Читать книгу Pragnienie - Jo Nesbo - Страница 8

CZĘŚĆ I
5 CZWARTEK, WIECZÓR I NOC

Оглавление

Mehmet Kalak spoglądał na stojące przed nim dwie osoby. Kobieta była ładna, miała intensywnie patrzące oczy, obcisłe hipsterskie ubranie i na tyle zgrabne ciało, że absolutnie nie wykluczał, iż zdołała poderwać atrakcyjnego mężczyznę, który musiał być od niej o dziesięć lat młodszy. To była właśnie taka klientela, jakiej sobie życzył. Dlatego kiedy pojawili się w drzwiach baru Jealousy, powitał ich wyjątkowo szerokim uśmiechem.

– Jak myślisz? – spytała kobieta. Mówiła dialektem z Bergen. Na policyjnym identyfikatorze zauważył tylko jej nazwisko. Bratt.

Mehmet znów spuścił wzrok i spojrzał na fotografię, którą położyli przed nim na kontuarze.

– Tak – powiedział.

– Tak?

– Tak, była tutaj. Wczoraj wieczorem.

– Jesteś pewien?

– Siedziała tu, gdzie teraz stoicie.

– Tutaj? Sama?

Mehmet widział, że kobieta stara się ukryć podniecenie. Dlaczego ludzie tak się zachowują? Co jest groźnego w pokazywaniu swoich uczuć? Nie chciał denuncjować jedynego stałego gościa, no ale pokazali identyfikatory.

– Była razem z facetem, który dość często tu zagląda. A co się stało?

– Nie czytasz gazet? – spytał jasnowłosy policjant o wysokim głosie.

– Nie. Wolę coś, w czym znajdę wiadomości – odparł Mehmet.

Bratt się uśmiechnęła.

– Dziś rano znaleziono ją zamordowaną. Opowiedz nam o tym mężczyźnie. Co tu robili?

Mehmet poczuł się tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody. Zamordowaną? Ta kobieta, która mniej niż dobę temu stała przed nim, teraz była trupem? Pozbierał się. I zawstydził, gdy automatycznie pojawiła się kolejna myśl: jeśli o barze napiszą w gazetach, będzie to dobre czy złe dla interesu? W zasadzie gorzej już być nie mogło.

– Randka z Tindera – powiedział. – On zwykle tutaj się umawia. Mówi o sobie Geir.

– Mówi o sobie?

– Przypuszczam, że tak ma na imię.

– Nie płaci kartą?

– Płaci.

Bratt ruchem głowy wskazała na kasę.

– Myślisz, że znajdziesz jego płatność z wczoraj?

– Myślę, że to możliwe, owszem. – Mehmet uśmiechnął się ponuro.

– Wyszli stąd razem?

– Zdecydowanie nie.

– To znaczy?

– Geir jak zwykle za wysoko ustawił poprzeczkę. Tak naprawdę dostał kosza, jeszcze zanim zdążyłem im nalać. À propos, chcecie coś do…

– Nie, dziękujemy – odmówiła Bratt. – Jesteśmy na służbie. To znaczy, że wyszła stąd sama?

– Tak.

– I nie zauważyłeś, żeby ktoś za nią poszedł?

Mehmet pokręcił głową, wystawił dwie szklanki i sięgnął po butelkę z cydrem.

– Na koszt firmy. Świeżo wyciśnięty, miejscowy. A któregoś wieczoru tu wrócicie i dostaniecie na koszt firmy piwo. Pierwsze jest gratis. To samo dotyczy kolegów z policji, których zechcecie przyprowadzić. Podoba wam się muzyka?

– Tak – odparł blondyn. – U2 to…

– Nie – weszła mu w słowo Bratt. – Słyszałeś, żeby ta kobieta powiedziała albo może zrobiła coś, co mogłoby nas zainteresować?

– Nie. Chociaż kiedy o tym mówisz… Wspomniała coś o jakimś stalkerze, który ją prześladował. – Mehmet podniósł głowę znad szklanek. – Muzyka grała cicho, a ona mówiła głośno.

