Читать книгу Pragnienie - Jo Nesbo - Страница 13

CZĘŚĆ I
10 SOBOTA, RANO

Оглавление

Harry biegł. Nie lubił biegać. Podobno są ludzie, którzy biegają, ponieważ to lubią. Haruki Murakami lubił biegać. Harry lubił książki Murakamiego, oprócz tej o bieganiu, tę odłożył. Harry biegał, bo lubił się zatrzymywać. Lubił być po bieganiu. Wolał trening siłowy. Ten bardziej konkretny ból, ograniczony wydolnością mięśni, a nie gotowość do wytrzymywania cierpienia. Prawdopodobnie mówiło to coś o jego słabym charakterze, o skłonności do ucieczki, do poszukiwania środka uśmierzającego ból, jeszcze zanim się pojawi.

Ze ścieżki zeskoczył wystraszony chudy pies myśliwski z rodzaju tych, które trzymali zamożni mieszkańcy Holmenkollen, chociaż zdarzało im się polować nie częściej niż w jeden weekend raz na dwa lata. Właściciel biegł sto metrów za nim. Tegoroczna kolekcja Under Armour. Harry zdążył poobserwować jego technikę biegania, kiedy mijali się jak dwa nadjeżdżające z przeciwka pociągi. Szkoda, że nie biegli w tę samą stronę. Harry deptałby mu po piętach, dysząc w kark i udając, że ledwie daje radę, a potem wyprzedziłby go na podbiegach do jeziora Tryvann. Pokazałby mu zniszczone podeszwy swoich dwudziestoletnich adidasów. Oleg twierdził, że Harry podczas biegania okazuje się niewiarygodnie dziecinny, bo nawet jeśli obiecują sobie spokojny jogging przez całą drogę, Harry i tak przed ostatnią górką chce się ścigać. Na obronę Harry’ego należałoby powiedzieć, że sam się prosił o lanie – Oleg odziedziczył po matce niesprawiedliwie wysoką wydolność tlenową.

Dwie kobiety z nadwagą, które bardziej szły, niż biegły, rozmawiały, dysząc tak głośno, że nie słyszały, jak Harry się pojawia, dlatego skręcił na węższą ścieżkę. I nagle znalazł się w nieznanym terenie. Drzewa rosły tu gęściej, zasłaniając światło poranka, i zanim Harry dotarł do otwartej przestrzeni, zdołał posmakować znanego z dzieciństwa lęku, że zabłądzi, że już nigdy nie trafi do domu. Ale teraz wiedział, dokąd zmierza. Wiedział, gdzie jest dom.

Niektórzy ludzie lubili tutejsze świeże powietrze, miękkie pofałdowane ścieżki, ciszę i zapach świerków. Harry lubił panoramę miasta. Lubił jego dźwięk i zapach. Wrażenie, że może go dotknąć. Świadomość, że można w nim utonąć, pójść na dno. Niedawno Oleg spytał Harry’ego, jak chciałby umrzeć, na co Harry odpowiedział, że pragnąłby odejść spokojnie we śnie. Oleg wybrał nagłą i stosunkowo bezbolesną śmierć. Ale Harry go okłamał. Wolałby zapić się na śmierć w jakimś barze w mieście widocznym w dole. I miał świadomość, że Oleg również nie powiedział prawdy. On także zdecydowałby się na swoje dawne piekło połączone z rajem i postawiłby na przedawkowanie heroiny. Whisky i heroina. Kochanki, które mogli opuścić, lecz o których nie mogli zapomnieć, bez względu na mijający czas.

Harry sprintem pokonał ostatni odcinek po podjeździe, słyszał chrzęst żwiru podrywanego adidasami. W sąsiednim domu dostrzegł za zasłonką panią Syvertsen.

Wziął prysznic. Lubił brać prysznic. Ktoś powinien napisać książkę o braniu prysznica. Kiedy skończył i wszedł do sypialni, Rakel stała przy oknie w swoim ogrodowym stroju, w kaloszach, rękawicach roboczych, znoszonych dżinsach i spłowiałym kapeluszu przeciwsłonecznym. Lekko się obróciła i odgarnęła ciemne kosmyki wystające spod ronda. Harry był ciekaw, czy Rakel wie, jak ślicznie wygląda w tym stroju. Przypuszczalnie wiedziała.

