Читать книгу Pragnienie - Jo Nesbo - Страница 12

CZĘŚĆ I
9 PIĄTEK, POPOŁUDNIE

Оглавление

O godzinie piętnastej Katrine miała spotkanie w Wydziale Techniki Kryminalistycznej, o szesnastej w Instytucie Medycyny Sądowej, oba równie przygnębiające, a o siedemnastej rozmowę z Bellmanem w gabinecie komendanta.

– Cieszę się, że pozytywnie przyjęłaś decyzję o sprowadzeniu Holego, Bratt.

– Dlaczego miałabym nie zareagować pozytywnie? Harry jest naszym najbardziej zasłużonym śledczym.

– Niektórzy dowódcy uznaliby takie proszenie starego bohatera o zajrzenie w karty za… prowokację.

– Dla mnie to żaden problem, bo zawsze gram w otwarte karty, panie komendancie. – Katrine uśmiechnęła się przelotnie.

– To dobrze. Harry i tak pokieruje własną niezależną grupą, więc nie musisz się obawiać, że będzie się wtrącał. Po prostu trochę zdrowej konkurencji. – Bellman złączył dłonie czubkami palców. Katrine zauważyła, że jedna z jasnych plam na jego skórze ułożyła się w szerszą opaskę pod ślubną obrączką. – A ja oczywiście będę kibicował kobiecie. Mam nadzieję, że możemy liczyć na szybkie wyniki.

– Aha – mruknęła Katrine Bratt spokojnie, patrząc na zegarek.

– Co: aha?

Wychwyciła irytację w jego głosie.

– Aha, szef ma nadzieję na szybkie wyniki.

Zdawała sobie sprawę, że umyślnie prowokuje komendanta. Nie robiła tego dlatego, że tak właśnie chciała. Po prostu inaczej nie potrafiła.

– Ty również powinnaś na to liczyć. Parytet czy nie, takich stanowisk jak twoje nie rozdaje się codziennie.

– Wobec tego postaram się na nie uczciwie zasłużyć.

Nie odwróciła oczu pod jego spojrzeniem. Miała wrażenie, że klapka jeszcze podkreśla intensywność spojrzenia i piękno tego drugiego, sprawnego oka. A także widoczny w nim błysk twardości, bezwzględności.

Wstrzymała oddech.

Tymczasem Bellman nagle się roześmiał.

– Lubię cię, Katrine. Ale muszę ci udzielić kilku rad.

Czekała, gotowa na wszystko.

– Uważam, że podczas następnej konferencji prasowej to ty powinnaś zabierać głos, a nie Hagen. Musisz podkreślić, że to bardzo trudna sprawa, w której nie mamy absolutnie żadnych śladów, dlatego musimy być gotowi na długie śledztwo. Media przestaną się tak niecierpliwić i zostawią nam więcej przestrzeni do działania.

– Zabójca może przez to nabrać odwagi i zaatakować ponownie.

– Nie przypuszczam, żeby zabójca kierował się tym, co wypisują gazety.

– Skoro szef tak uważa… No cóż, muszę już iść przygotować się do kolejnej odprawy z całą grupą.

Katrine wyczytała w jego oczach milczące ostrzeżenie.

– Dobrze, idź. Ale zrób tak, jak mówię. Powiedz mediom, że to najtrudniejsza sprawa ze wszystkich, jakimi się zajmowałaś.

– No…

– Oczywiście wyraź to własnymi słowami. Kiedy kolejna konferencja?

– Dzisiejszą odwołaliśmy, ponieważ nie mamy nic nowego do przekazania.

– Okej. Pamiętaj, że jeśli tę sprawę przedstawimy jako trudną, tym większa będzie chwała, kiedy ją rozwiążemy. I przecież nie kłamiemy, nie mamy żadnych śladów, prawda? Poza tym media uwielbiają wielkie tajemnice z dreszczykiem. Potraktuj to jako sytuację, w której nie ma przegranych.

Nie ma przegranych, akurat, pomyślała Katrine, idąc w dół schodami do Wydziału Zabójstw na szóstym piętrze.


O godzinie osiemnastej Katrine otworzyła zebranie grupy śledczej. Rozpoczęła od podkreślenia wagi pisania raportów i notatek, a także umieszczania ich w systemie na bieżąco, ponieważ nie zrobiono tego po pierwszym przesłuchaniu Geira Sølle, mężczyzny, z którym Elise Hermansen umówiła się na randkę przez Tindera w wieczór zabójstwa, dlatego po raz drugi kontaktował się z nim inny śledczy.

– Dodatkowa praca to jedno, ale przede wszystkim przez takie sytuacje opinia publiczna odnosi wrażenie, że u nas w komendzie nie wie lewica, co czyni prawica.

– Musiał wystąpić jakiś błąd w systemie – oświadczył Truls Berntsen, chociaż Katrine wcale nie wywołała go po nazwisku. – Ja swoje napisałem i wysłałem.

– Tord? – spytała Katrine.

– W ciągu ostatniej doby nikt nie zgłaszał żadnego błędu w systemie – odparł Tord Gren. Dopiero wtedy poprawił okulary i dostrzegł błagalne spojrzenie Katrine, które odczytał prawidłowo. – Ale oczywiście coś może być nie tak z twoim komputerem, Berntsen. Sprawdzę go.

– Skoro jesteś już przy głosie, Tord, przedstaw nam swoje najnowsze genialne posunięcie, dobrze?

Ekspert od komputerów zaczerwienił się, kiwnął głową i zaczął mówić sztywno, nienaturalnym tonem, jakby czytał z notatek.

– Usługi dotyczące lokalizacji. Większość użytkowników telefonów komórkowych pozwala, by jedna czy nawet kilka aplikacji, które mają w telefonie, zbierały dane o miejscu, w którym się w danej chwili znajdują. Wiele osób nie ma nawet świadomości, że na to zezwalają.

Pauza. Tord przełknął ślinę. A Katrine uświadomiła sobie, że on właśnie to robi: recytuje napisany wcześniej tekst, którego nauczył się na pamięć, kiedy poprosiła go o wytłumaczenie jego pomysłu całej grupie.