– Jasne. Był tu w barze ktoś jeszcze, kto okazywał jej zainteresowanie?

Mehmet zaprzeczył.

– To był spokojny wieczór.

– Taki jak dzisiaj?

Mehmet wzruszył ramionami.

– Dwaj pozostali goście, którzy tu wczoraj byli, zdążyli wyjść, zanim Geir się stąd zabrał.

– To znaczy, że nietrudno będzie odnaleźć numery ich kart?

– Jeden płacił gotówką, to pamiętam. Ten drugi niczego nie zamówił.

– Okej. A gdzie ty sam byłeś między dwudziestą drugą a pierwszą w nocy?

– Ja? Tutaj. Albo w domu.

– Ktoś to może potwierdzić? Chcielibyśmy od razu cię wyeliminować.

– Tak. To znaczy nie.

– Tak to znaczy nie?

Mehmet się zastanowił. Wmieszanie w sprawę karanego już wcześniej lichwiarza mogło oznaczać więcej kłopotów. Postanowił zatrzymać tę kartę na chwilę, kiedy ewentualnie będzie jej bardziej potrzebował.

– Nie. Mieszkam sam.

– Dziękuję. – Bratt uniosła szklankę. Mehmet w pierwszej chwili pomyślał, że do toastu, ale ona wskazała nią na kasę.

– Napijemy się miejscowych jabłek, a ty w tym czasie poszukasz, dobrze?


Truls załatwił przydzielone mu bary i restauracje sprawnie i szybko. Pokazywał zdjęcia barmanom i kelnerom, wychodził, gdy tylko usłyszał odpowiedź, której się spodziewał: „Nie” albo „Nie wiem”. Jak się nie wie, to się nie wie, a ten dzień i tak ciągnął się już długo. Poza tym miał jeszcze jedną rzecz na liście.

Puknął ostatni raz w kropkę i spojrzał na krótki, ale w jego opinii treściwy raport. Zob. załączoną listę barów i restauracji sprawdzonych przez niżej podpisanego z podaniem godziny. Nikt z personelu obecnego w pracy nie potwierdził, że widział Elise Hermansen w wieczór zabójstwa. Wcisnął Wyślij i wstał.

Usłyszał cichy terkot i zobaczył błyskającą lampkę telefonu stacjonarnego. Po numerze widocznym na wyświetlaczu poznał, że dzwoni dyżurny. Centrala przyjmowała zgłoszenia od ludzi i przekazywała te, które dyżurni uznali za w miarę istotne. Cholera, nie miał czasu na rozmowę z kolejnymi gadułami. Mógł udać, że nie zauważył tego telefonu. No ale z drugiej strony jeśli to coś ciekawego, to może będzie miał jeszcze więcej do przekazania tam, dokąd się teraz wybierał.

Podniósł słuchawkę.

– Słucham, Berntsen.

– Nareszcie! Nikt nie odbiera, gdzie są wszyscy?

– W barach.

– Czy wy nie macie zabójstwa, którym…

– O co chodzi?

– Mam tu faceta, który twierdzi, że spotkał się wczoraj z Elise Hermansen.

– Przełącz go.

Rozległo się kliknięcie i zaraz potem Truls usłyszał oddech tak ciężki i szybki, że mógł oznaczać tylko jedno, a mianowicie strach.

– Sierżant Berntsen, Wydział Zabójstw, o co chodzi?

– Nazywam się Geir Sølle. Na stronie internetowej „VG” zobaczyłem zdjęcie Elise Hermansen. Zgłaszam się, ponieważ wczoraj wieczorem byłem na bardzo krótkiej randce z podobną do niej kobietą. Przedstawiła się jako Elise.

Pięć minut zajęło Geirowi Sølle zrelacjonowanie spotkania w barze Jealousy i opowieść o tym, jak następnie poszedł do domu, do którego dotarł przed północą. Trulsowi majaczyło się, że chłopcy sikający w bramie widzieli Elise żywą po dwudziestej trzeciej trzydzieści.

– Ktoś może potwierdzić, o której wrócił pan do domu?

– Historia na komputerze. I Kari.

– Kari?

– Żona.

– Ma pan rodzinę?

