telefon leży w domu, więc jeśli ktoś próbował mnie złapać… – Przez chwilę słuchała. – Żartujesz sobie? – Słuchała przez kilka kolejnych sekund. – Harry Hole po prostu stanął w drzwiach i oświadczył, że chce pracować przy tej sprawie? Pogadamy o tym później. – Oddała telefon Smithowi. – No to proszę mi teraz powiedzieć, czym jest wampiryzm.
– Jeśli o to chodzi – odparł Smith – to myślę, że musimy się przejść.
Katrine szła obok Hallsteina Smitha żwirową ścieżką, prowadzącą od budynku mieszkalnego do obory. Opowiedział jej, że gospodarstwo z hektarem ziemi odziedziczyła jego żona, a zaledwie dwa pokolenia wcześniej na tych polach w Grini, kilka kilometrów od centrum Oslo, pasły się krowy i konie. Ale pod względem wartości i tak nie mogło się równać z położoną na wyspie Nesøya szopą na łodzie, która również weszła w skład spadku. Przynajmniej jeśli wierzyć ofertom przedstawionym im przez sąsiadów krezusów.
– Na Nesøyę jest niepraktycznie daleko, ale nie chcemy sprzedawać tej szopy, dopóki nie musimy. Mamy tylko tanią aluminiową łódkę z dwudziestopięciokonnym silnikiem, lecz i tak ją kocham. Proszę nie mówić żonie, ale wolę morze od tej zapadłej wsi.
– Sama jestem dziewczyną z wybrzeża – wyznała Katrine.
– Z Bergen, prawda? Uwielbiam dialekt bergeński. Pracowałem rok na oddziale psychiatrycznym w Sandviken. Pięknie, chociaż dużo deszczu.
Katrine w zamyśleniu kiwnęła głową.
– Tak, ja też nie raz zmokłam w Sandviken.
Dotarli już do obory. Smith wyjął klucz i otworzył kłódkę.
– Mocne zamknięcie jak na oborę – zauważyła Katrine.
– Poprzednie było za słabe – odparł Smith, a Katrine wychwyciła w jego głosie rozgoryczenie. Przeszła przez próg i cicho krzyknęła, bo nastąpiła na coś, co się pod nią ugięło. Spojrzała pod nogi i zobaczyła długą na półtora metra i szeroką na metr metalową płytę, umieszczoną na tym samym poziomie co cementowa podłoga. Wydawało jej się, że płyta spoczywa na sprężynach, bo ciągle leciutko drżała, pobrzękując o cementową krawędź, zanim w końcu znieruchomiała.
– Pięćdziesiąt osiem kilo – oznajmił Smith.
– Słucham?
Skinął w lewo, tam gdzie na skali w kształcie półksiężyca duża strzałka drgała między wartościami pięćdziesiąt a sześćdziesiąt. Katrine zrozumiała, że stoi na staroświeckiej wadze do ważenia bydła. Zmrużyła oczy.
– Pięćdziesiąt siedem przecinek sześćdziesiąt osiem.
Smith się roześmiał.
– W każdym razie dużo poniżej wagi odpowiedniej do uboju. Muszę przyznać, że sam co rano staram się susem ominąć tę wagę, bo niezbyt przyjemnie się myśli, że każdy dzień może być ostatni.
Ruszyli dalej, mijając kolejne boksy dla zwierząt, aż zatrzymali się przed drzwiami bardziej kojarzącymi się z biurem. Smith otworzył. Gabinet miał okno z widokiem na pole, a jego wyposażenie składało się z biurka z komputerem oraz rysunku człowieka wampira z wielkimi, cienkimi skrzydłami nietoperza, długą szyją i kwadratową twarzą. Na półkach za biurkiem stało trochę segregatorów i kilkanaście książek.
– Znajdzie tu pani wszystko, co kiedykolwiek ukazało się na temat wampiryzmu. – Smith przeciągnął ręką po ich grzbietach. – Wygląda to dość przejrzyście. Ale jeśli mamy udzielić odpowiedzi na pani pytanie o to, czym jest wampiryzm, to zacznijmy od tego: to Vandenbergh i Kelly, z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku. – Smith wyjął jedną z książek, otworzył ją i przeczytał: – „Wampiryzm to czynność polegająca na wysysaniu krwi z jakiegoś obiektu, zwykle obiektu uczuć, i osiąganiu w ten sposób podniecenia seksualnego i rozkoszy”. Tak wygląda sucha definicja. Ale pani chodzi o coś więcej, prawda?
