Читать книгу Pragnienie - Jo Nesbo - Страница 6
CZĘŚĆ I
3 CZWARTEK, POPOŁUDNIE
ОглавлениеKatrine miała problemy ze skoncentrowaniem się podczas konferencji prasowej, na której policja w krótkich słowach przedstawiła tożsamość ofiary, jej wiek, miejsce i czas znalezienia zwłok i właściwie nic poza tym. Podczas tych pierwszych konferencji tuż po zabójstwie niemal zawsze chodziło głównie o to, żeby powiedzieć mediom jak najmniej, a po prostu być obecnym, w imię nowoczesnej, otwartej demokracji.
Obok Katrine siedział naczelnik Wydziału Zabójstw Gunnar Hagen. Błyski fleszy odbijały się w jego błyszczącej czaszce, okolonej wianuszkiem ciemnych włosów, podczas gdy odczytywał tych kilka krótkich zdań, które napisali wspólnie. Katrine cieszyła się, że to Hagen zabiera głos. Wcale nie unikała blasku reflektorów, ale wolała odgrywać główną rolę dopiero z czasem. Na razie była na tyle świeża jako kierująca śledztwem, że czuła, iż najbezpieczniej będzie oddać głos Hagenowi, dzięki czemu ona sama może się czegoś nauczyć. Poobserwuje, jak doświadczony szef bardziej mową ciała i tonem niż treścią przekonuje świat zewnętrzny o tym, że policja ma pełną kontrolę nad sytuacją.
Jej wzrok powędrował ponad głowami około trzydziestu dziennikarzy, którzy zebrali się w dużej sali konferencyjnej na czwartym piętrze, i zatrzymał się na wielkim obrazie pokrywającym całą tylną ścianę. Malowidło przedstawiało nagich kąpiących się ludzi, w większości młodych delikatnych chłopców. Piękna niewinna scena z czasów, kiedy jeszcze nie doszukiwano się wszędzie drugiego dna i nie interpretowano go w najgorszy sposób. Katrine nie była inna. Podejrzewała artystę o pedofilię. Hagen nieustająco wygłaszał swoją mantrę: „Na to pytanie nie możemy odpowiedzieć”, wprowadzając pewne wariacje, by powtarzane słowa nie zabrzmiały arogancko lub wręcz komicznie. „W obecnej chwili nie możemy tego komentować”. Albo bardziej życzliwie: „Do tego zapewne jeszcze wrócimy”.
Słuchała skrobiących długopisów i klikających klawiatur zapisujących pytania, rzecz jasna, o wiele bardziej obrazowe niż odpowiedzi: „Czy ciało było bardzo zmaltretowane?”, „Czy były ślady wykorzystania seksualnego?”, „Czy policja wytypowała już podejrzanego, a jeśli tak, to czy jest to ktoś z bliskiego kręgu ofiary?”.
Spekulacyjne pytania, które mogły przydać odpowiedzi „bez komentarza” pewnego drażniącego podtekstu, lecz nic więcej.
W drzwiach na końcu sali dostrzegła znajomą postać, która właśnie się pojawiła. Mężczyzna miał jedno oko zasłonięte czarną klapką i nosił mundur komendanta policji – strój, który, jak wiedziała, zawsze wisi odprasowany w szafie w jego gabinecie. Mikael Bellman. Nie wszedł do sali, stał tylko w drzwiach jak obserwator. Zorientowała się, że Hagen również zauważył młodego komendanta, bo lekko wyprostował się na krześle.
– Na tym kończymy – oznajmił rzecznik prasowy.
Bellman dał Katrine znak, że chce z nią porozmawiać.
– Kiedy następna konferencja prasowa? – zawołała Mona Daa, reporterka kryminalna z „VG”.
– Do tego jeszcze wró…
– Kiedy pojawi się coś nowego – wszedł Hagenowi w słowo rzecznik prasowy.
„Kiedy”, zwróciła uwagę Katrine. Nie „jeśli”. Takie drobne, ale ważne, starannie dobrane słowa sygnalizowały, że ci, którzy pozostają w służbie państwa prawa, pracują niestrudzenie, że młyn sprawiedliwości cały czas miele, a złapanie winnego jest jedynie kwestią czasu.