– Żonę i psa.

Truls usłyszał nerwowe przełykanie śliny.

– Dlaczego nie zadzwonił pan wcześniej?

– Dopiero teraz zobaczyłem to zdjęcie.

Truls zanotował i zaklął w duchu. To nie był zabójca, tylko jedna z osób, które należało wyeliminować ze sprawy, a i tak oznaczało to pisanie kolejnych raportów. Będzie dziesiąta, zanim wreszcie stąd wyjdzie.

* * *

Katrine szła przez Markveien. Andersa Wyllera odesłała do domu po pierwszym dniu pracy. Uśmiechnęła się na myśl, że chłopak z całą pewnością zapamięta go do końca życia. Tylko chwila w komendzie, potem prosto na miejsce, w którym dokonano zabójstwa, i to porządnego. Nie jakiejś smętnej likwidacji narkomana, o którym ludzie zapomną dzień później, tylko takiego, które Harry nazywał zabójstwami typu „to mogłem być ja”. Zbrodni dokonanej na tak zwanym zwyczajnym człowieku w zwyczajnym otoczeniu – właśnie takie zabójstwa ściągały tłumy na konferencje prasowe i gwarantowały artykuły na pierwszych stronach gazet. To, co znajome, umożliwiało opinii publicznej większe zaangażowanie. I dlatego atakowi terrorystycznemu w Paryżu poświęcono o wiele więcej miejsca niż temu w Bejrucie. A prasa to prasa. Z tego samego powodu komendant Bellman tak świetnie orientował się w sprawie. Wiedział, że padną pytania. Co prawda nie od razu, ale jeśli zabójstwo młodej wykształconej kobiety, pracującej dla dobra społeczeństwa, nie zostanie wyjaśnione w ciągu najbliższych dni, będzie zmuszony się wypowiedzieć.

Dotarcie stąd do mieszkania na Frogner mogło zająć pół godziny, ale nawet jej to pasowało, potrzebowała trochę przewietrzyć głowę. I ciało. Z kieszeni kurtki wyjęła telefon i otworzyła aplikację Tindera. Szła, jednym okiem patrząc na chodnik, a drugim na wyświetlacz, jednocześnie przesuwając zdjęcia na lewo i na prawo.

A więc dobrze odgadli, Elise Hermansen wróciła do domu z randki, na którą umówiła się za pośrednictwem Tindera. Mężczyzna opisany przez barmana wydawał się niegroźny, ale z własnego doświadczenia wiedziała, że niektórzy faceci mają spaczone wyobrażenie o tym, że jeden szybki numerek daje im prawo do czegoś więcej. Może archaiczne przekonanie, że akt seksualny oznacza ze strony kobiety poddanie się wykraczające poza czysty seks. Ale z tego, co wiedziała, także wiele kobiet nosiło się z równie archaicznym przekonaniem, że u mężczyzn chęć penetracji ich podbrzusza automatycznie wiąże się z moralnym zobowiązaniem. No cóż, niech tak sobie myślą. A ona ma właśnie match.

Napisała: Za dziesięć minut mogę być w Nox na Solli plass.

Okej, już tam będę, odpisał Ulrich, który sądząc po zdjęciu na profilu i tekście, powinien być dość nieskomplikowanym mężczyzną.

* * *

Truls Berntsen obserwował Monę Daa obserwującą samą siebie.

Nie przypominała mu już pingwina. To znaczy, owszem, przypominała, ale takiego ściśniętego pośrodku.