– Iii – szepnęła i uśmiechnęła się. – Nagi pan.

Harry stanął za nią, położył ręce na jej ramionach i zaczął je lekko masować.

– Co robisz? – spytał.

– Oglądam okna. Jak myślisz, powinniśmy coś zrobić przed nadejściem Emilii?

– Emilii?

Rakel się roześmiała.

– Co jest?

– Tak gwałtownie przerwałeś to masowanie. Spokojnie, nie będzie żadnych gości. To tylko sztorm.

– A, o tej Emilii mówisz. Wiesz, wydaje mi się, że ten fort przetrzyma jeszcze niejedną klęskę żywiołową.

– Właśnie tak się wydaje nam, mieszkańcom Holmenkollen.

– To znaczy jak?

– Że nasze życie jest jak fort. Niedostępne. – Westchnęła. – Muszę iść kupić coś do jedzenia.

– Obiad w domu? Jeszcze nie wypróbowaliśmy tej peruwiańskiej knajpy na Badstugata. Nie jest bardzo droga.

Był to jeden z kawalerskich nawyków Harry’ego, do których usilnie starał się ją przekonać: do niegotowania domowego obiadu. Prawie już kupiła jego argumenty o tym, że restauracje to jeden z lepszych pomysłów cywilizacji, przecież już w epoce kamiennej ludzie zrozumieli, że duża kuchnia i wspólne posiłki to o wiele inteligentniejsze rozwiązanie niż poświęcanie dzień w dzień trzech godzin na planowanie, zakupy, gotowanie i zmywanie przez każdego z osobna. Na jej uwagę, że to trochę dekadenckie podejście, odparł, że dekadenckie są rodziny z dwojgiem dzieci, które wydają milion na wyposażenie kuchni. Zdrowym niedekadenckim wykorzystaniem zasobów jest natomiast płacenie wykształconym kucharzom tyle, ile im się należy, za przyrządzanie posiłków dla wielu osób, a ci kucharze w zamian za to zapłacą za ewentualną pomoc prawną udzielaną przez Rakel lub za pracę Harry’ego polegającą na kształceniu policjantów.

– Zresztą dzisiaj jest mój dzień, to ja stawiam – powiedział, obejmując ją mocno prawą ręką. – Nigdzie nie idź.

– Muszę zrobić zakupy – powtórzyła i skrzywiła się, kiedy, wciąż wilgotny i parujący, przyciągnął ją do siebie. – Przyjdą Oleg i Helga.

Przytrzymał ją jeszcze mocniej.

– Naprawdę? Chyba mówiłaś, że nikogo nie będzie.

– Wytrzymasz dwie godziny z Olegiem i…

– Żartowałem. Będzie miło. Ale może poszlibyśmy raczej…

– Nie. Nie będziemy ich zabierać do żadnej restauracji. Helga jeszcze u nas nie była, a ja chcę się jej porządnie przyjrzeć.

– Biedna Helga – szepnął Harry i już miał ugryźć Rakel w płatek ucha, gdy nagle odkrył coś na granicy między jej klatką piersiową a szyją. – Co to jest? – Końcem palca delikatnie dotknął czerwonego śladu.

– Co? – Sama sprawdziła. – Aha. Lekarz pobrał mi krew.

– Z szyi?

– Nie pytaj mnie dlaczego. – Roześmiała się. – Słodki jesteś, kiedy się martwisz.

– Wcale się nie martwię – odparł Harry. – Jestem zazdrosny. To moja szyja, a oboje dobrze wiemy, że masz słabość do lekarzy.

Roześmiała się, Harry przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.

– Nie – zaprotestowała.

– Nie? – Zorientował się, że jej oddech natychmiast staje się cięższy, a ciało ulega.

– Niech cię diabli – jęknęła Rakel. Sama o sobie mówiła, że jest osobą „o krótkim zapłonie”, a przeklinanie było tego najbardziej ewidentnym znakiem.

– Może powinniśmy przerwać w tym miejscu? – wyszeptał, puszczając ją. – Ogród wygląda fatalnie.

– Za późno – syknęła.