– Coś nowego? – spytał Bellman, kiedy szli przez atrium w Budynku Policji. Wcześniej jego niemal dziewczęca uroda, podkreślona długimi rzęsami, zadbanymi, chociaż nieco zbyt długimi włosami i opaloną skórą z charakterystycznymi białymi plamkami, mogła kojarzyć się z lalusiowatością, a zatem z pewną słabością. Ale klapka na oku, która oczywiście mogłaby wyglądać teatralnie, działała przeciwnie. Dawała wrażenie siły: oto mężczyzna, który nie pozwoli się zatrzymać tylko dlatego, że stracił oko.
– Technicy coś znaleźli w tych ugryzieniach – poinformowała Katrine, przechodząc za Bellmanem przez śluzę przy recepcji.
– Ślinę?
– Rdzę.
– Rdzę?
– Tak.
– Czyli… – Bellman wcisnął guzik przywołujący windę.
– Nie wiemy. – Katrine stanęła obok niego.
– I ciągle nie wiecie, w jaki sposób sprawca dostał się do mieszkania?
– Nie. Tego zamka nie da się otworzyć wytrychem, a ani drzwi, ani okien nie wyłamano. Ciągle istnieje możliwość, że sama go wpuściła, ale w to nie wierzymy.
– Może miał klucz?
– W tej wspólnocie są takie zamki, że klucze pasują jednocześnie i do bramy, i do mieszkań. A według prowadzonego przez wspólnotę rejestru do mieszkania Elise Hermansen wyrobiono tylko jeden klucz. I miała go ona. Berntsen i Wyller rozmawiali z dwoma chłopakami, którzy stali w bramie, kiedy wracała do domu, i obaj twierdzą, że sama sobie otworzyła, to znaczy nie zadzwoniła domofonem, żeby ktoś, kto już był w mieszkaniu, otworzył jej bramę ze środka.
– Rozumiem. Ale czy sprawca nie mógł po prostu dorobić sobie tego klucza?
– W takim razie musiałby zdobyć oryginalny klucz i znaleźć ślusarza, który miałby ślepe klucze systemowe, w dodatku pozbawionego skrupułów jeśli chodzi o dorabianie dodatkowych egzemplarzy bez pisemnego zezwolenia wspólnoty. To dość mało prawdopodobne.
– Okej, i tak nie o tym chciałem z tobą rozmawiać…
Drzwi do windy rozsunęły się i śmiech dwóch wysiadających z niej funkcjonariuszy automatycznie się urwał na widok komendanta.
– Chodzi o Trulsa – wyjaśnił Bellman, kiedy już elegancko przepuścił Katrine przed sobą do pustej windy. – To znaczy o Berntsena.
– Tak? – Katrine poczuła lekki zapach jego wody po goleniu. Właściwie miała wrażenie, że mężczyźni już zaprzestali częstego golenia się i następującego po nim marynowania twarzy w spirytusie. Bjørn używał maszynki bez żadnego dodatku smakowego, a ci, którzy byli po nim… No cóż, w paru przypadkach wolałaby chyba ciężkie perfumy od ich naturalnego zapachu.
– Jak on się przystosowuje?
– Berntsen? Dobrze.
Stali obok siebie, zwróceni w stronę drzwi, ale w ciszy, która nastąpiła, Katrine kątem oka dostrzegła krzywy uśmiech Bellmana.
– Dobrze? – powtórzył w końcu.
– Berntsen wykonuje powierzone mu zadania.
– Które nie są zbyt odpowiedzialne, jak przypuszczam?
Katrine wzruszyła ramionami.
– On nie ma doświadczenia jako śledczy. A został umieszczony w największej w kraju obok KRIPOS jednostce zajmującej się zabójstwami. Nie można go posadzić za kierownicą, jeśli wolno mi tak powiedzieć.
Bellman pokiwał głową i potarł brodę.
– Właściwie chciałem tylko potwierdzić, że dobrze się sprawuje. Że nie… że trzyma się reguł gry.
– O ile wiem, to tak. – Winda zahamowała. – A o jakich regułach gry właściwie mówimy?
– Chcę, żebyś miała na niego oko, Bratt. Trulsowi Berntsenowi nie było łatwo.
– Chodzi o obrażenia, których doznał w wyniku tamtego wybuchu?
– Mam na myśli jego życie, Bratt. On jest trochę… jakiego słowa szukam?