Kiedy poprosił dziewczynę stojącą za kontuarem w klubie fitness Gain o wpuszczenie do środka, żeby mógł rzucić okiem na urządzenia, wyczuł pewną niechęć. Możliwe, że nie kupiła jego oświadczenia, że chciałby zostać członkiem klubu, a może wśród członków nie chciano typów takich jak on. Albo też dlatego, że długie życie w roli osoby budzącej u bliźnich dezaprobatę – na ogół słuszną, to musiał przyznać – nauczyło Trulsa Berntsena wyczytywać niechęć na większości spotykanych twarzy. Tak czy owak, po obejrzeniu aparatów napinających brzuchy i pośladki, sali do pilatesu, sali do spinningu i sali z histerycznie zaangażowanymi instruktorkami aerobiku (miał przy tym mgliste przeczucie, że to się już nie nazywa aerobik) znalazł ją wreszcie w części przeznaczonej raczej dla chłopaków. W siłowni. Ćwiczyła martwy ciąg. Krótkie, szeroko rozstawione nogi ciągle nasuwały skojarzenia z pingwinem. Ale kombinacja obszernego tyłka z szerokim pasem ściskającym ją w talii, przez co wylewało się spod niego i na górze, i na dole, sprawiała, że kobieta bardziej przypominała ósemkę.

Wydała z siebie ochrypły, niemal przerażający ryk, kiedy napięła mięśnie i zaczęła prostować plecy, wpatrzona we własną czerwoną twarz w lustrze. Ciężary zadzwoniły o siebie w momencie odrywania się od ziemi. Sztanga nie wygięła się, tak jak to widział w telewizji, ale że obciążenie jest duże, poznał po rozdziawionych gębach dwóch młodych Pakistańczyków, którzy ćwiczyli bicepsy, licząc, że mięśnie się powiększą i wtedy będą mogli zrobić sobie na nich żałosne tatuaże świadczące o przynależności do gangu. Do diabła, jak on ich nienawidził! Do diabła, jak oni nienawidzili jego!

Mona Daa opuściła sztangę. Ryknęła i znów ją podniosła. Opuściła. Podniosła. Cztery powtórzenia.

Potem stała i cała się trzęsła. Uśmiechała się jak tamta wariatka z Lier po orgazmie. Gdyby tylko nie była taka tłusta i nie mieszkała tak cholernie daleko, może i coś by z tego wyszło. Powiedziała, że go rzuca, ponieważ zaczyna coś do niego czuć. Że raz w tygodniu to za mało. Tam i wtedy poczuł ulgę, ciągle jednak trochę o niej myślał. Oczywiście nie tak jak o Ulli, ale tamta kobieta była zabawna, naprawdę.

Mona Daa dostrzegła go w lustrze. Wyciągnęła z uszu słuchawki.

– Berntsen? Myślałam, że macie siłownię w komendzie.

– Mamy – odparł, podchodząc bliżej. Posłał Pakistańcom spojrzenie mówiące: „Jestem gliną, więc spadajcie”, ale jakoś nie dotarło. Może się co do nich pomylił. Przecież niektórzy z tych młodych chodzili teraz nawet do szkoły policyjnej.

– Więc co cię tu sprowadza? – Mona rozpięła pas, a Truls nie mógł się powstrzymać od gapienia się, żeby sprawdzić, czy dziennikarka odzyska normalną figurę pingwina.

– Pomyślałem, że moglibyśmy sobie trochę pomóc nawzajem.

– W czym? – Kucnęła przy sztandze i odkręciła śruby przytrzymujące obciążniki.

Truls kucnął przy niej i zniżył głos.

– Mówiłaś, że dobrze płacicie.

– Bo tak jest. – Mona wcale nie starała się mówić ciszej. – A co masz?

Chrząknął.

– To kosztuje pięćdziesiąt tysięcy.

Mona Daa głośno się roześmiała.

– Płacimy dobrze, Berntsen, ale nie aż tak dobrze. Dziesięć tysięcy to maks. I to za naprawdę smaczne kąski.

Truls wolno skinął głową, jednocześnie zwilżając wargi.

– To nie jest smaczny kąsek.

– Co powiedziałeś?

Teraz lekko podniósł głos.

– Powiedziałem, że to nie jest smaczny kąsek.

– A co?

– To obiad z trzech dań.


– Nie wchodzi w grę! – Katrine przekrzyczała kakofonię głosów i umoczyła usta w swoim koktajlu White Russian. – Mam partnera i on jest w domu. A ty gdzie mieszkasz?

– Na Gyldenløves gate. Ale tam nie ma nic do picia, za to jest cholerny bałagan i…

– Czysta pościel?

Ulrich wzruszył ramionami.