– Tak mi się wydaje. – Katrine popatrzyła na rysunek przedstawiający człowieka wampira. To było piękne dzieło sztuki. Prostota. Samotność. Od postaci bił taki chłód, że odruchowo mocniej owinęła się kurtką.
– A więc spróbujmy się trochę zagłębić – powiedział Smith. – Po pierwsze, wampiryzm nie jest żadnym nowomodnym wymysłem. Nazwa oczywiście wywodzi się od legend o krwiożerczych istotach w ludzkiej postaci. Korzenie tych opowieści możemy znaleźć w odległej przeszłości, szczególnie w Europie Wschodniej i w Grecji. Ale nowoczesne wyobrażenie wampira pojawiło się przede wszystkim wraz z książką Brama Stokera Drakula wydaną w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym i z pierwszymi filmami o wampirach z lat trzydziestych dwudziestego wieku. Niektórzy badacze żyją w błędnym przekonaniu, że wampirysta, który jest zwyczajnym, ale chorym człowiekiem, czerpie inspirację przede wszystkim z tych mitów. Zapominają, że o wampiryzmie pisano już tutaj… – Smith wyciągnął stary tom w zmurszałej brązowej oprawie. – Richard von Krafft-Ebing, Psychopathia Sexualis z tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego, a więc zanim te legendy stały się powszechnie znane. – Ostrożnie odstawił książkę i wyjął inną. – Moje własne badania przyjmują za punkt wyjścia powiązanie wampiryzmu na przykład z nekrofagią, nekrofilią i sadyzmem, jak uważał również autor tej pozycji z roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego, Bourguignon. – Smith przerzucił kilka stron. – „Wampiryzm to występujące rzadko kompulsyjne zaburzenie osobowości, charakteryzujące się nieodpartą chęcią spożywania krwi. Wampirysta odprawia rytuał, który jest bezwzględnie konieczny w celu uzyskania psychicznego ukojenia, chociaż podobnie jak w wypadku innych zachowań przymusowych, sam wampirysta nie rozumie znaczenia tego rytuału”.
– Więc wampirysta po prostu robi to, co robią wampiryści? Zwyczajnie nie potrafi inaczej?
– To duże uproszczenie, ale owszem, właśnie tak.
– Czy któraś z tych książek może nam pomóc w stworzeniu profilu zabójcy zabierającego krew swoich ofiar?
– Nie – odparł Smith i odstawił Bourguignona na miejsce. – Taka książka została wprawdzie napisana, ale nie stoi tu, na tej półce.
– Dlaczego?
– Ponieważ nigdy nie została wydana.
Katrine popatrzyła na Smitha.
– Pańska?
– Owszem, moja – potwierdził ze smutkiem w oczach Smith.
– A co się wydarzyło?
Wzruszył ramionami.
– Środowisko nie było gotowe na tak radykalną psychologię. Przecież ja się rzuciłem do gardła temu. – Wskazał na jeden z grzbietów. – Herschelowi Prinsowi i jego artykułowi w „British Journal of Psychiatry” z roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego. A takich rzeczy nie robi się bezkarnie. Zbywano mnie, twierdząc, że moje wnioski opierały się na studiach przypadku, że zabrakło uogólnień. Ale to przecież niemożliwe, skoro jest tak niewiele przypadków prawdziwego wampiryzmu, a te nieliczne, które istnieją, są diagnozowane jako schizofrenia, ponieważ brakuje odpowiedniej wiedzy. Nie dało się też wzbudzić większego zainteresowania badaniami nad wampiryzmem. Próbowałem, ale nawet gazety, które tak chętnie publikują artykuły o drugorzędnych amerykańskich gwiazdkach, uznały, że wampiryzm to temat niepoważny i wygląda na poszukiwanie sensacji. A kiedy wreszcie zgromadziłem odpowiednią ilość badań, żeby ukręcić łeb tym błędnym ocenom, doszło do tego włamania. To, że ukradli komputer, to jedno, ale oni zabrali wszystko. – Smith pokazał ręką na puste półki. – Wszystkie karty moich pacjentów, całe archiwum, co do joty. A teraz niektórzy moi złośliwi koledzy twierdzą, że to mnie uratowało, jak gong oznajmiający koniec rundy. Że gdyby ten materiał został opublikowany, ośmieszyłbym się jeszcze bardziej, ponieważ jeszcze wyraźniejsze by się stało, że wampiryści nie istnieją.
