Читать книгу Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści - Joanna Jax - Страница 5

3. Warszawa, 1941

Оглавление

Rotacja w więzieniu przy Pawiej była większa niż w stołecznych szpitalach. Osadzone albo przenoszono do obozów, albo na tamten świat. Jednak codzienna rutyna wciąż pozostawała niezmienna. Pobudka, liche śniadanie, praca, spacerniak i oczywiście przesłuchania na Szucha.

Hanka Lewin patrzyła na więzienne życie oczami pełnymi obojętności. Była w tym miejscu już ponad pół roku i nic nie wprawiało jej ani w zdumienie, ani zdenerwowanie. Gdy inni żyli poza murami, kochali, nienawidzili, bali się albo narażali życie, ona wegetowała w jednostajności i beznadziei więziennej egzystencji. Dla niej czas zatrzymał się w miejscu, a monotonia i zniewolenie przybijały bardziej niż niebezpieczne życie zwykłych mieszkańców Warszawy. Kolejne kobiety, które pojawiały się w jej celi, witała z rezerwą i stawała się wręcz odpychająca, gdy któraś próbowała nawiązać z nią bliższe relacje. Tak było bezpieczniej.

Pierwsze dni, które spędziła w więzieniu, były czasem trwogi i niepewności, ale miała w sobie jeszcze jakieś uczucia i emocje. Zaprzyjaźniła się z współosadzonymi i głęboko przeżyła śmierć zdrajczyni, Czapli, oraz wywózkę do obozu Bogusi i Stefanii. Czuła także ból i tęsknotę. Teraz, po wielu miesiącach, nie czuła nic, jedynie nieposkromioną ochotę na śmierć. Pewnie mogła walić głową w obskurną ścianę albo zdobyć jakieś narzędzie, żeby podciąć sobie żyły, ale w pewnym momencie nawet to stanowiło wysiłek zbyt duży. Czekała na moment, aż znajdzie w sobie siłę, żeby zrobić to, co zaplanowała.

Nie pamiętała, jaka była wtedy pogoda na zewnątrz, ale na pewno było chłodno, bo marzły jej dłonie i stopy. Nie wiedziała, jak nazywała się dziewczyna, która pobita do nieprzytomności zmarła w nocy tuż obok jej posłania. Nie obchodziło jej to. Tego dnia po prostu coś w niej pękło. Idąc wraz ze strażniczką do pracy w pralni, w pewnej chwili z rykiem zranionego zwierzęcia rzuciła się jej do gardła.

Renate Zoll była młodą, piękną dziewczyną o ogromnych błękitnych oczach i długich blond włosach. Miała smukłą figurę, zgrabne nogi i była najbardziej sadystyczną strażniczką, z jaką Hanka miała do czynienia. Kobiety nazywały ją „Białą Suką”. Gdy przybyła na Pawią, od pierwszej chwili chciała zaskarbić sobie względy przełożonych, okrucieństwem, wyzwiskami i poniżaniem więźniarek. A może po prostu lubiła mieć władzę i czuła ekscytację, gdy bite skórzaną pałką albo kopane kobiety wyły z bólu i żebrały o litość. Wybór Hanki był jednak instynktowny. Nie było dla niej istotne, czy obok idzie znienawidzona Renate Zoll, czy ktoś o nieco łagodniejszym charakterze. Po prostu nadszedł ten moment, gdy dochodzi się do punktu zapalnego.

Lewinówna przycisnęła strażniczkę do ściany i zacisnęła dłonie na jej szyi. Chciała zabić, bo wiedziała, że wtedy i ona zostanie pozbawiona życia. Renate miotała się przez chwilę, zaskoczona wybuchem dotychczas spokojnej więźniarki, ale nie minęło wiele czasu, gdy z impetem odepchnęła ją i sięgnęła po broń. Przeładowała ją i wycelowała w Hankę.

– Co tu się dzieje?! – usłyszała ryk kierownika zmiany, Hermana Rilkego.

– Ta szmata rzuciła się na mnie! Chciała mnie udusić. Ścierwo! – wrzasnęła Renate.

– Nasza gwiazda pokazała pazurki – złośliwie skomentował Rilke. – Nie możesz jej zastrzelić, ci z Szucha obdarliby nas ze skóry. Ale załatw to po swojemu. Tylko pamiętaj, nie przesadź.

Rilke odszedł, pozostawiając kobiety same. Renate schowała do kabury pistolet, uśmiechnęła się złośliwie i podniosła z podłogi skórzaną pałkę, którą upuściła, gdy więźniarka niespodziewanie się na nią rzuciła. Podeszła do Hanki i chwyciła za ramię. Popchnęła ją w stronę korytarza, gdzie ulokowano karcery dla najbardziej krnąbrnych więźniów. Otworzyła jeden z nich, pociągnęła za rękę Lewinównę i z impetem zaczęła okładać ją pałką. Gdy Hanka upadła i skuliła się pod wpływem razów Renate, ta zaczęła ją kopać. Była w jakimś ślepym amoku, bo przestała dopiero wówczas, gdy pojawiły się na jej czole krople potu. Przetarła je rękawem i wyszła z celi.

Hanka Lewin przez kilka godzin leżała na zimnej posadzce i czuła ból na niemal każdym centymetrze swojego ciała. Nawet oddychanie sprawiało jej trudność. Z nosa sączyła się krew, miała rozbity łuk brwiowy, a wokół niej utworzyła się kałuża moczu. Miała nadzieję, że umrze, a jej gehenna właśnie dobiega końca. Szeptała słowa, które tak bardzo chciałaby powiedzieć swojej córeczce, Igorowi i swojemu bratu. Wyobrażała sobie, że usłyszą ją w końcu, poczują, jak bardzo za nimi tęskni i uwierzą, że tam, po drugiej stronie, wciąż będzie ich kochać. Szukała w swoim umyśle i duszy tych magicznych drzwi, przez które będzie mogła przejść do miejsca, gdzie nie ma bólu. Ani tego fizycznego, ani tego duchowego.