– Zmienisz pościel, a ja w tym czasie wezmę prysznic – zdecydowała Katrine. – Jestem prosto z pracy.

– Gdzie pracu…?

– Musisz wiedzieć tylko tyle, że ta praca wymaga ode mnie jutro wczesnego wstania, więc może… – Skinęła głową w kierunku wyjścia.

– Jasne. Ale nie moglibyśmy najpierw wypić tego, co mamy?

Spojrzała na swój drink. Zaczęła pić White Russian wyłącznie dlatego, że pił go Jeff Bridges jako Big Lebowski.

– To zależy.

– Zależy?

– Od tego, jak alkohol działa… na ciebie.

– Chcesz we mnie wzbudzić lęk, że nie dam rady, Katrine? – roześmiał się Ulrich.

Zadrżała lekko na dźwięk swojego imienia w ustach tego nieznajomego.

– A co, zaczynasz się bać, Ulrich?

– Nie. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale wiesz, ile kosztują te drinki?

Też się uśmiechnęła. Ulrich był okej, dostatecznie szczupły. Była to pierwsza i właściwie jedyna rzecz, jaką sprawdzała na profilu. Waga. I wzrost. Obliczała BMI równie szybko jak pokerzysta wylicza pot odds. Dwadzieścia sześć i pół ledwie mieściło się w granicach. Zanim poznała Bjørna, nawet nie przypuszczała, że kiedykolwiek zaakceptuje kogoś ze wskaźnikiem powyżej dwudziestu pięciu.

– Muszę iść do toalety – powiedziała. – Tu jest mój numerek do szatni, czarna skórzana kurtka, czekaj przy drzwiach.

Wstała i ruszyła przez salę, spodziewając się – ponieważ była to jego pierwsza szansa na zobaczenie jej od tyłu – że Ulrich sprawdza to, co w rejonach, w których się wychowała, nazywano „dupskiem”. I wiedziała, że jest zadowolony.

W tylnej części lokalu ludzi było więcej, torowała sobie wśród nich drogę, ponieważ „przepraszam” nie działało, chociaż taki właśnie skutek miało w tych częściach świata, które uważała za bardziej cywilizowane. Na przykład w Bergen. W tłoku wśród spoconych ciał musiano jednak ścisnąć ją mocniej, bo nagle poczuła, że nie może oddychać. Wyrwała się i po paru krokach wrażenie braku tlenu minęło.

W korytarzu w głębi jak zwykle była kolejka przed damską toaletą, a przed męską pusto. Znów spojrzała na zegarek. Kierująca śledztwem. Chciała być jutro pierwsza w pracy. A zresztą, niech to cholera.

Zdecydowanie otworzyła drzwi do męskiej toalety, weszła do środka, minęła pisuary – stojący przy nich dwaj mężczyźni nie zwrócili na nią uwagi – i zamknęła się w kabinie. Nieliczne przyjaciółki, jakie w ogóle miała, zawsze powtarzały, że za skarby świata nie przestąpiłyby progu męskiego kibla, bo te zawsze są bardziej obsrane niż damskie. Doświadczenie Katrine mówiło inaczej.

Spuściła spodnie i usiadła na sedesie, gdy nagle usłyszała delikatne pukanie do drzwi. Wydało jej się to dziwne, bo przecież z zewnątrz powinno być widać, że jest zajęte, a jeśli nawet ktoś uważałby inaczej, to po co by pukał? Spojrzała w dół. W szparze między drzwiami a podłogą dostrzegła czubki szpiczastych butów z wężowej skóry. Pomyślała, że ktoś musiał ją zauważyć, kiedy wchodziła do męskiej toalety, i poszedł za nią, licząc, że należy do gatunku lubiących eksperymenty.

– Odejdź stą… – zaczęła, ale „d” na końcu zniknęło z braku powietrza. Czyżby miała zachorować? Czy jeden dzień w pracy w roli szefowej nadzorującej śledztwo w sprawie, która, o ile wiedziała, mogła okazać się naprawdę wielka, zrobił z niej ledwie chwytający dech kłębek nerwów? O Boże…

Usłyszała odgłos otwierających się drzwi i do toalety weszło dwóch pół chłopców, pół mężczyzn.