– Wiele tych aplikacji nakazuje zaakceptować warunek swobodnej sprzedaży danych dotyczących lokalizacji komercyjnej stronie trzeciej. Jest nią firma Geopard. Gromadzi te dane i nie obwarowała się żadną klauzulą o niesprzedawaniu ich dalej oficjalnym organom, czyli policji. W chwili zwalniania z więzienia osób, które odbyły karę za przestępstwa na tle seksualnym, uzyskujemy od nich dane kontaktowe, to znaczy adres zamieszkania, numer komórki i adres mailowy, ponieważ rutynowo chcemy mieć możliwość kontaktu z nimi, w razie gdyby doszło do podobnych przestępstw jak te, za które ci ludzie zostali skazani. Postępujemy tak, ponieważ powszechnie sądzono, że z przestępstwami na tle seksualnym wiąże się największe ryzyko recydywy. Nowoczesne badania wykazują, że wcale tak nie jest. Prawdopodobieństwo powtórzenia się gwałtu jest najmniejsze. BBC Radio 4 podało niedawno, że szansa na ponowne aresztowanie przestępców wynosi w USA sześćdziesiąt procent, a w Wielkiej Brytanii pięćdziesiąt. Często osoby takie są aresztowane za ten sam rodzaj przestępstwa. Ale nie jest tak w wypadku gwałtu. Ze statystyk amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości wynika, że siedemdziesiąt osiem przecinek osiem procent osób przyłapanych na kradzieży pojazdów aresztowano za takie samo przestępstwo w ciągu trzech lat, a spośród skazanych za przechowywanie i sprzedaż przedmiotów pochodzących z kradzieży było to siedemdziesiąt cztery procent. I tak dalej. Natomiast w wypadku gwałtów liczba ta wynosi zaledwie dwa i pół procent.

Tord się zawahał. Katrine domyśliła się, iż wyczuł, że grupa ma ograniczoną cierpliwość dla tego rodzaju dywagacji. Chrząknął.

– Nieważne. Po otrzymaniu naszej partii danych kontaktowych Geopard potrafi przedstawić nam mapę z zaznaczeniem, gdzie telefony tych osób, przy założeniu, że korzystają z usług zbierających dane o lokalizacji, znajdowały się w danym czasie czy okresie. Na przykład w środę wieczorem, jak w tym wypadku.

– Z jaką dokładnością? – zapytał Magnus Skarre.

– Do kilku metrów kwadratowych – odparła Katrine. – Ale GPS określa tylko dwie współrzędne, więc nie uzyskamy danych dotyczących wysokości, na przykład nie dowiemy się, na którym piętrze znajdował się telefon.

– Ale czy to naprawdę jest legalne? – spytała Gina, analityczka. – Mam na myśli zasady ochrony danych osobowych…

– …mające wielkie problemy z dotrzymaniem kroku nowoczesnym technologiom – przerwała jej Katrine. – Naradzałam się z naszym prokuratorem, a on stwierdził, że wkraczamy w strefę, której nie obejmuje obowiązujące aktualnie prawo. A to, co nie zostało wprost zabronione, jest, jak wiadomo… – Poruszyła ręką, ale nikt z obecnych nie chciał dokończyć zdania za nią. – Mów dalej, Tord.

– Po zaakceptowaniu strony prawnej przez prokuratora i finansowej przez Gunnara Hagena kupiliśmy te mapy. Ta z nocy zabójstwa pokazuje nam pozycję GPS dziewięćdziesięciu jeden procent skazanych wcześniej przestępców na tle seksualnym. – Tord urwał. Chwilę pomyślał, w końcu powiedział: – No tak.

Katrine zrozumiała, że tekst został wyrecytowany do końca. Nie rozumiała tylko, dlaczego przez salę nie przeszedł szmer podziwu.

– Ludzie, czy wy nie rozumiecie, ile pracy nam to zaoszczędziło? Gdybyśmy mieli eliminować ze sprawy tylu podejrzanych, korzystając z dotychczasowych sposobów…

Rozległo się ciche chrząknięcie. To był Wolff, najstarszy, który powinien już być na emeryturze.

– Ponieważ mówisz o „eliminowaniu”, to chyba ma oznaczać, że te mapy nie wykazały żadnej aktywności pod adresem Elise Hermansen?

– Owszem. – Katrine ujęła się pod boki. – Ale do tradycyjnego sprawdzenia alibi zostało nam tylko dziewięć procent podejrzanych.

– Zlokalizowanie telefonu niekoniecznie gwarantuje alibi. – Skarre się rozejrzał, jakby spodziewał się aplauzu.

– Chyba rozumiesz, o co mi chodzi – powiedziała Katrine z rezygnacją. Co się dzieje z tymi ludźmi? Byli tu po to, żeby wykryć sprawcę zabójstwa, a nie żeby wysysać energię z siebie nawzajem. – Technicy, proszę – oddała im głos, siadając z przodu, w pierwszym rzędzie, żeby przez chwilę nie patrzeć na swoją grupę.

– Nie ma tego wiele – stwierdził Bjørn Holm, wstając. – Laboratorium przebadało ten płatek farby w ranie. Bardzo wyjątkowa rzecz. Przypuszczamy, że to opiłki żelaza rozpuszczone w occie z dodatkiem roślinnego garbnika pochodzącego z herbaty. Sprawdziliśmy to, farba może się wywodzić z tradycji japońskiej, bo to tam barwiono zęby na czarno.

– Ohaguro – uzupełniła Katrine. – „Ciemność po zachodzie słońca”.

– No właśnie. – Bjørn posłał jej takie samo pełne uznania spojrzenie jak podczas śniadań w kawiarni, gdy z rzadka udało jej się go pokonać w quizie zamieszczonym w „Aftenposten”.

– Dziękuję – powiedziała Katrine i Bjørn usiadł. – Przejdźmy teraz do problemu, który do tej pory staraliśmy się omijać, a problem jest, i to duży. Do tego, co „VG” nazywa źródłem informacji, a my donosicielem. – W cichym pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciszej. – To, co już się stało, to jedna rzecz, a mianowicie zabójca dowiedział się, co już wiemy, więc może się zabezpieczyć. Gorzej, że my, zebrani w tej sali, nie wiemy, czy możemy ufać sobie nawzajem. Dlatego najpierw spytam wprost: kto rozmawiał z „VG”?