– Zabierz mnie w końcu, Boże. Nie chcę już żyć, chcę być tam, gdzie rodzice… Chcę poczuć ten spokój albo nicość. Zabierz mnie, Boże…

Po chwili straciła przytomność.

***

Renate Zoll szła korytarzem i rozcierała sobie szyję, na której wciąż czuła zadzierzgnięte palce Hanki Lewin. Była wściekła, bo ta kobieta powinna zginąć za atak na niemieckiego funkcjonariusza. Tak bardzo chciałaby zobaczyć w oczach tej dziwki śmierć. Zamglone spojrzenie i twarz, z której uchodzi życie. Przypomniała sobie moment, gdy pierwszy raz zabiła więźnia. Trochę drżała jej ręka, gdy naciskała na spust i niezbyt dobrze uchwyciła moment, gdy skonał, ale w chwili, gdy upadł na betonowy plac, poczuła podniecenie. Nie umiała określić, co było w tym ekscytującego, ale chyba władza. Ten fakt, gdy decydujesz o czyimś życiu i śmierci.

Uśmiechając się na to wspomnienie, weszła do pokoju Rilkego.

– Jeśli będziemy im pobłażać, to następnym razem wydarzy się jakieś nieszczęście. To był zły przykład dla innych więźniarek. Napadnij na strażnika, a nic ci się nie stanie – z wyrzutem powiedziała Renate.

– Nie miała broni ani żadnych niebezpiecznych narzędzi. Jest wycieńczona i chyba obłąkana. Cóż mogłaby ci zrobić? – Roześmiał się.

– Ale… – zaczęła, ale Herman nie pozwolił jej skończyć.

– Ta osoba to bardzo cenna zdobycz gestapo. Nie możemy jej stracić tylko dlatego, że poczułaś się poniżona napaścią przez to polskie ścierwo. Musisz patrzyć nieco dalej niż czubek własnego nosa – burknął Rilke. Mimo że Renate była piękna i pociągająca, nie była tyle warta, aby narażać się przełożonym. Po chwili zapytał podejrzliwie: – Mam nadzieję, że nie przesadziłaś z karą dla niej?

– One padają jak muchy. Od byle czego. – Renate wzruszyła ramionami i opuściła pokój Rilkego, jeszcze bardziej wściekła niż w chwili, gdy wychodziła z karceru Hanki Lewinówny.

Zeszła do pralni i chwyciła wiszący na gwoździu pęk kluczy. Podeszła do jednej z kadzi, gdzie dwie więźniarki prały na tarkach prześcieradła, i zaczęła je okładać po głowie i twarzy ciężkimi kluczami.

– Brudne, brudne! Słyszycie? Brudne! – krzyczała, bijąc coraz mocniej.

Gdy dała upust swojej złości, odwiesiła pokrwawione klucze i bez słowa wyszła z pralni. Zarówno więźniarki, jak i pilnujące je strażniczki stały przez chwilę oniemiałe, nie rozumiejąc wybuchu Renate Zoll. W końcu jedna ze strażniczek ocknęła się i warknęła:

– Wracajcie do roboty. A ty… – zwróciła się do młodej dziewczyny o ciemnych oczach – powycieraj krew. Zaraz zababrzecie wszystko.

Pobite dziewczyny zaczęły wycierać siebie i wszystko wokół, nie chcąc przysparzać sobie dodatkowej pracy i ewentualnej kary za poplamione prześcieradła.

Gdy Renate Zoll skończyła służbę i zamieniła mundur strażniczki na elegancki kostium, postanowiła sprawić sobie przyjemność i kupić jakiś ładny fatałaszek. Nie miała zbyt wielu pieniędzy, ale wiedziała, że w Warszawie jest takie miejsce, gdzie sprzedawano całkiem szykowne ubrania za niską cenę. Polacy byli coraz biedniejsi i głodni, dlatego wyprzedawali wszystko, co najcenniejsze, aby nasycić swoje żołądki czymś pożywniejszym niż marmolada z buraków czy paskudny chleb na kartki.

Gdy jako folksdojczka przyjechała z Katowic, by podjąć pracę strażniczki na Pawiej, nie spodziewała się, że mimo wojny Warszawa jest jednym z najlepiej zaopatrzonych w towary miastem Europy. Tutejsi szmuglerzy swoje rzemiosło opanowali w sposób mistrzowski. Na rynku można było kupić dosłownie wszystko. Oczywiście ceny były powalające dla przeciętnych polskich obywateli, ale ona zarabiała niemieckie pieniądze i żyła jak Niemcy. Znała także polski, co sprawiało, że bez lęku myszkowała w zacisznych budkach stołecznych handlarzy.

Idąc w stronę rynku, zastanawiała się, czy kupić sobie nową apaszkę, czy może pudełko szwajcarskich czekoladek. Po kilku minutach doszła do wniosku, że zasłużyła sobie i na ładny fatałaszek, i na coś słodkiego.

***

– A co ty, Lewin, masz minę, jakby ci kto w dupie koły łamał? – zagadnął Franek „Diamentowa Rączka” Lewina.

Ten tylko machnął ręką i skrzywił się jeszcze bardziej.

– Chodziłem po tym piekle ze cztery godziny, a Mozela nie znalazłem – skłamał.

Franek ściszył głos.