– No i co, niezłe, co?

– No, niezłe!

Czubki butów zniknęły spod drzwi. Katrine nasłuchiwała, ale nie usłyszała żadnych kroków. Podciągnęła spodnie, otworzyła drzwi, podeszła do umywalki. Rozmowa chłopaków przy pisuarach ucichła, kiedy odkręciła kran.

– Co ty tu robisz? – spytał w końcu jeden z nich.

– Sikam i myję ręce. Zwróćcie uwagę na kolejność.

Otrzepała dłonie i wyszła.

Ulrich stał przy drzwiach. Trzymał w ręku jej kurtkę i przypominał merdającego ogonem psa, który przyniósł patyk. Postanowiła siłą odepchnąć to skojarzenie.


Truls jechał samochodem do domu. Podkręcił radio, kiedy usłyszał, że puszczają tę piosenkę Motörhead, o której zawsze sądził, że nazywa się Ace of Space, aż do czasu, kiedy Mikael na imprezie w liceum krzyknął głośno: „Beavis myśli, że Lemmy śpiewa ace of… space!”. Ciągle miał w uszach tamten ryk śmiechu, który zagłuszył muzykę. Widział błysk w pięknych, wilgotnych z rozbawienia oczach Ulli.

Niech tam, Truls i tak ciągle uważał, że Ace of Space to o wiele lepszy tytuł niż Ace of Spades. Pewnego dnia, kiedy zaryzykował i w kantynie usiadł przy stole, przy którym siedzieli już inni, Bjørn Holm akurat perorował tym swoim śmiesznym dialektem z Toten, że jego zdaniem o wiele bardziej poetyckie byłoby, gdyby Lemmy dożył siedemdziesięciu dwóch lat. Kiedy Truls spytał dlaczego, Bjørn odparł tylko: „Siedem i dwa, dwa i siedem, no nie? Morrison, Hendrix, Joplin, Cobain, Winehouse, cała ta gromada”.

Truls tylko pokiwał głową, kiedy zobaczył, że inni też kiwają. Ciągle nie wiedział, co to znaczy. Wiedział jedynie, że znajduje się poza nawiasem.

Ale poza nawiasem czy nie, tego wieczoru Truls był o trzydzieści kawałków bogatszy niż pieprzony Bjørn Holm i jego kiwający głowami kumple z kantyny.

Mona zapaliła się porządnie dopiero wtedy, kiedy Truls powiedział jej o tej nakładce na zęby – o żelaznej szczęce, jak nazwał ją Holm. Zadzwoniła do swojego naczelnego i przekonała go, że Truls rzeczywiście zaprasza na obiad z trzech dań. Na przystawkę zaserwował informację, że Elise Hermansen była na randce z Tindera. Jako danie główne, że zabójca prawdopodobnie już znajdował się w mieszkaniu, kiedy tam wróciła. A na deser, że zabił ją, przegryzając jej tętnicę żelazną szczęką. Dziesięć tysięcy za każde danie. W sumie trzydzieści. Trzy i zero, zero i trzy, no nie?

– Ace of space, ace of space! – zawyli razem Truls i Lemmy.


– To nie wchodzi w grę – oświadczyła Katrine, wciągając spodnie. – Jeśli nie masz gumy, możesz o tym zapomnieć.

– Ale ja się badałem dwa tygodnie temu. – Ulrich usiadł w łóżku. – Zaklinam się na wszystkie świętości!

– Te świętości możesz sobie wsadzić w… – Katrine musiała wciągnąć brzuch i wstrzymać oddech, żeby zapiąć spodnie. – Nie pomogą mi w uniknięciu ciąży.

– Ty się nie zabezpieczasz, dziewczyno?

Dziewczyno? Owszem, polubiła Ulricha, nie o to chodzi, tylko… Cholera wie o co.