Ku swojemu zdumieniu zobaczyła jedną rękę wędrującą w górę.

– Tak, Truls?

– Müller i ja rozmawialiśmy z Moną Daa bezpośrednio po wczorajszej konferencji prasowej.

– Masz na myśli Wyllera?

– Mam na myśli tego nowego. Żaden z nas nic nie powiedział. Ale tobie ta kobieta dała wizytówkę, prawda, Wyller?

Spojrzenia wszystkich skierowały się na Andersa Wyllera, którego twarz pod jasną grzywką poczerwieniała jak piwonia.

– No… no tak, ale…

– Wszyscy wiemy, że Mona Daa jest reporterką kryminalną „VG” – przypomniała Katrine. – Nie potrzeba wizytówki, żeby zadzwonić do gazety na centralę i poprosić o kontakt z nią.

– Wygadałeś się, Wyller? – spytał Magnus Skarre. – Mów, jak było. Każdy świeżak ma pewien limit wpadek.

– Ale ja nie rozmawiałem z „VG” – zaprotestował Wyller z rozpaczą w głosie.

– Berntsen przed chwilą powiedział, że rozmawiałeś! – zawołał Skarre. – Twierdzisz, że Berntsen kłamie?

– Nie, ale…

– Wyduśże to z siebie!

– No… ona powiedziała, że ma alergię na koty, a ja, że mam kota.

– Czyli jednak rozmawialiście. O czym jeszcze?

– Równie dobrze ty mogłeś być źródłem informacji, Skarre. – Głęboki spokojny głos dobiegł z końca sali, dlatego wszyscy się odwrócili. Nikt nie słyszał, jak ten człowiek wchodził. Wysoki mężczyzna bardziej leżał, niż siedział na krześle przysuniętym pod samą ścianę.

– Zobaczcie, kogo nam tu przywiało – powiedział Skarre. – Nie rozmawiałem z „VG”, Hole.

– Tak samo jak każdy obecny na tej sali mogłeś przypadkiem ujawnić odrobinę za dużo świadkowi, którego przesłuchiwałeś. A świadek mógł zadzwonić do gazety i powiedzieć, że dowiedział się tego bezpośrednio od glin. Stąd „źródło w policji”. Takie rzeczy dzieją się cały czas.

– Sorry, ale tutaj nikt w to nie uwierzy, Hole! – prychnął Skarre.

– A powinniście – odparł Harry. – Bo i tak nikt się nie przyzna, że rozmawiał z „VG”. Natomiast jeśli ciągle będziecie myśleć o tym, że jest wśród was kret, to całe wasze śledztwo utknie w martwym punkcie.

– Co on właściwie tu robi? – spytał Skarre, zwracając się do Katrine.

– Harry ma zorganizować własną grupę, która będzie pracowała równolegle z nami – wyjaśniła.

– Ta grupa na razie jest jednoosobowa – oznajmił Harry. – A ja przyszedłem tu zamówić trochę materiałów. Jeśli chodzi o tych dziewięć procent przestępców, co do których nie wiemy, gdzie się znajdowali w chwili zabójstwa, to czy mogę dostać ich listę ułożoną według długości ich ostatnich wyroków?

– Ja to załatwię! – wyrwał się Tord, ale się zmitygował i spojrzał pytająco na Katrine.

Kiwnęła głową na znak, że się zgadza.

– Coś jeszcze?

– Listę przestępców na tle seksualnym, którzy dzięki Elise Hermansen trafili za kratki. I to już wszystko.

– Zanotowałam – powiedziała Katrine. – Ale ponieważ już tu jesteś, to może przedstawisz nam swoje pierwsze skojarzenia.

– No cóż. – Harry się rozejrzał. – Wiem, że patolog znalazła środek nawilżający, który zapewne pochodzi od zabójcy, ale nie można wykluczyć, że jego głównym motywem była zemsta, a czynności seksualne to tylko bonus. To, że zabójca najprawdopodobniej znajdował się w mieszkaniu ofiary w chwili jej powrotu do domu, nie jest jednoznaczne z tym, że go wpuściła lub że się znali. Dlatego nie chciałbym ograniczać śledztwa na tak wczesnym etapie. Przypuszczam zresztą, że wam samym już dawno przyszło to do głowy.

Katrine uśmiechnęła się kącikiem ust.

– Wszystko jedno, dobrze mieć cię z powrotem, Harry.

Ten może najlepszy, może najgorszy, a z całą pewnością najbardziej legendarny śledczy w komendzie policji w Oslo z wielkim trudem zdołał się ukłonić ze swojej pozycji w trzech czwartych leżącej.

– Dziękuję, szefowo.


– Ty naprawdę tak myślisz – odezwała się Katrine. Stała razem z Harrym w windzie.

– Co myślę?

– Nazwałeś mnie szefową.

– Oczywiście – potwierdził Harry.

Wysiedli w garażu, Katrine wcisnęła przycisk przy kluczyku samochodowym. Gdzieś w ciemności zamigotały światła i rozległo się piśnięcie. To Harry ją przekonał, że powinna korzystać ze służbowego samochodu, który automatycznie dostała do dyspozycji na czas takiego śledztwa jak to. A następnie że powinna go podrzucić na kawę do restauracji U Schrødera.

– A co się stało z twoim taksówkarzem? – spytała Katrine.

– Z Øysteinem? Dostał wymówienie.

– Od ciebie?

– Ależ skąd, od właściciela taksówki. Doszło do pewnego incydentu.

Katrine pokiwała głową. Pomyślała o Øysteinie Eikelandzie, długowłosym chudzielcu z zębami ćpuna i przepitym głosem. Øystein wyglądał na siedemdziesiąt lat, a był jednym z przyjaciół Harry’ego z dzieciństwa. Jednym z zaledwie dwóch, jak twierdził Harry. Drugiego nazywano Drewniak i był, jeśli to możliwe, jeszcze dziwaczniejszą figurą, niesympatycznym urzędnikiem z nadwagą, który nocą niczym Mister Hyde przemieniał się w pokerzystę.

– A co się stało? – spytała Katrine.

– Mhm. Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Nie, ale mów.

– Øystein nie znosi dźwięku fletni Pana…

– A kto go znosi?