– Pokręcony?
Bellman zaśmiał się krótko i ruchem głowy wskazał na otwarte drzwi windy.
– Twoje piętro, Bratt.
Bellman obserwował umięśniony tyłek Katrine Bratt, kiedy szła korytarzem w stronę drzwi do Wydziału Zabójstw, i przez tych kilka sekund, dopóki drzwi windy się nie zamknęły, puszczał wodze fantazji. Później jego myśli powróciły do Problemu. Który tak naprawdę nie był problemem, tylko możliwością. Ale stanowił dylemat. Mikael Bellman otrzymał ostrożne i w najwyższym stopniu nieoficjalne pytanie z Kancelarii Premiera. Było zapisane w kartach, że w rządzie dojdzie do roszad, a zagrożenie zawisło między innymi nad stanowiskiem ministra sprawiedliwości. W związku z tym pytanie brzmiało, jak Bellman – oczywiście całkiem hipotetycznie – odniósłby się do propozycji objęcia jego teki.
W pierwszej chwili poczuł zaskoczenie. Ale po głębszym namyśle zrozumiał, że ich wybór jest absolutnie logiczny. Jako komendant policji nie tylko doprowadził do rozpracowania Rzeźnika, zabójcy policjantów, o którym głośno było również poza granicami Norwegii, lecz także w ogniu walki poświęcił oko, w pewnym sensie stając się narodową i międzynarodową gwiazdą. Z wykształceniem prawniczym, dobrze się wysławiający, czterdziestoletni komendant, który już z sukcesem zdołał ochronić stolicę przed zabójstwami, narkotykami i przestępczością. Czy nie pora na przydzielenie mu poważniejszego zadania? I czy to przeszkadza, że jest przystojny? Czy to przyciągnie mniej kobiet do partii? Odpowiedział więc, że – oczywiście całkiem hipotetycznie – przyjąłby taką propozycję.
Wysiadł na siódmym, najwyższym piętrze i ruszył wzdłuż rzędu zdjęć wcześniejszych komendantów policji.
Dopóki jednak nie podejmą decyzji, musi zadbać o to, żeby na lakierowanej powierzchni nie pojawiła się żadna rysa. Na przykład żeby Truls nie wymyślił czegoś głupiego, co mogłoby zaszkodzić. Bellman aż drżał na myśl o gazetowym tytule: Komendant policji chronił skorumpowanego funkcjonariusza, swojego przyjaciela.
Ale Truls po przyjściu do jego gabinetu rozsiadł się z nogami na stole i powiedział wprost, że jeśli wywalą go z policji, to przynajmniej będzie mógł się pocieszać myślą, że przy upadku pociągnie za sobą równie zbrukanego komendanta. Dlatego decyzję o spełnieniu życzenia Trulsa, który chciał pracować w Wydziale Zabójstw, Mikael podjął bez trudu. Zwłaszcza że tam Truls – co przed chwilą potwierdziła Bratt – nie może liczyć na pozycję pozwalającą mu znowu nabruździć.
– Czeka na ciebie twoja piękna żona – oznajmiła Lena, kiedy Mikael Bellman wszedł do sekretariatu. Lena miała dobrze ponad sześćdziesiątkę, a kiedy Bellman cztery lata temu obejmował komendę, na samym wstępie oświadczyła mu, że nie życzy sobie, aby nazywano ją asystentką, jak ujęto w unowocześnionym opisie jej stanowiska. Zawsze była i zamierzała pozostać sekretarką.
Ulla siedziała na kanapie ustawionej wraz z fotelami przy oknie. Lena mówiła prawdę. Miał piękną żonę. Kruchą i delikatną, nie zmieniły tego trzy porody. Ale co ważniejsze, stała za nim murem. Rozumiała, że jego kariera potrzebuje pielęgnacji, wsparcia i swobody. I że jeden czy drugi błąd w życiu prywatnym to ludzka rzecz, kiedy się żyje pod wielką presją, jaka towarzyszy pracy na tak eksponowanym stanowisku.
No i jeszcze miała w sobie ten brak zepsucia, niemal naiwność, pozwalającą wyczytać z jej twarzy prawie wszystko. A teraz wyczytywał z niej rozpacz. W pierwszej chwili pomyślał, że coś niedobrego dzieje się z dziećmi, i już chciał o nie spytać, gdy nagle dostrzegł również przebłysk rozgoryczenia. Wtedy pojął, że Ulla coś odkryła. Znów. Cholera.