– Nie dziwota, jak go Szwab jakiś gołymi rękami zadusił i jak worek kartofli do piwnicy wrzucił. Albo i nie Szwab…

– Naprawdę? – Emil udawał zdziwionego, po czym dodał, jakby od niechcenia: – A kto niby miał go zabić jak nie Szwaby?

– A bo to mało pejsaków w getcie, co by za bochenek chleba zadusili gołymi rękami? Ale co mi tam żałować Żydziaka i w dodatku czerwonego. Szkoda tylko, żeś swojej sprawy nie załatwił jak potrzeba. Ale słuchaj, jest taki jeden, Perełka na niego mówią, bo frant sobie taką sztuczną szczękę wstawił, że z daleka widać. Dostał kiedyś w cyferblat od Mańka Druciarza, bo go orżnął na ruskim złocie i musiał wstawić sobie sztuczną klawiaturę, ale nie w tym dzieło… Perełka zna takiego jednego oficera z Pawiaka, co zwolnienia załatwia. Tylko mu posmarować trzeba.

Ten temat zainteresował Emila. To była jakaś szansa.

– Ile bierze? – zapytał, zaintrygowany.

– No, jak za kogo ważnego, to i ze trzydzieści tysięcy.

– Ile? Przecież to fortuna – prawie krzyknął Lewin.

– No dużo, ale… Nie chcę ci tu, Emil, blagować, ale może twoja siostra to już u świętego Piotra kwiatki zrywa. Oni tak długo ludzi nie trzymają. Albo zakatują, albo do obozów wysyłają. A tam wiadomo, że grób i mogiła.

– Żyje… Wiem, że żyje, jeden taki się dowiedział.

– To dobrze, Lewin. A co, szkoda ci mamony na kochaną siostrunię? – zapytał.

– Franek, jakbym miał, to bym i pół miliona zapłacił. Ale nie mam. Z mojego mieszkania mnie wyrzucili, bogaty szwagier zwinął żagle do Anglii, a ja z małych oszczędności żyję. Ale i one mi się kończą. Sądziłem, że posprzedaję parę wartościowych rzeczy, ale teraz to tyle za nie płacą, że szkoda gadać – powiedział z desperacją w głosie Emil.

– Jakbym ja miał trzydzieści tysięcy, tobym nawiał za granicę, gdzie Szwabów nie ma… – rozmarzył się Franek. – Trochę szmugluję żarcie ze wsi, ale pieniądze z tego małe. Jestem zwykła płotka, ale są tacy, co fortuny się na szmuglu drobili. Całe wagony i ciężarówki żarcia wożą z Karczewa albo Rzeszy. Bracie, szampany, kawiory, kawę prawdziwą… Mówię ci, takiego bogactwa się dorobili, że mucha nie siada.

– To czemuś ty się, Franek, tym nie zajął, tylko łba nadstawiasz za pół prosiaka? – zapytał.

– Chłopie, kapitalik jakiś trzeba mieć na początek i porządne dokumenta, żeby do Rzeszy jeździć. A to kosztuje. Ostatnio to już w portki narobiłem, jak nas Niemcy z rąbanką przydupili w pociągu. Z tego cykora to żem przez okno cały towar wyrzucił i potem pół dnia szukałem przy nasypach. Dobrze, że nikt nie lazł i nie trafił na to, boby miał na miesiąc wyżery. – Franek przewrócił oczami.

Lewin zamyślił się. To był doskonały pomysł. Wszyscy szmuglowali do Warszawy towary deficytowe i co cwańsi zbijali fortunę. Mógłby zaryzykować, a nawet dogadać się z kilkoma znajomymi z gestapo, ale Franek miał rację: potrzebne były pieniądze na pierwszy duży transport, a jego portfel świecił pustkami. Nie miał nawet pięknej Adrianny, którą oddawał znajomym za niewielką gratyfikację. Teraz jednak, gdy była w ciąży, nie byłaby zbytnio przydatna.

Przyszedł mu jednak do głowy inny pomysł. Jego prawdziwy ojciec był bogaty przed wojną. Miał gorzelnię, dużo ziemi i prowadził rozliczne interesy. Być może dogadał się z Niemcami, a nawet jeśli nie, musiał mieć spore oszczędności. Nie wyobrażał sobie jednak, że jedzie do niego i prosi o wsparcie, nawet dla Hanki nie byłby w stanie kolejny raz narazić się na poniżenie. Ale przecież… Franek był złodziejem. Mogli włamać się do dworku w Chełmicach i zmusić starego do oddania wszystkiego, co miał. Musiał jednak udać się do swojej rodzinnej miejscowości i zrobić dyskretne rozeznanie w obecnym życiu swojego ojca. A potem… No cóż, jeśli miałby wybierać pomiędzy życiem Hanki i starego Chełmickiego, z pewnością wybrałby życie siostry.

Postał jeszcze chwilę przy budce z pieczywem i bezwiednie przyglądał się ludziom krążącym wokół straganów. Niekiedy przystawali przy jakimś stoisku, pytali o cenę, po czym kiwali głowami i ze smutkiem odchodzili, szukając czegoś, na co mogliby sobie pozwolić. Nagle w potoku ludzi Emil dostrzegł młodą kobietę, która wyglądała niczym gwiazda amerykańskiego kina. Miała upięte w elegancki kok włosy, spojrzenie, które wbiłoby w ziemię każdego mężczyznę i poruszała się z gracją, jak baletnica na deskach teatru. Przystanęła przy jednym z handlarzy i dotykała długimi palcami apaszek, niedbale przewieszonych przez jego ramię.

– Panienko, to najprawdziwszy jedwab z Milanówka. No, pomaca pani, nawet panienki skóra nie jest taka gładka – zachwalał swój towar handlarz. – A i cena okazyjna, bo teraz to każdy pieniądze na węgiel i jedzenie wydaje.