– No i wyobraź sobie, dostaje zlecenie na długi wyjazd, aż do Trondheim, z facetem, który może podróżować wyłącznie taksówką, ponieważ boi się samolotów i pociągów. Facet poza wszystkim z trudem nad sobą panuje i zabiera płytę CD ze starymi hitami na fletnię Pana, której musi słuchać przy wykonywaniu ćwiczeń oddechowych, żeby kompletnie nie odjechać. I w środku nocy, w górach Dovre, kiedy wersja Careless Whisper na fletnię Pana zaczyna się po raz szósty, Øystein wyrywa płytę z odtwarzacza i wyrzuca ją przez okno. Dochodzi do rękoczynów.

– Rękoczyny to piękne słowo. A sama piosenka jest okropna już w wykonaniu George’a Michaela.

– Øystein na koniec wykopał faceta z samochodu.

– W biegu?

– No nie. Ale na odludziu, na płaskowyżu Dovre, w środku nocy, dwadzieścia kilometrów od najbliższego domu. Øystein na swoją obronę mówił, że to był lipiec, nie zapowiadano deszczu, a niemożliwe, żeby facet cierpiał jeszcze na lęk przed chodzeniem.

Katrine się śmiała.

– A teraz jest bezrobotny? Powinieneś go zatrudnić jako prywatnego kierowcę.

– Próbuję znaleźć mu robotę, ale Øystein – to cytat z niego – jest wprost stworzony do bezrobocia.


Restauracja U Schrødera pomimo nazwy była raczej piwiarnią. Stała popołudniowa klientela jak zwykle nie zawiodła i powitała Harry’ego łaskawymi skinieniami głów, nie przechodząc na poziom werbalny.

Kelnerka natomiast rozpromieniła się, jakby syn marnotrawny wrócił do domu, i podała im kawę zdecydowanie niebędącą powodem do tego, że cudzoziemcy ostatnio zaczęli wychwalać Oslo jako jedno z najlepszych miast dla smakoszy kawy.

– Szkoda, że tobie i Bjørnowi nie wyszło.

– Owszem. – Katrine nie wiedziała, czy Harry chce, żeby to jakoś rozwinęła. Ani czy sama chce to rozwijać. Dlatego tylko wzruszyła ramionami.

– No tak. – Harry podniósł do ust filiżankę z kawą. – I jak wygląda życie świeżo upieczonej singielki?

– Ciekawi cię życie singli?

Roześmiał się. A ona uświadomiła sobie, że stęskniła się za tym śmiechem. Za rozśmieszaniem Harry’ego. Ten śmiech za każdym razem był dla niej jak nagroda.

– Życie singielki jest całkiem fajne. Spotykam się z różnymi facetami. – Spojrzała na Harry’ego w poszukiwaniu reakcji. Czyżby na nią liczyła?

– W takim razie mam nadzieję, że Bjørn spotyka się z różnymi babkami. Chodzi mi o jego dobro.

Pokiwała głową, chociaż właściwie wcześniej w ogóle o tym nie myślała. Akurat niczym ironiczny komentarz rozległo się wesołe piknięcie, sygnalizując match Tindera, i moment później Katrine dostrzegła spieszącą do wyjścia kobietę ubraną w desperacką czerwień.

– Dlaczego wróciłeś, Harry? Przecież powiedziałeś mi, że nigdy więcej nie będziesz zajmował się zabójstwami.

Harry obracał filiżankę.

– Bellman zagroził, że wyrzuci Olega z Wyższej Szkoły Policyjnej.

Katrine pokręciła głową.

– Bellman to rzeczywiście największy drań na dwóch nogach od czasu cesarza Nerona. Chce, żebym okłamała prasę, twierdząc, że ta sprawa jest prawie niemożliwa do rozwiązania. Dzięki temu będzie lepiej wyglądało, kiedy ją rozwiążemy.

Harry spojrzał na zegarek.

– No cóż, może Bellman ma rację. Zabójca, który zagryza ofiarę żelaznymi zębami i wypija pół litra jej krwi… Może rzeczywiście chodziło raczej o samo uśmiercenie, a nie o tę konkretną kobietę. A wtedy od razu sprawa robi się trudniejsza.

Katrine przytaknęła. Na ulicy świeciło słońce, a mimo to wydało jej się, że słyszy daleki odgłos grzmotu.

– To zdjęcie z miejsca zabójstwa Elise Hermansen – powiedział Harry. – Nie nasunęło ci żadnych skojarzeń?

– To ugryzienie w szyję? Nie.

– Nie chodzi mi o szczegóły. – Harry odwrócił głowę i wyjrzał przez okno. – O całość. O sytuację, kiedy pierwszy raz słyszysz nową muzykę, graną przez nieznany zespół, a mimo to wiesz, kto to napisał, bo w tym po prostu coś jest. Coś, czego nie potrafisz nazwać.

Katrine patrzyła na profil Harry’ego. Jeż króciutko ostrzyżonych jasnych włosów sterczał tak samo zbuntowany jak zawsze, chociaż może nie tak gęsty jak kiedyś. Twarz nabrała nowych cech. Zatoczki i bruzdy wbiły się w nią głębiej i chociaż przy oczach pojawiły się również zmarszczki od śmiechu, to jednak te brutalne ślady stały się bardziej widoczne.

Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego uważa, że Harry jest piękny.

– Nie – powtórzyła jeszcze raz.

– Okej.

– Harry?

– Mhm.

– Naprawdę wróciłeś z powodu Olega?

Odwrócił się, spojrzał na nią z uniesioną brwią.

– Dlaczego o to pytasz?

A ona tak jak dawniej poczuła, że to spojrzenie razi ją niczym prąd elektryczny i że Harry, który bywał tak nieobecny duchem, tak zdystansowany, potrafi jednym trwającym sekundę spojrzeniem odsunąć wszystko inne, zażądać pełnej uwagi – i ją dostać. Przez tę sekundę istniał na świecie tylko jeden mężczyzna.

– Nie wiem. – Roześmiała się krótko. – Dlaczego o to pytam? Chodźmy dalej.