– Wyglądasz tak poważnie, moja droga – zaczął spokojnie, podchodząc do szafy i po drodze rozpinając kurtkę od munduru. – Coś z dziećmi?
Pokręciła głową. Mikael odetchnął z udawaną ulgą.
– Oczywiście cieszę się, że cię widzę, ale zawsze odczuwam pewien lęk, kiedy przychodzisz niezapowiedziana. – Odwiesił kurtkę do szafy i usiadł w fotelu naprzeciwko żony. – Co się stało?
– Znów się z nią spotkałeś – odezwała się Ulla.
Zorientował się, że zaplanowała, w jaki sposób to powie. Zaplanowała, że nie będzie płakać. A teraz do jej niebieskich oczu już napłynęły łzy.
Pokręcił głową.
– Nie zaprzeczaj – wydusiła niskim od łez głosem. – Sprawdziłam twój telefon. Tylko w tym tygodniu dzwoniłeś do niej trzy razy, Mikael. Obiecałeś…
– Ulla. – Nachylił się i nad stołem ujął jej rękę, ale szybko przyciągnęła ją do siebie. – Rozmawiałem z nią, ponieważ potrzebuję rady. Isabelle Skøyen pracuje teraz jako doradca do spraw komunikacji w firmie specjalizującej się w lobbingu i polityce. Zna kręte korytarze władzy. Sama się nimi poruszała. No i zna mnie.
– Zna? – Twarz Ulli ściągnęła się w grymasie.
– Jeśli mam – mamy – to zrobić, to muszę wykorzystać wszystko, co może mi zapewnić przewagę. Powinienem o łeb wyprzedzić wszystkich tych, którzy pragną dostać to stanowisko. Wejście do rządu, Ulla. Nic nie może się z tym równać.
– Nawet rodzina? – Pociągnęła nosem.
– Dobrze wiesz, że nigdy nie zawiodę naszej rodziny…
– Nigdy nie zawiedziesz? – zawołała ze szlochem. – Przecież już…
– …i mam nadzieję, że ty też nie masz takiego zamiaru, Ulla. Zwłaszcza z powodu bezsensownej zazdrości o kobietę, z którą rozmawiam teraz przez telefon wyłącznie ze względu na moją karierę.
– To babsko było tylko przez pewien czas politykiem w gminie, Mikael! Co ona może mieć do powiedzenia tobie?
– Między innymi czego nie należy robić, jeśli chce się przeżyć w polityce. Właśnie takie doświadczenie kupiła jej firma, kiedy ją zatrudniała. Nie można na przykład zdradzać swoich ideałów. Swoich najbliższych. Swoich obowiązków i swojej odpowiedzialności. A jeśli popełni się błąd, trzeba prosić o wybaczenie i starać się następnym razem postąpić właściwie. Można się pomylić. Ale nie można zdradzić. I ja tego nie chcę, Ulla. – Znów ujął ją za rękę, tym razem nie zdążyła jej cofnąć. – Wiem, że nie mam prawa prosić o zbyt wiele po tym, co się wydarzyło, ale jeśli myślimy o osiągnięciu sukcesu, to będzie mi potrzebne twoje zaufanie i wsparcie. Musisz mi ufać.
– Jak mogłabym…
– Chodź. – Nie puszczając jej dłoni, wstał i podprowadził Ullę do okna. Ustawił ją twarzą w stronę miasta. Sam stanął za nią i położył jej ręce na ramionach. Ponieważ Budynek Policji wzniesiono na szczycie wzgórza, w dole widzieli połowę Oslo skąpanego w blasku słońca. – Pragniesz razem ze mną zmieniać rzeczywistość? Zechcesz mi pomóc w tworzeniu bezpieczniejszej przyszłości dla naszych dzieci? Dla dzieci naszych sąsiadów? Dla tego miasta? Dla naszego kraju?