– Ach, widzę – mruknęła dziewczyna. – Zastanawiam się tylko, którą wybrać. Tę w niebieskie kwiaty czy w żółte.

– Do pani oczu zdecydowanie bardziej będzie pasował błękitny, chociaż trudno będzie pani znaleźć tak piękny kolor – zagadnął Emil, podchodząc do nieznajomej.

Zmierzyła go od góry do dołu i wydęła wargi, jak niegdyś czyniła to jego piękna Adrianna. Musiała być folksdojczką, bo ubrana była zbyt elegancko jak na wojenne warunki. Poza tym Polki rzadko kupowały tak luksusowe rzeczy, wydając każdy grosz na jedzenie, którego było w Warszawie sporo, ale ceny dochodziły do monstrualnych kwot.

Pochodzenie pięknej dziewczyny nie miało dla Emila znaczenia. Chciał jedynie nasycić wzrok jej nietuzinkową urodą. Milczała. Nieco spłoszona, wzięła chustkę w żółte kwiaty, zapłaciła handlarzowi i ruszyła dalej.

– Czy powiedziałem coś niewłaściwego? – Emil nie odpuszczał.

Zatrzymała się i przyjrzała się bliżej natrętowi. Był niezwykle przystojny, dobrze ubrany i bardziej przypominał eleganckich Niemców niż niechlujnych Polaków. Może byłby w stanie ukoić jej wściekłość, która w ten dzień wyjątkowo nie chciała minąć, mimo że w torbie niosła pudełko pierwszorzędnych pralinek, prawdziwą kawę i jedwabną apaszkę. Ale ona chciała poczuć się kimś ważnym. Wciąż była kompletnie rozbita sytuacją sprzed kilku godzin, jakby w istocie coś zaczynało jej się wymykać z rąk, a ona traciła władzę i panowanie nad własnym życiem. Było to irracjonalne, każda ze strażniczek w tym przypadku musiałaby odpuścić, ale Renate potraktowała to jako swoją osobistą porażkę.

– Chodź – powiedziała nagle, zupełnie nieskrępowana.

„O, chyba trafiłem na prostytutkę” – pomyślał Emil i pożałował, że nie ma pieniędzy na podobne rozrywki, bo chociaż stronił od takich kobiet, dla tej zrobiłby wyjątek.

– Nie stać mnie na panią – wydukał.

– Ale mnie stać na ciebie – burknęła, a widząc jego zaskoczoną minę, dodała: – To idziesz czy nie?

Kompletnie zdezorientowany podążył za piękną dziewczyną, która zaczęła iść coraz szybciej, poszturchując ludzi i obijając się o krawędzie budek i ław.

– Ej, ej, co się dzieje? – Lewin złapał kobietę za rękę.

– Nic. Widzę, jak na mnie patrzysz. Chcesz mnie, prawda? A ja potrzebuję mężczyzny. Układ jest prosty. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? – warknęła ze złością. Nie miała ochoty wdawać się w żadne rozmowy z tym Polaczkiem, pragnęła jedynie rozładować swoje napięcie.

– Na przykład jak masz na imię? – Roześmiał się, z ulgą przyjmując fakt, że nie zażądała pieniędzy.

– Renate – mruknęła i znowu szybkim krokiem ruszyła przed siebie.

Tym razem jednak Emil nie próbował jej zatrzymać, tylko podążył za nią.

– Ja mam na imię Emil – wysapał, gdy zatrzymali się pod drzwiami mieszkania w jednej z kamienic.

– Hm… Ładnie – bąknęła Renate i przekręciła klucz w drzwiach. – Dobry wieczór, pani Hakielowa! – krzyknęła gromko.

Odpowiedziała jej cisza.

– Nie ma mojej gospodyni. Pewnie dzisiaj na popołudnie miała – powiedziała Renate i dodała bezceremonialnie: – Idę do łazienki, a ty poczekaj w moim pokoju. To ten ostatni po lewej stronie.

– Boże… – wyrwało się Emilowi.

Dotychczas to on traktował kobiety przedmiotowo, gdy tymczasem padał ofiarą podobnego traktowania. A on chciał wiedzieć trochę więcej o tej zjawiskowo pięknej kobiecie, zanim pójdzie z nią do łóżka. Nie odważył się jednak zaoponować, gdyż obawiał się, że jego randka, czy jak to tam nazwać, zakończy się szybciej, niż się zaczęła. Niepewnie wszedł do wskazanego pokoju, gdy tylko jego towarzyszka powiesiła na wieszaku płaszcz i zniknęła za drzwiami łazienki.

Biorąc pod uwagę zachowanie pięknej Renate, Emilowi wydawało się, że trafił na kobietę wampa, perwersyjną i bezpruderyjną, podobną do Heleny Ducret. Już za chwilę miał się jednak przekonać, jak bardzo się mylił. Mimo obcesowego zachowania Renate była delikatna, słodka i upajająca. Absolutnie doskonała. Gdy jednak ich długi akt miłosny dobiegł końca, powróciła poprzednia, ostra i niezbyt miła dziewczyna.

– Idź już… – burknęła.

– Renate… po naszemu Renatka albo Renia. – Emil próbował rozluźnić atmosferę.

– Wiem, mieszkałam trochę na Śląsku i tak na mnie mówili. Możesz mnie nazywać jak chcesz i tak już się więcej nie spotkamy. Idź już. – Renate Zoll wciąż była opryskliwa, jakby to, co się wydarzyło między nimi kilka minut wcześniej, nigdy nie miało miejsca.

– Dlaczego? Przecież wiem, że ci się podobam. – Uśmiechnął się.