– Ewa przez „w”. Rodzice chcieli, żebym była wyjątkowa, a potem się okazało, że to dość zwyczajne w tych krajach żelaznego bloku. – Roześmiała się, wypiła łyk z półlitrowej szklanki piwa. Rozchyliła usta, kciukiem i palcem wskazującym usunęła z kącików szminkę.

– Albo żelazna kurtyna, albo blok wschodni – poprawił ją mężczyzna.

– Słucham? – Spojrzała na niego. Był chyba dość przystojny, prawda? W każdym razie przystojniejszy od tych, z którymi na ogół parował ją Tinder. Ale pewnie coś z nim jest nie tak i objawi się to z czasem, bo z reguły tak bywało. – Wolno pijesz – zauważyła.

– A ty lubisz czerwień. – Mężczyzna spojrzał na jej płaszcz, który powiesiła na krześle.

– Tak jak ten wampir. – Ewa wskazała na jeden z ogromnych telewizorów, w którym leciały wiadomości. Mecz już się skończył, a bar, jeszcze pięć minut temu pełny, zaczął pustoszeć. Czuła się lekko wstawiona, ale tylko lekko. – Czytałeś „VG”? On podobno wypił jej krew.

– Tak. A wiesz, gdzie ona wypiła swojego ostatniego drinka? Sto metrów stąd, przy tej samej ulicy. W barze Jealousy.

– Naprawdę? – Ewa się rozejrzała. Wyglądało na to, że większość innych gości przyszła w jakimś towarzystwie. Wcześniej zwróciła uwagę na siedzącego samotnie mężczyznę, który się jej przyglądał, ale teraz już gdzieś zniknął. I nie był to Szpicel.

– Oczywiście, że to prawda. Jeszcze coś do picia?

– Tak, muszę się napić. – Wzdrygnęła się. – Uff. – Dała sygnał barmanowi, który jednak pokręcił głową. Wskazówka minutowa minęła magiczną granicę.

– Wygląda na to, że innym razem – stwierdził mężczyzna.

– I to akurat teraz, kiedy udało ci się śmiertelnie mnie wystraszyć – powiedziała Ewa. – Będziesz musiał odprowadzić mnie do domu.

– Oczywiście. Mówiłaś, że to na Tøyen?

– Chodź. – Zarzuciła czerwony płaszcz na czerwoną bluzkę.

Na chodniku lekko się zatoczyła, nie mocno, ale poczuła, że dyskretnie ją podtrzymał.

– Miałam kiedyś stalkera. Nazywam go Szpicel. Spotkałam się z nim tylko raz i… nawet było nam miło. Ale kiedy nie chciałam już nic więcej, ogarnęła go zazdrość. Zaczął się pojawiać w różnych miejscach, w których spotykałam się z innymi.

– To musiało być nieprzyjemne.

– Pewnie. – Roześmiała się. – Ale człowiek czuje się też trochę dumny, że potrafi kogoś oczarować aż tak, że ten ktoś jest w stanie myśleć tylko o tobie. – Odkaszlnęła. Pozwolił jej ująć się pod ramię i uprzejmie słuchał opowieści o mężczyznach, którym zawróciła w głowie. – Wiesz, byłam piękna. Dlatego początkowo nawet mnie nie zaskoczyło, kiedy się pojawił, pomyślałam, że pewnie za mną szedł. No a potem uświadomiłam sobie, że przecież nie mógł wiedzieć, że będę akurat w tym miejscu. I wiesz co?… – Zatrzymała się i lekko zachwiała na nogach.

– No nie wiem.

– Czasami miałam wrażenie, że on był u mnie w mieszkaniu. No wiesz, nasz mózg rejestruje ludzkie zapachy i rozpoznaje je, chociaż nie jesteśmy tego świadomi.

– No tak.

– Pomyśl, a jeśli to on jest tym wampirem?

– To byłby niezły zbieg okoliczności. Tutaj mieszkasz?

Zdziwiona popatrzyła na fasadę.

– Ojej, tak. Ale szybko doszliśmy.

– Jak wiadomo, czas płynie szybko w dobrym towarzystwie, Ewo. Ale dziękuję ci…

– Nie wejdziesz na górę? Wydaje mi się, że mam jeszcze w szafce schowaną butelkę.

– A mnie się wydaje, że oboje mamy już dość…

– Tylko po to, żeby sprawdzić, czy jego tam nie ma. Bardzo cię proszę.

– To naprawdę mało prawdopodobne.

– Zobacz, w kuchni się świeci. – Wskazała mieszkanie na parterze. – A jestem pewna, że przed wyjściem zgasiłam światło!

– Tak? – Mężczyzna stłumił ziewnięcie.

– Nie wierzysz mi?

– Wiesz, przepraszam cię, ale naprawdę muszę już wracać do domu, położyć się spać.

Popatrzyła na niego chłodno.

– Gdzie się podziali prawdziwi dżentelmeni?

Uśmiechnął się ostrożnie.

– No… może poszli do domu i położyli się spać.

– Ha! Jesteś żonaty i uległeś pokusie, ale teraz żałujesz, mam rację?

Mężczyzna przyjrzał jej się uważnie. Jakby było mu jej żal.

– Owszem – przyznał. – Właśnie tak. A teraz dobranoc, śpij dobrze.

Otworzyła kluczem drzwi na klatkę schodową. Weszła po schodach na wysoki parter. Nasłuchiwała. Ale nic nie było słychać. Nie miała pojęcia, czy wychodząc, zgasiła światło w kuchni. Po prostu tak powiedziała, żeby go ściągnąć do siebie. Ale teraz, kiedy już to powiedziała, miała wrażenie, jakby słowa ożyły. Może Szpicel rzeczywiście się do niej zakradł.

Nagle usłyszała szuranie kroków dochodzące zza drzwi do piwnicy, potem chrobot zamka i za moment stanął przed nią mężczyzna w uniformie ochroniarza. Zamknął drzwi białym kluczem i odwrócił się, a kiedy ją zobaczył, chyba się przestraszył.

– Nie słyszałem pani. – Roześmiał się. – Przepraszam.

– Jakieś problemy? – spytała.

– Ostatnio było kilka włamań do piwnic. Dlatego spółdzielnia zamówiła patrole.