Rozpiął jej dżinsy i opuścił je razem z majtkami do kolan, tuż nad cholewki kaloszy. Rakel się pochyliła, jedną ręką chwyciła parapet, drugą sięgnęła do kapelusza, chcąc go zdjąć.

– Nie. – Zniżył się tak, że ich głowy znalazły się tuż obok siebie. – Zostań w nim.

Jej cichy perlisty śmiech załaskotał go w ucho. Boże, jak on kochał ten śmiech. Ale po chwili wmieszał się do niego inny dźwięk. Powarkiwanie wibrującego telefonu, który leżał tuż obok jej dłoni na parapecie.

– Rzuć go na łóżko – szepnął, starając się nie patrzeć na wyświetlacz.

– To Katrine Bratt – powiedziała Rakel.


Rakel podciągała spodnie, wpatrzona w głęboko skoncentrowanego Harry’ego.

– Jak dawno? – spytał. – Rozumiem.

Widziała, jak Harry jej znika, absorbowany przez głos tej drugiej kobiety. Chciała wyciągnąć po niego ręce, ale było za późno, już zniknął. Jego nagie szczupłe ciało z mięśniami wijącymi się jak korzenie pod bladą skórą ciągle stało przed nią. Spojrzenie, którego błękit trochę wypłukał się z tęczówek po tych latach, kiedy Harry nadużywał alkoholu, wciąż było utkwione w nią. Ale on już jej nie widział. Wzrok miał skierowany do wewnątrz. Poprzedniego wieczoru tłumaczył jej, dlaczego musi wziąć tę sprawę. Nie protestowała. Gdyby Olega wyrzucono z Wyższej Szkoły Policyjnej, znów mógłby się wciągnąć w nałóg. A wybierając między utratą Harry’ego a utratą Olega, wolała stracić Harry’ego. W traceniu Harry’ego miała już wieloletni trening, wiedziała, że potrafi bez niego żyć. Nie wiedziała natomiast, czy potrafi żyć bez syna. Ale kiedy Harry tłumaczył, że robi to dla Olega, w jej głowie odezwało się echo czegoś, co niedawno powiedział: „Może bowiem przyjść dzień, kiedy naprawdę będę musiał skłamać, a wtedy dobrze by było, gdybyś nie wątpiła w moją szczerość”.

– Zaraz przyjeżdżam – oświadczył Harry. – Jaki adres?

Rozłączył się i zaczął się ubierać. Szybko i efektywnie, każdy jego ruch był odpowiednio wyważony. Harry działał jak maszyna, która nareszcie robi to, do czego ją skonstruowano. Rakel obserwowała go, uczyła się go na pamięć, tak jak człowiek stara się nauczyć na pamięć kochanka, którego przez dłuższy czas nie będzie widzieć.

Harry wyminął Rakel bez jednego spojrzenia, bez słowa pożegnania. Z umysłu Harry’ego Rakel została wyparta przez jedną z dwóch jego prawdziwych kochanek: whisky lub zbrodnię. Tym razem była to ta, której Rakel bała się bardziej.


Harry stał przy biało-pomarańczowych taśmach policyjnych, gdy uchyliło się okno na parterze kamienicy. Katrine Bratt wystawiła przez nie głowę.

– Wpuść go! – zawołała do młodego umundurowanego policjanta, który zagrodził Harry’emu drogę.

– On nie ma identyfikatora – zaprotestował funkcjonariusz.

– To Harry Hole! – krzyknęła Katrine.

– Naprawdę? – Policjant zmierzył Harry’ego wzrokiem od stóp do głów i dopiero uniósł taśmę. – Myślałem, że on jest tylko legendą.

Harry wszedł po trzech stopniach do otwartych drzwi mieszkania. W środku ruszył ścieżką wyznaczoną przez miniaturowe chorągiewki techników, oznaczające jakieś znaleziska. Dwóch specjalistów od badania śladów dłubało na klęczkach w szparze podłogi.

– Gdzie…?

– Tam – odparł któryś.

Harry zatrzymał się przed drzwiami wskazanymi przez technika. Nabrał powietrza i opróżnił mózg z myśli. Wszedł do środka.

Usiłował chłonąć tyle, ile mógł: światło, zapachy, wnętrze, wszystko, co tu było. Wszystko, czego tu nie było.

– Dzień dobry, Harry – powitał go Bjørn Holm.