– Tak, podobasz mi się i dlatego chcę, żebyś już sobie poszedł.

– Ktoś cię skrzywdził? Nic o tobie nie wiem…

– I nie musisz. Nikt mnie nie bił, nie gwałcił i nie znęcał się nade mną. Jasne?

– Więc dlaczego taka jesteś?

– Bo nie chcę być męskim popychadłem. A wy wyobrażacie sobie, że jeśli kobieta się w was zakocha, to możecie jej rozkazywać. Znam ja ten wasz męski świat! – wykrzyczała z goryczą w głosie.

– A jednak cię ktoś skrzywdził. – Lewin nie dawał za wygraną. – Bo wiesz, ja też miałem trudne dzieciństwo.

– Jedyna przykrość, jaka mnie spotkała, to śmierć mojej matki, gdy miałam jedenaście lat. To się zdarza. Zostałam z ojcem i dwoma starszymi braćmi. I w naturalny sposób musiałam zastąpić matkę w tych wszystkich czynnościach, które ona do tej pory robiła. Przychodziły ciotki, sąsiadki i uczyły mnie gotować, szyć i cerować. Robiłam to, co matka, babka i każda kobieta w rodzinie. Ale ja miałam jedenaście lat. Chciałam się uczyć, tańczyć i bawić się. Nic z tego. Usługiwałam ojcu i braciom, i tak wyglądało moje dzieciństwo. Więc nie dorabiaj do tego mrocznej historii. Byłam jak inne dziewczynki w moim wieku, z tym że nie miałam matki i musiałam usługiwać trzem chłopom. – Uśmiechnęła się gorzko i dodała: – A teraz się wynoś. I tak powiedziałam ci więcej, niżbym chciała.

Emil Lewin nie chciał kolejny raz usłyszeć, że ma się wynosić, więc wstał z łóżka, ubrał się i opuścił mieszkanie Renate Zoll. Zanim jednak to zrobił, odwrócił się do niej i powiedział:

– Jeszcze się kiedyś spotkamy, Renate. Mnie można wyrzucić z życia tylko wtedy, gdy sam będę tego chciał. Ale nie obawiaj się, udowodnię ci, że mężczyzna może traktować kobietę jak księżniczkę.

Wracał do swojego mieszkania i powinien być zły, ale nie był. Bo rozumiał Renate bardziej niż ktokolwiek inny byłby w stanie. Traktowana niczym służąca ojca i braci, musiała gromadzić w sobie gniew i nienawiść, że zmuszano ją do życia, jakiego nie chciała. Postanowił, że tym razem nie odpuści, bo Renate Zoll wydała mu się więcej warta niż Adrianna i jej nieskazitelne, błogie dzieciństwo, gdy nauczono ją, że niektórymi można pogardzać, inni zaś istnieją jedynie po to, aby jej służyć.

***

Główna ulica warszawskiego getta na jeden dzień została zamieniona w plan filmowy. Władze okupacyjne Warszawy postarały się, aby to miejsce w niczym nie przypominało codziennej rzeczywistości. Zniknęli żebracy i wygłodniałe dzieci, uprzątnięto śmieci i pozostawiono jedynie osoby wyglądające zdrowo i pogodnie. Inicjatorzy tego spektaklu, który miał odbyć się na użytek ekipy filmowej z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża oraz biura propagandy III Rzeszy, zadbali, aby występujący aktorzy otrzymali tego dnia podwójną ilość chleba i frykasy, których na ogół nie jadali. Była to zapłata tak cenna, że żadna z osób, która pozostała tego dnia w miejscu, gdzie był kręcony film dokumentalny, nie odważyła się poskarżyć, a nawet wykrzywić twarzy w grymasie. Oprócz jedzenia otrzymali także nowe, bardzo przyzwoite ubrania, które mogli zachować po zakończeniu zdjęć.

Walter von Lossow, któremu powierzono opiekę nad ekipą ze Szwajcarii, z uśmiechem obserwował główną reżyserkę i inicjatorkę filmu, Amerykankę Holly Evans.

– Ten celibat rzuca mi się na głowę – mruknął do siebie, bo Holly była zupełnie nie w jego typie.

Miała figurę dorastającego chłopaka, była wąska w biodrach i płaska niczym deska. Jej twarz nie nosiła śladu makijażu, a na głowę naciągnęła ogromną futrzaną czapkę z króliczego futra, spod której wystawały jasne kosmyki cienkich włosów. Walter jednak nie mógł oderwać od niej wzroku. Odkąd wprowadziła się do niego Adrianna, nie sprowadzał do swojego mieszkania kobiet, z burdeli bał się korzystać i być może dlatego na każdą napotkaną kobietę patrzył jak pies na smakowitą kość.

– A dlaczego nie możemy wejść dalej? – zapytała Holly, pociągając nosem. – Chciałabym pokazać jakieś podwórko, gdzie bawią się dzieci. No, takie normalne życie…

– Panno Evans, mamy zimę i mało śniegu. W taką pogodę dzieci siedzą w domach – mruknął von Lossow, którego zadaniem było między innymi uniemożliwienie ekipie Holly Evans dotarcia do miejsc, które chciano ukryć przed światem.

– Mam bardzo mało materiału, podobno ten teren ma kilka tysięcy metrów powierzchni, a my możemy kręcić jedynie tutaj, na dwóch ulicach – burknęła, niezadowolona.

– A co pani chciałaby jeszcze zobaczyć? Mieszkańcy nie chcą brać udziału w tym cyrku, chcą mieć spokój. Dlatego schronili się pod naszymi skrzydłami, bo za bramami spotkać ich mogą jedynie szykany i represje ze strony Polaków – gładko skłamał von Lossow.