Wyczuwał po niej, że te słowa podziałały. Mój Boże, działały nawet na niego, dosłownie się wzruszył, chociaż zostały w większym lub mniejszym stopniu zapożyczone z notatek, które zrobił sobie z myślą o mediach. Kiedy spytają go, czy podejmie się sprawowania funkcji ministra sprawiedliwości, a on się zgodzi, już po paru godzinach rozdzwoni się telefon i wszyscy będą domagać się komentarza: telewizja, radio, gazety.
Kiedy Truls Berntsen razem z Wyllerem wyszli po konferencji prasowej do atrium, zatrzymała ich niska kobieta.
– Mona Daa, „VG”. Ciebie już kiedyś widziałam… – rzuciła Trulsowi i odwróciła się do Wyllera. – Ale ty chyba jesteś w Wydziale Zabójstw nowy?
– Zgadza się – odparł z uśmiechem Wyller.
Truls przyglądał się Monie Daa z boku. Miała całkiem ładną twarz, okrągłą, może trochę lapońską. Ale nigdy nie mógł zrozumieć jej ciała. Nosiła barwne luźne szaty, przez co bardziej przypominała recenzentkę operową z dawnej szkoły aniżeli zaciekłą reporterkę kryminalną. Chociaż nie mogła mieć dużo więcej niż trzydzieści lat, Trulsowi wydawało się, że dziennikarka pracuje od co najmniej dwudziestu pięciu, silna, uparta i mocno stąpająca po ziemi – wiele było trzeba, żeby wiatr przewrócił Monę Daa. A poza tym pachniała po męsku. Plotki głosiły, że perfumuje się wodą po goleniu Old Spice.
– Niewiele od was dostaliśmy w trakcie konferencji. – Mona Daa uśmiechnęła się tak, jak uśmiechają się dziennikarze, kiedy czegoś chcą. Tyle że w tym wypadku nie wyglądało na to, by chodziło jej wyłącznie o informacje. Nie mogła oderwać oczu od Wyllera.
– To znaczy, że nic więcej nie mieliśmy – odpowiedział pogodnie Wyller.
– Zacytuję cię – rzuciła Mona Daa beztrosko, notując. – Jak nazwisko?
– Co zacytujesz?
– Że policja w rzeczywistości nie ma żadnych innych informacji oprócz tych, które Hagen i Bratt przedstawili na konferencji prasowej.
Truls dostrzegł nagłą panikę w oczach Wyllera.
– Nie, nie. Wcale nie to miałem na myśli… Eee… Nie pisz nic takiego, proszę.
Mona Daa, nie przestając notować, odpowiedziała:
– Przedstawiłam się wam jako dziennikarka, więc powinno być jasne, że jestem tutaj w pracy.
Wyller wzrokiem szukał pomocy u Trulsa, ale ten się nie odzywał. Chłopak nie był już tak pewny siebie jak wtedy, gdy czarował te studentki.
Wyller chrząknął, próbując nadać swojemu wysokiemu głosowi niższy ton.
– Nie pozwalam wykorzystać tego cytatu.
– Rozumiem – powiedziała Mona Daa. – To również zacytuję. Z komentarzem, że policja usiłuje cenzurować prasę.
– Ja… Nie… to… – Na policzki Wyllera wystąpił teraz rumieniec, a Truls z trudem powstrzymywał się od śmiechu.
– Daj spokój, przecież tylko sobie z ciebie żartuję. – Mona Daa w końcu się uśmiechnęła.
Anders Wyller wpatrywał się w nią, ale po chwili wypuścił wreszcie powietrze z płuc.
– Witaj w grze – dodała Mona. – Gramy ostro, ale fair. I jeśli możemy, pomagamy sobie nawzajem. Prawda, Berntsen?
Truls zachrumkał coś w odpowiedzi, którą mogli sobie tłumaczyć, jak chcieli. Mona Daa przerzuciła kartkę w notesie.
– Nie będę powtarzać pytania, czy macie jakiegoś podejrzanego, na to niech odpowiadają wasi szefowie. Ale spytam ogólnie o śledztwo.
– No to pytaj. – Wyller się uśmiechnął, najwyraźniej znów złapał wiatr w żagle.
– Czy nie jest tak, że gdy w grę wchodzi zabójstwo, zawsze kieruje się reflektory na byłych partnerów albo kochanków?
Anders Wyller już miał odpowiedzieć, ale uprzedził go Truls, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Już widzę twój artykuł, Daa: „Kierujący śledztwem nie chcą ujawnić podejrzanych, ale źródło w policji powiedziało »VG«, że śledztwo skupia się na byłych partnerach i kochankach”.