Poszła do przedpokoju, włożyła buty. Zapamiętała, gdzie powiesił jej kurtkę i to, że drzwi zamykają się na zwykły zamek. Jasne, była świetna w przygotowywaniu planów odwrotu. Wyszła z mieszkania i zbiegła po schodach. Na Gyldenløves gate świeże jesienne powietrze miało smak wolności, poczucia wydostania się z zamknięcia. Roześmiała się. Ruszyła ścieżką w alei drzew biegnącej środkiem tej szerokiej, pustej ulicy. Cholera, taka pokręcona. Ale jeśli rzeczywiście była świetna w zabezpieczaniu odwrotu, jeśli zapewniła sobie drogę ucieczki już wtedy, kiedy zamieszkała razem z Bjørnem, to dlaczego nie założyła sobie spirali albo nie zaczęła brać pigułek? Przeciwnie, pamiętała przecież tamtą rozmowę, podczas której tłumaczyła Bjørnowi, że jej i tak krucha psychika nie potrzebuje dodatkowej huśtawki nastrojów, wywołanej manipulowaniem hormonami. Tak było. Przestała brać pigułki, zaraz kiedy związała się z Bjørnem.

Ciąg myśli przerwał dzwonek jej telefonu. Początkowy riff z O My Soul Big Star zainstalowany – oczywiście – przez Bjørna, który z ogromnym zaangażowaniem przekonywał ją o wielkości tego założonego w latach siedemdziesiątych zapomnianego już zespołu z południa Stanów i skarżył się, że film dokumentalny dostępny na Netfliksie odebrał mu wieloletnią misję. „Niech ich szlag trafi, połowa radości związanej z nieznanymi zespołami tkwi właśnie w tym, że nikt ich nie zna”. Ktoś taki szybko nie dorośnie.

Odebrała połączenie.

– Cześć, Gunnar, słucham.

– „Zamordowana żelaznymi zębami”? – Zwykle tak spokojny naczelnik wydziału wydawał się bardzo zdenerwowany.

– Słucham?

– Tak brzmi w tej chwili główny tytuł na stronie internetowej „VG”. Napisali, że zabójca czekał na Elise Hermansen w jej mieszkaniu i że przegryzł jej tętnicę szyjną. Podobno mają te informacje z wiarygodnego źródła w policji.

– Co?

– Bellman już dzwonił. I jest… Jakiego słowa szukam? Wkurzony.

Katrine się zatrzymała. Próbowała myśleć.

– Przede wszystkim nie wiemy na pewno, czy on tam już był, i nie wiemy, czy ją zagryzł. Nie wiemy nawet, czy to jakiś on!

– No to niewiarygodne źródło w policji. Gówno mnie to obchodzi! Trzeba wyjaśnić, kto jest tym informatorem!

– Nie wiem. Ale wiem, że „VG” z zasady będzie chronić swoje źródło informacji.

– Nie wierzę w żadne zasady. Oni chcą, żeby to źródło zostało całe i zdrowe, bo wiedzą, że będą mogli dalej z niego czerpać. Musimy zatkać ten przeciek, Bratt.

Katrine w końcu się pozbierała.

– Więc Bellman się martwi, że przeciek może zaszkodzić śledztwu?

– Martwi się, że to postawi w złym świetle całą komendę.

– Tak myślałam.

– Co myślałaś?

– Dobrze wiesz, bo myślisz tak samo.

– Musimy się tym zająć jutro od rana.

Katrine Bratt schowała telefon do kieszeni kurtki i popatrzyła w górę ścieżki. Jakiś cień się poruszył. Pewnie wiatr powiał mocniej wśród drzew.

Przez moment zastanawiała się, czy nie przejść na oświetlony chodnik, ale w końcu przyspieszyła i poszła dalej prosto.


Mikael Bellman stał przy oknie salonu. Z okien ich willi na Høyenhall miał widok na całe centrum Oslo ciągnące się na zachód w stronę niskich wzgórz poniżej Holmenkollen. A tego wieczoru miasto w świetle księżyca migotało jak diament. Jego diament.

Jego dzieci spały bezpiecznie. Jego miasto spało stosunkowo bezpiecznie.

– O co chodzi? – spytała Ulla, podnosząc głowę znad książki.

– O to zabójstwo. Trzeba znaleźć sprawcę.