– Ludzie chcą zobaczyć, jak dbacie o bezpieczeństwo Żydów w Warszawie. Nie muszę wdzierać się do mieszkań, chcę, rozumie pan, nakręcić taki jakby spacer po tym miejscu. Od czasu do czasu może jakaś rozmowa z przypadkowym przechodniem, rozumie pan? – Holly nie odpuszczała. – Moi przełożeni życzą sobie pełny obraz miasteczka, rozumie pan?

Walter zirytował się.

– Panno Evans, proszę nie pytać mnie co chwilę, czy rozumiem. Zostałem oddelegowany do pani dyspozycji właśnie dlatego, że znam pani język i jeszcze kilka innych, na przykład francuski. Natomiast mam wrażenie, że pani nie rozumie. Judenrat czy – jak pani woli – Żydowska Rada Starszych nie wyraziła zgody na kręcenie filmu poza wyznaczonym obszarem. Ale zapewniam, panno Evans, wszędzie wygląda to tak jak tutaj. Mamy sklepy, zakłady usługowe, jest porządek, a Żydzi są bezpieczni i szczęśliwi.

– Panie Lossow, Międzynarodowy Czerwony Krzyż wyraża jednak zaniepokojenie izolacją Żydów w Polsce. Zapewne nie bez powodu. Trzecia Rzesza deportowała tysiące Żydów ze swojego kraju, więc to zrozumiałe, iż chcemy mieć pewność, że ci ludzie mają godziwe warunki bytowe. – Holly była uparta.

Obraz, który zobaczyła za jedną z bram, wydawał jej się zbyt sielankowy. Sztuczny twór. Tak jakby ktoś to wszystko przygotował, aby dobrze wyglądało na filmie. Wiedziała nie od dziś, że Niemcy są zajadłymi antysemitami, a tymczasem ujrzała takie widoki, jak żołnierz częstujący żydowskie maluchy cukierkami, uśmiechy przyklejone do ludzkich twarzy, gdy ich oczy wyrażały ledwo uchwytny strach czy sklepy pełne wiktuałów, a obok młody chłopak ukradkiem napychający usta suchym chlebem. Nie mogła jednak nic zrobić. Von Lossow był nieugięty, a pilnujący wejścia do pozostałych części tego dziwacznego miasteczka żołnierze – uzbrojeni po zęby.

Operator pchał wózek z kamerą, a Holly Evans zaglądała niemal w każdy kąt, żeby przyłapać Niemców i Waltera von Lossowa na kłamstwie. Wszystko jednak na pozór wydawało się idealne. Nawet mieszkania nie były przepełnione, chociaż na logikę powinno być w nich tłoczno. W końcu po Nowym Jorku mieszkało tutaj najwięcej Żydów, a oddany im do życia spłachetek Warszawy nie mógł zagwarantować wystarczającej przestrzeni.

Przez cały dzień kręcono film, ustawiano kamery, zaglądano do sklepów, kawiarni i domów, a Walter odmierzał minuty do zakończenia tego przedsięwzięcia. Nie żeby obawiał się dociekliwej Holly Evans, ale dlatego, że przemarzł na kość i nie pomagała nawet wypijana w dużych ilościach herbata z koniakiem. Gdy więc Holly dała znak ekipie, że nastąpił koniec zdjęć, von Lossow przyjął to z niekłamaną ulgą. Tym bardziej iż po tym czekała go jedynie kolacja w towarzystwie tej intrygującej dziewczyny.

Zabrał ją do Adrii, bo znana była z dobrego jedzenia i można tam było posłuchać muzyki i występów kabaretowych. Lubił to miejsce, bo jeszcze przed wojną często odwiedzał je wraz ze swoimi ulubionymi kompanami od kieliszka i dziwek, Chełmickim i Łyszkinem. Bez nich ten lokal nie wydawał mu się tak atrakcyjny, ale miał nadzieję, że towarzystwo Holly Evans zmieni jego nastawienie.

Ta jednak rozprawiała jedynie o polityce. Jej rumieńce nie były efektem podniecenia, na co skrycie liczył, ale całodziennego przebywania na mrozie, co nie dodawało jej ani wdzięku, ani urody. Walter jednak nie mógł oderwać od niej oczu i przestać jej słuchać. Wydawała mu się kobietą z innego świata. Wychowana w bogatym nowojorskim domu, porzuciła ciepłe i luksusowe gniazdo, by dołączyć do szeregów Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. W przeciwieństwie do władz tej organizacji, była nieufna w stosunku do Hitlera i jego bezpardonowego zawłaszczania Europy. Uważała, że zdobędzie materiały, które sprawią, że najbogatsze państwa, w tym jej ojczyzna, zewrą szeregi i rozprawią się z III Rzeszą. Najbardziej niepokoił ją stosunek nazistów do Żydów i obojętność ich współbraci za oceanem. Wierzyła jednak, że jeśli zgromadzi dowody złego traktowania ich w krajach okupowanych, ktoś w końcu zareaguje.

„Naiwna idealistka” – z przekąsem myślał von Lossow, jednak imponowało mu to. Dziewczyny, które dotychczas spotykał, były inne niż Holly. Zajęte pielęgnowaniem swoich twarzy, eksponowaniem seksapilu, istniały tylko dlatego, że po świecie chodzili mężczyźni. Tymczasem panny Evans zdawał się w ogóle nie obchodzić świat damsko-męskich igraszek, ale idea zbawiania świata i chęć niesienia pomocy każdemu, kogo uważała za pokrzywdzonego.

– Panie von Lossow, pan nie traktuje mnie poważnie – burknęła, odgarniając kosmyk włosów z twarzy.