Katrine przeciągnęła palcem wzdłuż ramy okalającej człowieka wampira.
– Kto się włamuje, żeby ukraść informacje o pacjentach?
– Bogowie jedni wiedzą. Sądzę, że jakiś kolega po fachu. Czekałem, aż pojawi się ktoś, kto opublikuje moje teorie i wyniki, ale nic takiego się nie stało.
– Może chciał przejąć pańskich pacjentów?
– No to powodzenia. – Smith się roześmiał. – Są tak głęboko zaburzeni, że nikt się nie chce nimi zajmować, proszę mi wierzyć. Nadają się jedynie do badań, a nie do tego, żeby zarabiać na nich na chleb. Gdyby moja żona nie miała takich dobrych dochodów z tych swoich szkół jogi, nie moglibyśmy zatrzymać ani gospodarstwa, ani szopy na łodzie. À propos, mam przyjęcie urodzinowe, goście cały czas czekają na wilka.
Wyszli, a kiedy Smith zamykał drzwi do gabinetu, Katrine zauważyła niedużą kamerę zamontowaną na ścianie nad boksami.
– Wie pan, że policja już się nie zajmuje drobnymi włamaniami, nawet jeśli przedstawi pan zdjęcia z kamery?
– Wiem, wiem – westchnął Smith. – Trzymam to dla siebie. Gdyby złodziej wrócił, wiedziałbym, z którym kolegą mam do czynienia. Zainstalowałem też kamerę na zewnątrz i przy bramie.
Katrine się uśmiechnęła.
– A ja myślałam, że akademicy to przemili superinteligentni ludzie, którzy nie wychylają nosów z książek, a nie zwykli złodzieje.
– Och, obawiam się, że popełniamy takie same głupstwa, jak ci uznawani za mniej inteligentnych od nas – powiedział Smith, ze smutkiem kręcąc głową. – Łącznie ze mną, żeby była jasność.
– Ach tak?
– To nic ciekawego. Pewien głupi błąd, który moi koledzy po fachu wynagrodzili przezwiskiem. Ale to było już dawno.
Może i było dawno, lecz Katrine i tak dostrzegła grymas bólu, który przemknął po jego twarzy.
Na schodach przed domem wręczyła psychologowi swoją wizytówkę.
– Jeśli zwróci się do pana ktoś z mediów, byłabym wdzięczna, gdyby nie wspominał pan o naszej rozmowie. Ludzie zaczną się bać, jeśli się dowiedzą, że zdaniem policji grasuje wampir.
– Media na pewno nie zadzwonią – odparł Smith, wpatrując się w jej wizytówkę.
– Tak? Dlaczego? Przecież „VG” wydrukowała pański wpis na Twitterze.
– Ale wywiadu ze mną nie przeprowadzili. Pewnie ktoś ciągle pamięta, że już wcześniej wołałem: „Uwaga, wilk!”.
– Wilk?
– Chodziło o zabójstwo jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, byłem pewien, że to dzieło wampirysty. Plus ta sprawa sprzed trzech lat, nie wiem, czy pani pamięta.
– Nie.
– No tak, wtedy też nikt nie mówił o tym głośno. Na szczęście, chyba tak można podsumować.
– Więc teraz woła pan: „Uwaga, wilk!” już po raz trzeci?
Smith powoli skinął głową.
– Tak, to już trzeci raz. Rozumie pani zatem, że mam dość długi rejestr grzechów.
– Hallstein? – Z domu dobiegło wołanie kobiety. – Idziesz?
– Za moment, moja droga! Włącz alarm antywilkowy! Auuuu!
Katrine w drodze do bramy usłyszała narastający krzyk kilku gardeł. Rozhisteryzowane gęsi przed masakrą.