– Więc pan pracuje dla nas? – Ewa lekko przechyliła głowę. On też nie prezentował się najgorzej. I nie był taki młody jak większość ochroniarzy. – Wobec tego poproszę pana o sprawdzenie mojego mieszkania, dobrze? Wie pan, ja też miałam włamanie. A teraz widzę, że pali się światło, i nie pamiętam, czy gasiłam je przed wyjściem, czy nie.

Ochroniarz wzruszył ramionami.

– Nie mamy polecenia wchodzenia do mieszkań, ale dobrze.

Nareszcie mężczyzna, który się do czegoś nadaje, stwierdziła i oceniła go jeszcze raz. Dojrzały, ochroniarz. Z pewnością nie najbystrzejszy, ale solidny, spokojny. I łatwy w obejściu. Wspólnym mianownikiem mężczyzn w jej życiu było to, że mieli wszystko: dobre nazwiska, widoki na solidny spadek, wykształcenie, świetlaną przyszłość. I ubóstwiali ją. Ale niestety pili tak dużo, że ich wspólna świetlana przyszłość szła w diabły. Chyba najwyższa pora spróbować czegoś zupełnie nowego. Szukając w pęku kluczy właściwego, Ewa ustawiła się profilem i wysunęła biodro. O Boże, tyle kluczy! Może jednak upiła się bardziej, niż jej się wydawało.

Znalazła wreszcie, otworzyła, w przedpokoju zsunęła buty i poszła do kuchni. Usłyszała, że ochroniarz idzie za nią.

– Nikogo tu nie ma – oświadczył.

– Oprócz pana i mnie. – Uśmiechnęła się i odchyliła, opierając się o kuchenny blat.

– Przytulna kuchnia. – Ochroniarz stał w drzwiach i gładził swój mundur.

– Dziękuję. Gdybym wiedziała, że będę miała gości, posprzątałabym.

– I może pozmywała. – Uśmiechnął się.

– No właśnie. Ale doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. – Odgarnęła kosmyk włosów z twarzy, zatoczyła się przy tym i musiała się podeprzeć. – Jeśli pan będzie tak miły i sprawdzi inne pomieszczenia, to ja w tym czasie przygotuję dla nas koktajl. Co pan na to? – Położyła rękę na nowym blenderze do smoothie.

Ochroniarz spojrzał na zegarek.

– Za dwadzieścia pięć minut muszę być pod innym adresem. Ale zdążymy sprawdzić, czy nikt się u pani nie ukrywa.

– W tym czasie wiele się może wydarzyć.

Ochroniarz spojrzał jej w oczy, zaśmiał się cicho, dłonią pogładził podbródek i wyszedł z kuchni.


Ruszył w kierunku, jak przypuszczał, drzwi do sypialni i zdziwiło go, jak bardzo akustyczne jest to mieszkanie. Rozróżniał słowa mężczyzny rozmawiającego z kimś u sąsiadów. Otworzył. Ciemno. Znalazł przełącznik za drzwiami. Zapaliło się słabe światło na suficie.

Pusto. Niezaścielone łóżko. Na szafce nocnej opróżniona butelka.

Poszedł dalej, otworzył drzwi do łazienki. Brudne kafelki, zapleśniała zasłona prysznicowa.

– Wygląda na to, że jest pani bezpieczna! – zawołał w stronę kuchni.

– Proszę usiąść w salonie! – odkrzyknęła.

– Okej, ale za dwadzieścia minut muszę wyjść. – Przeszedł do salonu i usiadł na zapadniętej kanapie. Z kuchni dobiegało pobrzękiwanie butelek i jej piskliwy głos.

– Napije się pan czegoś?

– Owszem, dziękuję. – Pomyślał, że ta kobieta ma naprawdę nieprzyjemny głos, z rodzaju tych, które chciałoby się wyłączyć pilotem. Ale kształty miała bujne. Trochę jakby matczyne. Pogrzebał w kieszeni uniformu, ale coś zaczepiło się o podszewkę.

– Mam dżin, białe wino. – Głos z kuchni brzmiał jak świder. – Trochę whisky. Na co ma pan ochotę?

– Na coś innego – mruknął cicho do siebie.

– Co? Wobec tego przyniosę wszystko.

– Dobrze, mamusiu – szepnął i wreszcie oswobodził przedmiot z podszewki. Położył go przed sobą na stoliku w miejscu, w którym ona z pewnością natychmiast go dostrzeże. Już czuł erekcję. Odetchnął głęboko. Miał wrażenie, jakby opróżniał pomieszczenie z tlenu. Odchylił się na kanapie i oparł nogi w kowbojkach tuż obok żelaznej szczęki.


Katrine Bratt w świetle lampki biurkowej wodziła zmęczonym wzrokiem po zdjęciach. Nie dało się po nich poznać, że to zwyrodnialcy. Że gwałcili kobiety, mężczyzn, dzieci i starców, w niektórych przypadkach torturowali ich, a w kilku, nielicznych, również zabili. Owszem, gdyby komuś opisano ich czyny aż po najdrobniejsze okrutne szczegóły, z pewnością dopatrzyłby się czegoś w tych zgnębionych, często wystraszonych spojrzeniach na zdjęciach z aresztowań. Ale na ulicy minąłby tych ludzi bez cienia podejrzeń, że mógł być obserwowany, oceniany i na szczęście został odrzucony jako ofiara. Niektóre nazwiska kojarzyła z czasów, kiedy pracowała w obyczajówce, innych nie znała. Wiele było nowych. Codziennie przychodził na świat kolejny przestępca na tle seksualnym. Niewinny kłębuszek, maleńki człowiek, którego płacz zagłusza krzyki rodzącej, przytwierdzony do życia pępowiną, a rodzice ronią łzy szczęścia na widok tego daru, dziecka, które później potnie pochwę związanej kobiety, onanizując się przy tym i wydając z siebie ochrypłe stęknięcia, zagłuszane kobiecym krzykiem.