– Ależ to, co pani mówi, jest bardzo frapujące.

– Jednak pan woli wojnę. Jest pan jak każdy samiec. Trzeba wojować, zdobywać i triumfować, nawet kosztem słabszych. Ale już nie jesteście tacy dzielni, jeśli chodzi o Związek Radziecki – wytknęła mu.

– O jakże się pani myli, panno Evans. Mnie wojna wcale, ale to wcale nie pociąga. Lubię zabawę, dobre jedzenie, piękne kobiety i mocne trunki. Nie lubię wypełniać rozkazów, wstawać o świcie i spędzać zimowych, nieprzyjemnych dni na ulicy, bo jakiemuś dziewczątku zachciało się nakręcić film. – Uśmiechnął się z pobłażliwością.

– Trzeba w życiu w coś wierzyć… – mruknęła. – Mieć jakieś ideały, cele, a nie tylko napychać żołądek i dawać upust swojej chuci, panie von Lossow – odcięła się.

– To niech mnie pani do nich przekona, do tych wyższych celów. – Roześmiał się.

– Niech mi pan pokaże prawdziwe getto – spoważniała. – Niech pan zrobi w życiu coś dobrego, nawet podejmując ryzyko.

– Nie mogę, panno Evans, mimo całej sympatii dla pani, ale zapewniam, że nigdy nie zapomnę o pani… – powiedział równie poważnie.

– Panie von Lossow, naprawdę pan mnie obraża… – burknęła, niezadowolona.

– Nie wierzy mi pani? Ale ja mówię zupełnie poważnie. Jest pani bardzo… nietuzinkową kobietą. Chętnie poznałbym panią bliżej. Jak długo zabawi pani w Warszawie?

– Próbuje pan ze mną flirtować? – zapytała nieco już rozzłoszczona Holly.

– Odrobinę.

– To rozczaruję pana. Jutro po południu wyjeżdżam.

– Będę mógł odprowadzić panią na pociąg?

– Jeśli pan chce – ściszyła głos.

Ten wieczór bardzo różnił się od tych, które Walter spędzał w towarzystwie kobiet. Rozmawiali z Holly na różne tematy, a właściwie zażarcie dyskutowali, ponieważ mieli całkowicie odrębne poglądy na wiele spraw. Von Lossow był cyniczny i inteligentny. Holly wrażliwa i błyskotliwa. Walter chwilami nawet zapominał, że rozmawia z kobietą, ponieważ nie dawała się zbyć komplementami i w końcu przestał je prawić. Było wiele sprzeczności w Holly Evans. Była silna, ale wrażliwa. Odważna, lecz subtelna. Uparta, lecz potrafiła jasno sprecyzować swoje stanowisko. Tak, to był przedziwny wieczór i von Lossow wcale nie skłamał, mówiąc, że nigdy nie zapomni o Holly.

***

Następnego popołudnia czekał na nią w hotelowym foyer. Wydała dyspozycje swojej ekipie, po czym wzięła Waltera pod rękę i ruszyła z nim w stronę Dworca Głównego, ubrana w tę swoją dziwaczną czapkę z króliczego futra. Mimo niesprzyjającej aury i ponurych widoków wokół powiało romantyzmem. Walter był przekonany, że gdyby Holly Evans została na dłużej, w końcu przełamałby jej opór.

Gdy w oddali ujrzeli budynek dworca, von Lossow nieco zwolnił, jakby chciał zatrzymać chwilę, atmosferę czegoś nieuchwytnego, co musiało umrzeć, zanim się urodziło. Pogrążony w zadumie, nie zwrócił uwagi na kilku esesmanów trzymających na muszce jakichś mężczyzn. Ot, zwykły widok na ulicach okupowanej Warszawy. Holly zatrzymała się i z zainteresowaniem zaczęła przyglądać się scenie. Jeden z esesmanów, nieco podchmielony, krzyknął na wiekowego mężczyznę w ciemnym płaszczu i o siwych włosach. Starszy człowiek jednak milczał, wpatrując się ze strachem w wycelowaną w niego lufę pistoletu. Po chwili esesman podszedł do niego, uderzył go i popchnął na chodnik. Ten przewrócił się, ale gdy tylko próbował się podnieść, esesman wymierzył mu kopniaka ciężkim butem.

Walter von Lossow nawet nie przypuszczał, że jego towarzyszka zechce się wtrącić. Nie zdążył zareagować, gdy wysunęła rękę spod jego ramienia i podbiegła do esesmana. Musiała być kompletnie pozbawiona wyobraźni albo po prostu nieświadoma, czym może skończyć się jej interwencja, bo bez żadnych oporów podbiegła do oprawcy i zaczęła go okładać torebką, rzucając przy tym wyzwiska w kilku językach. Esesman przez moment był oszołomiony takim zuchwalstwem, ale chwilę potem, nie wnikając w szczegóły, wystrzelił w brzuch kobiety. Chciał poprawić swoje dzieło kolejnym pociskiem, ale Walter ocknął się z odrętwienia i podbiegł do żołnierza.

– To obywatelka amerykańska, przedstawicielka Międzynarodowego Czerwonego Krzyża! – krzyknął.

Kolejny strzał nie padł, ale ten pierwszy wystarczył, żeby stwierdzić, że z Holly jest bardzo źle. Leżała nieruchomo na chodniku, patrząc przerażonym wzrokiem na klęczącego przy niej Waltera.

– Zaraz wezwą ambulans. Nie martw się, Holly, zawieziemy cię do szpitala, a tam już zrobią, co należy.

Uśmiechnęła się smutno i wpatrywała się w Waltera, gdy ten pokrzykiwał na żołnierzy, strasząc ich międzynarodowym skandalem. Chwilę potem pochylił się nad Holly i głaskając ją po zakrwawionej dłoni, szeptał słowa otuchy.