– Chyba jak w wypadku każdego innego zabójstwa.

– Zrobiła się z tego wielka sprawa.

– To jedna kobieta.

– Nie o to chodzi.

– Dlatego że „VG” tak to rozdmuchała?

Słyszał lekką pogardę w jej głosie, ale w ogóle go to nie martwiło. Ulla się uspokoiła. Wróciła na swoje miejsce. Bo w głębi ducha znała swoje miejsce. Nie była osobą szukającą konfliktów – jego żona ponad wszystko ceniła zajmowanie się rodziną, pogawędki z dziećmi i czytanie tych swoich książek. Dlatego krytyka w tonie jej głosu w zasadzie nie wymagała odpowiedzi. Zresztą Ulla raczej i tak by jej nie zrozumiała. Że jeśli chcesz zostać zapamiętany jako dobry król, masz dwie możliwości. Albo być królem w dobrych czasach, mieć szczęście zasiadania na tronie przez lata obfitych zbiorów. Albo też być królem, który wyprowadzi kraj z kryzysu. A jeśli kryzysu nie ma, możesz udawać, że jest. Możesz rozpocząć wojnę i pokazać, w jak głęboki kryzys wpadnie kraj, jeśli na wojnę nie ruszy. Może to być malutka wojna, ważne, aby została wygrana. Mikael Bellman właśnie tak postąpił, kiedy wobec mediów i Rady Miasta nadmuchał liczby przestępstw popełnianych z chęci zysku przez przybyszy z krajów bałtyckich i z Rumunii, a przy okazji zaprezentował ponure przepowiednie na przyszłość. Dzięki temu otrzymał dodatkowe środki na wygranie tej w rzeczywistości niedużej, ale w mediach wielkiej wojny. A po przedstawieniu statystyk dwanaście miesięcy później pośrednio obwołał się zwycięzcą.

Ale sprawa tego zabójstwa była wojną, którą reżyserował kto inny, a po wieczornym artykule w „VG” wiedział, że to już nie jest mała wojenka. Przecież oni wszyscy tańczą tak, jak im zagrają media. Pamiętał, jak kiedyś na Svalbardzie zeszła lawina śnieżna. Dwie ofiary śmiertelne, wiele osób bez dachu nad głową. Kilka miesięcy wcześniej podczas pożaru szeregowca w Nedre Eiker zginęły trzy osoby, dużo ludzi straciło mieszkania. Ta ostatnia sprawa doczekała się zwykłych skromnych artykułów, jak zazwyczaj, gdy dojdzie do pożaru czy wypadku samochodowego. Ale lawina na dalekiej wyspie na Północy była dla mediów o wiele ciekawsza – podobnie jak ta żelazna szczęka – więc ruszyły do ataku, jakby doszło do katastrofy narodowej. W efekcie premier – która podskakuje, kiedy media mówią: „skacz” – zwróciła się do narodu w telewizyjnym orędziu. Telewidzowie i mieszkańcy szeregowca w Nedre Eiker mogli sobie tylko zadawać pytanie, gdzie była, kiedy u nich się paliło. Mikael Bellman wiedział gdzie. Ona i jej doradcy jak zawsze leżeli z uszami przyłożonymi do ziemi i wsłuchiwali się w wibracje mediów. A takich wibracji wtedy nie było.

Teraz natomiast Mikael Bellman czuł, że ziemia się trzęsie.

Czuł też, że jako odnoszący sukcesy komendant stołecznej policji, stojący przed szansą na uzyskanie wstępu w korytarze władzy, nie może sobie pozwolić na przegranie tej wojny. Temu jednemu zabójstwu musiał przyznać taki priorytet, jakby chodziło o zwalczanie całej fali przestępczości, po prostu dlatego, że Elise Hermansen była wykształconą trzydziestoletnią etniczną Norweżką, a narzędziem zbrodni okazał się nie metalowy drąg, nóż czy pistolet, ale żelazne zęby.

Dlatego Bellman podjął decyzję, która ani trochę nie była mu w smak. Z wielu powodów. Ale nie widział innego wyjścia.

Musiał go wezwać.

Pragnienie

Подняться наверх