Połowa grupy śledczej zaczęła kontaktować się z tymi przestępcami, na pierwszy ogień biorąc tych z najokrutniejszymi czynami na koncie. Sprawdzano ich alibi. Na razie jednak nikomu nie udało się powiązać ani jednego z nich z okolicami miejsca zbrodni. Druga połowa przesłuchiwała dawnych kochanków ofiary, przyjaciół, kolegów z pracy i krewnych. Statystyki dotyczące zabójstw w Norwegii były jasne. W osiemdziesięciu procentach zabójca znał wcześniej ofiarę, a jeśli ofiarą była kobieta, która zginęła we własnym domu – w dziewięćdziesięciu. Mimo to Katrine nie spodziewała się znalezienia sprawcy w tych statystykach. Harry miał rację, to nie ten rodzaj zabójstwa. Tożsamość ofiary była podporządkowana samemu czynowi. Przejrzeli też listę przestępców na tle seksualnym, przeciwko którym zeznawały klientki Elise, lecz Katrine nie bardzo chciało się wierzyć w to, że sprawca – jak sugerował Harry – upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu: osiągnął słodką zemstę i jednocześnie seksualne zaspokojenie. I czy w ogóle można mówić o zaspokojeniu? Usiłowała wyobrazić sobie napastnika, który po popełnieniu zbrodni leży z papierosem w ustach, obejmując ofiarę jedną ręką, i z uśmiechem szepcze: „Ale było fajnie”. Przecież Harry mówił o nieustającej frustracji seksualnej seryjnych zabójców, ponieważ nigdy nie udaje im się w pełni osiągnąć tego, o co im chodzi, dlatego polują na kolejne ofiary z nadzieją, że z następną się uda, będzie idealnie, osiągną spełnienie i urodzą się na nowo przy wtórze krzyków kobiety, zanim przetną pępowinę łączącą ich z człowieczeństwem.

Katrine znów popatrzyła na zdjęcie leżącej na łóżku Elise Hermansen. Szukała tego, co mógł dostrzec Harry. Albo usłyszeć. Porównywał to chyba do muzyki? Zrezygnowana, zasłoniła twarz dłońmi. Co ją skłoniło do uwierzenia, że ma psychikę nadającą się do takiej pracy? „Dwubiegunowość jest dobrym punktem wyjścia wyłącznie dla artystów”, powiedział jej psychiatra, kiedy była u niego ostatnio, a potem wypisał nową receptę na małe różowe tabletki, które pozwalały jej utrzymywać się w pionie.

Był weekend, normalni ludzie robili normalne rzeczy, nie siedzieli w pracy i nie oglądali okrutnych zdjęć z miejsca zbrodni ani okrutnych ludzi, z nadzieją, że ich twarze coś wyjawią, a później nie umawiali się za pośrednictwem Tindera na randkę z szybkim seksem, żeby zapomnieć. Akurat w tej chwili rozpaczliwie tęskniła za pępowiną, która połączyłaby ją z normalnością. Za niedzielnym obiadem. Kiedy jeszcze byli razem, Bjørn wielokrotnie zapraszał ją na niedzielny obiad do swoich rodziców w Skreia. To tylko półtorej godziny jazdy, ale Katrine zawsze znajdowała jakąś wymówkę. A teraz nie pragnęła niczego bardziej, niż usiąść za stołem z teściami, podawać w koło ziemniaki na półmisku, narzekać na pogodę, chwalić nową kanapę, przeżuwać suchą pieczeń z łosia i uczestniczyć w niemrawej, ale bezpiecznej konwersacji, w sytuacji, w której skinienia głową były ciepłe, żarty stare, a momenty irytacji do przeżycia. W tej chwili wiele by za to oddała.

– Cześć.

Katrine wzdrygnęła się przestraszona. W drzwiach stał mężczyzna.

– Wykluczyłem ostatniego z mojej listy – oznajmił Anders Wyller. – Więc jeśli nie masz dla mnie żadnych innych zadań, pójdę do domu trochę się przespać.

– Jasne. Jesteś ostatni?

– Na to wygląda.

– A Berntsen?

– Wcześnie skończył i poszedł. Chyba był bardziej skuteczny.

– No właśnie. – Katrine miała ochotę się roześmiać, ale zabrakło jej siły. – Przepraszam, że cię o to proszę, Wyller, ale czy chciałoby ci się jeszcze raz sprawdzić jego listę? Bo wydaje mi się…

– Już to zrobiłem. Wygląda na to, że jest w porządku.

– Na pewno?

Katrine zleciła Wyllerowi i Berntsenowi uzyskanie od różnych dostawców usług telekomunikacyjnych list z numerami i nazwiskami osób, z którymi ofiara kontaktowała się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Mieli się nimi podzielić i posprawdzać alibi tych ludzi.

– Tak, tak. Tylko w Åneby w Nittedal był jeden facet o imieniu, które się kończy na „y”. Trochę za dużo razy dzwonił do Elise na początku lata, dlatego starannie sprawdziłem jego alibi.

– Imię zakończone na „y”?

– Lenny Hell. Posłuchaj sobie, jak to brzmi.

– Słyszę. Podejrzewasz ludzi, opierając się wyłącznie na brzmieniu ich imion?

– Między innymi. Faktem jest, że ci z „y” na końcu są nadreprezentowani w statystykach kryminalnych.

– Czyli…

– Kiedy zobaczyłem notatkę Berntsena, że w czasie gdy doszło do zabójstwa Elise Hermansen, Lenny siedział razem z innym facetem w Pizza & Grill w Åneby, a potwierdził to jedynie właściciel tej pizzerii, zadzwoniłem do miejscowego lensmana i trochę się wywiedziałem.

– Dlatego że facet ma na imię Lenny?

– Dlatego że właściciel pizzerii ma na imię Tommy.

– I co ci powiedział lensman?

– Że Lenny i Tommy to dwaj bardzo praworządni, godni zaufania obywatele.

– Czyli się pomyliłeś?

– To się jeszcze okaże. Lensman ma na imię Jimmy.

Katrine roześmiała się głośno. Poczuła, że właśnie tego potrzebowała. Anders Wyller odpowiedział uśmiechem. Ten uśmiech chyba też był jej potrzebny. Każdy stara się zrobić dobre pierwsze wrażenie, ale czuła, że gdyby nie spytała, Wyller nie powiedziałby jej, że wykonał również robotę Berntsena. A to pokazywało, że Wyller, podobnie jak ona, nie ufał Trulsowi Berntsenowi. Wcześniej przyszedł jej do głowy pewien pomysł, który początkowo odrzuciła, ale teraz zmieniła decyzję.