– Możesz się odsunąć? – spytał Harry cicho.

Bjørn odsłonił zwłoki, odstępując w bok od kanapy, nad którą się nachylał. Zamiast podejść bliżej, Harry lekko się cofnął. Scena. Kompozycja. Całość. Zbliżając się, zaczął notować w umyśle szczegóły. Kobieta siedziała na kanapie, z nogami rozsuniętymi tak, że podwinęła jej się sukienka, odsłaniając czarne majtki. Głowę miała odchyloną na oparcie, długie włosy w kolorze fałszywego blondu opadły za kanapę. Części szyi nie było.

– Zabito ją w tym miejscu. – Bjørn wskazał ścianę przy oknie.

Harry omiótł wzrokiem tapetę i surowe deski na podłodze.

– Mniej krwi – zauważył. – Tym razem nie przegryzł tętnicy.

– Może nie wcelował. – Z kuchni wyszła Katrine.

– Jeżeli ugryzł, to ma mocne szczęki – stwierdził Bjørn. – Przeciętna siła ludzkiego ugryzienia to siedemdziesiąt kilogramów, ale tu wygląda na to, że za jednym podejściem odgryzł krtań i część tchawicy. Nawet przy żelaznych szczękach potrzeba do tego naprawdę wielkiej siły.

– Albo wielkiej wściekłości – stwierdził Harry. – Dostrzegasz w ranie ślady rdzy i farby?

– Nie, ale może te luźne fragmenty złuszczyły się, kiedy ugryzł Elise Hermansen.

– Mhm. Albo masz rację, albo tym razem nie użył żelaznych zębów, tylko czegoś innego. Ciała też nie przeniósł na łóżko.

– Rozumiem, o czym myślisz, Harry, ale to ten sam sprawca. Chodź, zobacz. – Katrine przywołała go gestem.

Harry poszedł za nią do kuchni. Jeden z techników pobierał próbki z wnętrza szklanego dzbanka blendera, który stał w zlewie.

– Zrobił sobie smoothie – powiedziała Katrine.

Harry przełknął ślinę. Wnętrze dzbanka było zabrudzone czymś czerwonym.

– Z krwi. I chyba z cytryn, które były w lodówce. – Wskazała na strużynę żółtej skórki leżącą na blacie.

Harry poczuł nadciągające mdłości. I pomyślał, że jest tak jak z pierwszym drinkiem, tym, który wzbudza torsje i każe rzygać. Jeszcze dwa drinki i już nie da się przestać. Kiwnął głową i wyszedł. Przeprowadził krótką inspekcję w łazience i w sypialni, po czym wrócił do salonu. Zamknął oczy i nasłuchiwał. Kobieta, pozycja ciała, sposób, w jaki została wyeksponowana. Sposób wyeksponowania Elise Hermansen. Znów odezwało się echo. To był on. To musiał być on.

Kiedy otworzył oczy, spojrzał prosto w twarz jasnowłosego młodego mężczyzny, który wydał mu się znajomy.

– Anders Wyller – przedstawił się chłopak. – Śledczy.

– Oczywiście – powiedział Harry. – Skończyłeś szkołę rok temu? Dwa lata?

– Dwa.

– Gratuluję świetnych ocen.

– Dziękuję. Nieźle, że pamiętasz stopnie.

– Nic nie pamiętam, to czysta dedukcja. Przyjęli cię do Wydziału Zabójstw jako śledczego zaledwie po dwóch latach służby.

Anders Wyller się uśmiechnął.

– Jeśli przeszkadzam, to powiedz, od razu sobie pójdę. Ale chodzi o to, że jestem tu dopiero dwa i pół dnia, a skoro mamy do czynienia z podwójnym zabójstwem, to nikt nie będzie miał teraz czasu, żeby mnie czegoś nauczyć. Dlatego pomyślałem, że spytam, czy nie mógłbym trochę za tobą pochodzić, żeby się dowiedzieć czegoś pożytecznego. Ale tylko pod warunkiem że nie będzie ci to przeszkadzało. Zgadzasz się?