– O rany. – Mona Daa cały czas notowała. – Nie wiedziałam, że jesteś taki bystry, Berntsen.
– A ja nie wiedziałem, że znasz moje nazwisko.
– O, każdy policjant z czegoś słynie. A Wydział Zabójstw nie jest na tyle duży, żebym nie mogła zdobyć aktualnych informacji. Ale jeśli chodzi o ciebie, nowy, to mam same czyste kartki.
Anders Wyller uśmiechnął się blado.
– Widzę, że masz zamiar milczeć, ale powiedz przynajmniej, jak się nazywasz.
– Anders Wyller.
– Znajdziesz mnie tutaj, Wyller. – Podała mu wizytówkę. Po ledwie zauważalnej chwili wahania drugą wręczyła Trulsowi. – Tak jak mówiłam, wzajemna pomoc należy do tradycji. A jeśli cynk, który nam dacie, okaże się dobry, to dodatkowo jeszcze nieźle płacimy.
– Chyba nie płacicie policjantom? – Wyller schował wizytówkę do kieszeni dżinsów.
– A dlaczego nie? – Mona Daa musnęła wzrokiem Trulsa. – Cynk to cynk. Więc jeśli na coś wpadniecie, po prostu dzwońcie. Albo zajrzyjcie do klubu fitness Gain. Jestem tam prawie codziennie od dziewiątej przez cały wieczór. Popocimy się trochę razem. – Uśmiechnęła się do Wyllera.
– Wolę się pocić na dworze – odparł.
Mona Daa pokiwała głową.
– Biegając z psem. Wyglądasz mi na psiarza. Podoba mi się to.
– Dlaczego?
– Bo mam alergię na koty. No dobrze, chłopaki. W duchu współpracy obiecuję, że zadzwonię, jeśli znajdę coś, co moim zdaniem wam się przyda.
– Dzięki – powiedział Truls.
– Ale wobec tego będę potrzebowała numeru telefonu, pod który mogę zadzwonić. – Mona Daa patrzyła na Wyllera.
– Jasne.
– Mów, to zapiszę.
Wyller podawał jej kolejne cyfry, aż w końcu Mona Daa podniosła głowę.
– To przecież numer na centralę tutaj, w Budynku Policji.
– Bo ja tu pracuję – stwierdził Anders Wyller. – A poza tym mam kota.
Mona Daa zamknęła notatnik.
– No to na razie.
Truls patrzył, jak dziennikarka idzie w stronę wyjścia, tych dziwnych ciężkich metalowych drzwi z bulajem. Kołysała się jak pingwin.
– Odprawa za trzy minuty – przypomniał Wyller.
Truls spojrzał na zegarek. Popołudniowe zebranie zespołu śledczego. Wydział Zabójstw byłby super, gdyby nie zabójstwa. Zabójstwa to niezły szajs. Zabójstwa oznaczały nadgodziny, pisanie raportów, niekończące się odprawy i zestresowanych ludzi. Ale przynajmniej w nadgodzinach dostawali w kantynie bezpłatne posiłki. Truls westchnął, odwrócił się, żeby ruszyć w stronę śluz, i zdrętwiał.
To była ona.
Ulla.
Już wychodziła. Wzrokiem lekko zawadziła o niego, ale udała, że go nie widzi. Czasami tak jej się zdarzało. Może dlatego, że rozmowa nie za bardzo im się kleiła, gdy z rzadka znaleźli się sam na sam bez Mikaela. Takich sytuacji unikali oboje już w młodości. On dlatego, że zaczynał się pocić, serce mu waliło, a później zadręczał się głupotami, które powiedział, i mądrymi celnymi uwagami, których nie powiedział. Ona, ponieważ… Cóż, przypuszczalnie dlatego, że on się pocił, serce mu waliło i albo się nie odzywał, albo gadał głupoty.
O mały włos nie zawołał jej po imieniu.
Ale ona już była przy metalowych drzwiach. Wkrótce znajdzie się na zewnątrz i blask słońca pocałuje jej delikatne jasne włosy.
Zamiast krzyczeć, wypowiedział jej imię szeptem, w duchu.
Ulla.