– Wejdź i zamknij za sobą drzwi.

Wyller usłuchał.

– Niestety jest jeszcze jedna rzecz, o którą muszę cię prosić. Ten przeciek do „VG”. To ty będziesz najbliżej współpracował z Berntsenem. Czy mógłbyś…

– Mieć oczy i uszy otwarte?

Katrine westchnęła.

– Mniej więcej. To zostanie między nami. A jeśli coś odkryjesz, będziesz rozmawiał o tym wyłącznie ze mną. Jasne?

– Jasne.

Po wyjściu Wyllera Katrine odczekała jeszcze kilka sekund, w końcu sięgnęła po telefon leżący na biurku. Wybrała numer. Bjørn. Wyświetliło się jego zdjęcie. Uśmiechał się. Nie dało się go nazwać przystojniakiem. Twarz miał bladą, lekko napuchniętą, rude włosy ostatnio się przerzedziły. Ale to był Bjørn, odtrutka na te wszystkie inne zdjęcia. Czego ona właściwie tak się bała? Skoro nawet Harry Hole potrafił żyć w bliskości z drugą osobą, to dlaczego ona nie mogła? Jej palec wskazujący zbliżył się do ikonki telefonu widocznej przy numerze, ale w głowie znów rozległ się sygnał alarmowy.

Sygnał pochodzący od Harry’ego i od Hallsteina Smitha.

Następna ofiara.

Odłożyła telefon i znów skupiła się na zdjęciach.

Następna.

A co, jeśli zabójca już myślał o następnej?


– Musisz się bardziej sta-starać, Ewa – szepnął.

Nienawidził, kiedy się bardziej nie starały.

Kiedy nie sprzątały swoich mieszkań. Kiedy nie dbały o swoje ciała. Kiedy nie potrafiły zatrzymać przy sobie mężczyzny, który zrobił im dziecko. Kiedy nie dawały dziecku kolacji, tylko zamykały je w schowku, każąc mu siedzieć cicho i czekać na obiecaną czekoladę, a w tym czasie przyjmowały mężczyzn, którzy dostawali wszystko, i kolację, i czekoladę, bawiły się z nimi, piszcząc z zachwytu, tak jak nigdy nie bawiły się ze swoim dzieckiem.

Nie to nie.

W takiej sytuacji dziecko postanowiło zabawić się z matką. I z takimi jak matka.

No i się bawił. Ostro się bawił. Aż pewnego dnia złapali go i zamknęli w schowku przy Jøssingveien 33. Ila. Zakład Karny i Miejsce Odosobnienia. W statucie napisano, że to krajowy zakład karny dla więźniów „wymagających szczególnej pomocy”.

Jeden z tych pedalskich psychologów tłumaczył mu, że gwałty i jąkanie to skutek traum przeżytych w dzieciństwie. Co za idiotyzm. Jąkanie odziedziczył po ojcu, którego nigdy nie widział. Jąkanie i brudny garnitur. A o gwałceniu kobiet marzył, odkąd sięgał pamięcią. No i robił to, czego te kobiety nie potrafiły. Starał się bardziej. Prawie przestał się jąkać. Zgwałcił więzienną dentystkę. I uciekł z Ila. Kontynuował zabawę. Ostrzej niż dotychczas. To, że ścigała go policja, jeszcze dodawało tej zabawie pikanterii. Tak było aż do dnia, kiedy stanął twarzą w twarz z tym policjantem, kiedy dostrzegł w jego oczach zdecydowanie i nienawiść i zrozumiał, że ten człowiek mógłby go dopaść. Mógłby odesłać go z powrotem do ciemności dzieciństwa w zamkniętym schowku, gdzie starał się wstrzymywać oddech, żeby nie wciągać smrodu potu i tytoniu bijącego z grubego, zatłuszczonego wełnianego ojcowskiego garnituru, który wisiał tuż przed jego nosem, a który matka, jak mówiła, zachowała, na wypadek gdyby pewnego dnia ojciec znów się pojawił. Wiedział, że nie wytrzyma ponownego zamknięcia. Dlatego się ukrył. Ukrył się przed policjantem o spojrzeniu mordercy. Siedział cicho przez trzy lata. Trzy lata bez zabawy. Dopóki kryjówka nie zmieniła się w schowek. Potem nagle dostał tę szansę. Możliwość zabawy, w dodatku bezpiecznej. Oczywiście nie mogła być zbyt bezpieczna. Musiał czuć zapach strachu, żeby naprawdę się napalić. Strachu własnego i ich. Wszystko jedno, ile miały lat, jak wyglądały, duże czy małe, byle to były kobiety. Czyli potencjalne matki, jak powiedział jeden z tych durniów psychiatrów.

Przechylił głowę i spojrzał na nią. Mieszkania były akustyczne, ale to już go nie martwiło. Dopiero teraz, kiedy znalazł się tak blisko, w tym świetle, zauważył, że Ewa przez „w” ma drobne pryszcze wokół otwartych ust. Niewątpliwie usiłowała krzyczeć, ale to nie mogło jej się udać, bez względu na to, jak bardzo by się starała. Bo pod otwartymi ustami miała nowe usta. Krwawą, ziejącą dziurę w szyi w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się jej krtań. Przytrzymywał kobietę pod ścianą salonu, a z przegryzionej tchawicy wydobywały się i pękały jasnoczerwone bańki krwi. Mięśnie szyi napinały się i rozluźniały, jak u osoby cierpiącej na POChP, gdy rozpaczliwie usiłowała łapać powietrze. A ponieważ płuca ciągle pracowały, mogła pożyć jeszcze przez kilka chwil. Ale teraz najbardziej fascynowało go to, że jego żelazne zęby, przerywając jej struny głosowe, wreszcie położyły kres tej nieznośnej paplaninie.

Światło w oczach Ewy powoli gasło, a on w tym czasie usiłował odnaleźć w jej spojrzeniu ślad lęku przed śmiercią, pragnienia, by pożyć jeszcze przez sekundę dłużej. Nic takiego jednak nie znalazł. Powinna bardziej się starać. Może brakowało jej fantazji. Albo radości życia. Nienawidził, kiedy rozstawały się z życiem tak łatwo.

Pragnienie

Подняться наверх