Harry przyjrzał się chłopakowi. Przypomniał sobie, że Wyller przychodził do jego pokoju na uczelni i że miał dużo pytań. Na tyle dużo i czasami tak nieistotnych, że można by podejrzewać, iż jest holemaniakiem. Takiego określenia używano w szkole w odniesieniu do studentów zauroczonych mitem Harry’ego Hole; w kilku ekstremalnych przypadkach mit ten stał się główną przyczyną, dla której ci młodzi ludzie w ogóle ubiegali się o przyjęcie do szkoły policyjnej. Harry unikał ich jak zarazy. Ale holemaniak czy nie, Harry doszedł do wniosku, że z takimi ocenami, z takimi ambicjami, z takim uśmiechem i niewymuszoną zręcznością w manewrowaniu ludźmi Anders Wyller może zajść daleko. A zanim zajdzie daleko, bystry chłopak może się do czegoś przydać, na przykład przy wykrywaniu sprawców zabójstw.

– W porządku – powiedział. – Pierwsza lekcja jest taka, że będziesz rozczarowany swoimi nowymi kolegami.

– Rozczarowany?

– Stoisz taki grzeczny i dumny, bo wydaje ci się, że trafiłeś na sam szczyt łańcucha pokarmowego w policji. Dlatego pierwsza lekcja mówi: śledczy, którzy zajmują się zabójstwami, są tacy sami jak większość innych ludzi. Nie jesteśmy szczególnie inteligentni, a niektórzy z nas są wręcz głupi. Popełniamy błędy, dużo błędów, i niezbyt wiele się na nich uczymy. Kiedy czujemy zmęczenie, czasami wybieramy sen zamiast dalszego pościgu za zabójcą, chociaż wiemy, że rozwiązanie może być tuż za rogiem. Więc jeśli sądzisz, że otworzymy ci oczy, zainspirujemy cię i pokażemy ci zupełnie nowy świat finezji technicznych i taktycznych, to się rozczarujesz.

– Ja to wszystko już wiem, Harry.

– Czyżby?

– Pracowałem przez dwa dni z Trulsem Berntsenem. Chcę po prostu wiedzieć, jak ty działasz.

– Przecież chodziłeś na mój kurs z taktyki prowadzenia śledztwa w sprawach zabójstwa.

– I wiem, że ty pracujesz zupełnie inaczej. O czym myślałeś?

– O czym myślałem?

– Tak, kiedy stałeś z zamkniętymi oczami. Wątpię, żeby wyjaśnienie dało się znaleźć w lekturach.

Harry zobaczył, że Bjørn się wyprostował, a w drzwiach stanęła Katrine z rękami założonymi na piersi i zachęcająco kiwała głową.

– No dobrze – zaczął Harry. – Każdy ma swoje metody. Moja polega na próbie nawiązania kontaktu z myślami, które przepływają przez mózg, kiedy za pierwszym razem znajdziesz się w miejscu zbrodni. Z wszystkimi tymi pozornie nic nieznaczącymi konkluzjami, które mózg wysnuwa automatycznie, kiedy chłoniemy wrażenia z jakiegoś miejsca po raz pierwszy. Z myślami, które błyskawicznie ulatują nam z głowy, nie zdążymy ich nawet sformułować, ponieważ naszą uwagę przykuwa coś innego. To trochę jak ze snami, które się rozwiewają, kiedy się budzisz i zaczynasz chłonąć wszystko inne, co cię otacza. Dziewięć na dziesięć takich myśli jest bezwartościowych. Możesz mieć nadzieję, że dopiero ta dziesiąta będzie coś znaczyć.

– A teraz? – spytał Wyller. – Czy któraś z twoich myśli miała jakieś znaczenie?

Harry się zawahał. Dostrzegł badawcze spojrzenie Katrine.

– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że zabójca ma fioła na punkcie czystości.

– Czystości?

– Swoją poprzednią ofiarę przeniósł z miejsca, w którym ją zabił, na łóżko. Seryjni zabójcy zwykle postępują według dość podobnego schematu, więc dlaczego tym razem zostawił ciało w salonie? Od sypialni Elise Hermansen tę sypialnię odróżnia brudna pościel. Obejrzałem pościel Hermansen wczoraj, zanim technicy zabrali rzeczy z mieszkania. Pachniała lawendą.

– To znaczy, że on oddawał się nekrofilii z tą kobietą w salonie, bo nie znosi brudnej pościeli?

Pragnienie

Подняться наверх