– Nic z tego nie będzie, panie von Lossow. Niczego już nie będzie. Ale warto było. Przyjechać tutaj i być wszędzie, gdzie ludziom dzieje się krzywda. Kiedyś to poczujesz… – Wyraźnie chciała coś jeszcze dodać, ale straciła przytomność.

Ambulans przybył po kilkunastu minutach, które zdawały się wiecznością. Gdy sanitariusze włożyli nosze do furgonetki, von Lossow wsiadł wraz z nimi i pojechał z Holly do szpitala. Przez kilka godzin siedział na szpitalnej ławce, tuż obok gabinetu lekarskiego Weroniki Sarnowskiej, i czuł strach. Z trudem przełykał ślinę i nie chciał, żeby Holly umarła. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz płakał, chyba gdy był jeszcze młodym chłopcem, ale w tym momencie najchętniej wybuchnąłby szlochem i zaczął tupać nogami z okrzykiem: „Nie zgadzam się, nie zgadzam się”.

Zza drzwi sali operacyjnej wyszła kobieta w białym kitlu i powłócząc nogami, ruszyła w stronę gabinetu. Walter podniósł się z ławki.

– Co z nią? – zapytał drżącym głosem.

– Przykro mi – powiedziała Weronika. – Nie zdołaliśmy jej uratować.

Spodziewała się wybuchu złości i gróźb, ale operacja wykończyła ją i było jej wszystko jedno. Dostrzegła jednak w oczach tego młodego niemieckiego oficera coś, co sprawiło, że po chwili odwróciła się i zapytała:

– Wejdzie pan?

– Tak, chciałbym się dowiedzieć, czy zrobiliście wszystko, aby ją uratować – powiedział z żalem Walter i wszedł do gabinetu.

Weronika westchnęła. Znowu będzie musiała się tłumaczyć. Usiadła za biurkiem, oparła dłonie na blacie i zapytała zimno:

– To co chciałby pan wiedzieć?

– Czy gdyby to była Polka, postarałaby się pani bardziej. Powiem pani coś… Ta kobieta nie była Niemką ani folksdojczką, tylko Amerykanką. Przedstawicielką Czerwonego Krzyża. – Von Lossow podniósł głos, jakby chciał dać upust swojej frustracji.

– Bez względu na to, kim jest pacjent, zawsze ratuję życie z taką samą determinacją. Jestem lekarzem, nie żołnierzem. Gdyby na tym stole leżał pan, również ratowałabym panu życie, chociaż być może wcale pan na to nie zasłużył – warknęła, zniecierpliwiona.

Weronika Sarnowska powiedziała prawdę. Na sali operacyjnej starała się nie myśleć, kim jest pacjent. Dopiero później przychodziła refleksja, że w niektórych przypadkach powinna stać z założonymi rękami, dopóki taki człowiek nie umrze.

Walter popatrzył na lekarkę i pożałował swojego wybuchu. Niczego już nie można było zmienić ani cofnąć czasu. Trwała wojna i teraz dotknęła swoim okrucieństwem właśnie jego. Prawie nie znał Holly Evans, a jednak nie była to dla niego przelotna znajomość, jak wiele innych. Ta dziewczyna zdawała się wyjątkowa pod każdym względem. Miał tak wielką ochotę jej czymś zaimponować, wzbudzić jej sympatię, a przede wszystkim szacunek… Holly miała rację, jego życie było puste i przeciekało mu między palcami. Nigdy nie zrobił niczego wzniosłego czy niebezpiecznego. Zawsze w okopach, niczym tchórzliwy żołnierz trzymający się kurczowo spokojnej przystani, zawsze za linią frontu, patrzący z oddali na wojenną zawieruchę.

– Przepraszam – bąknął i wyciągnął dłoń po leżące na biurku pióro.

Przesunął w swoją stronę notes Weroniki i zamaszystym pismem zapisał w nim swoje nazwisko i numer telefonu, zarówno służbowego, jak i domowego. Potem dodał:

– Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę do mnie zadzwonić. Postaram się pomóc. I jeszcze raz przepraszam za mój wybuch… Ta kobieta… To był bardzo piękny człowiek.

***

Hala magazynowa znajdowała się na obrzeżach Warszawy i była obskurna. Zupełnie nie pasowała do tak wzniosłej uroczystości, jaka miała za chwilę się rozpocząć. Kilkanaście osób czekało ze wzruszeniem na moment zaprzysiężenia. Ckliwość łapała za gardła młodych ludzi, którzy palili się do walki o wolną ojczyznę, gotowi na każde poświęcenie, a nawet na śmierć.

Nie dotyczyło to w najmniejszym stopniu Alicji Rosińskiej, która wcale nie była gotowa do poświęceń ani tym bardziej do utraty życia. Oczywiście, miała świadomość podejmowanego ryzyka, ale dla niej nie było to ani wzniosłe, ani pożądane. Nie widziała krzty romantyzmu w męczeńskiej śmierci za ojczyznę. Przez swój upór czy – jak to sobie chwilami wyrzucała – głupotę wpadła w wir historii i walki na śmierć i życie. Wierzyła jednak, że urodziła się pod właściwą gwiazdą i jest dzieckiem szczęścia, więc każda brawura ujdzie jej na sucho. Do wszelkich poświęceń była gotowa jedynie dla ludzi, których kochała, reszta obchodziła ją w stopniu umiarkowanym.

Kiedy więc tak stała z palcami uniesionymi ku górze i powtarzała beznamiętnie słowa przysięgi, bardziej interesował ją Julian Chełmicki, którego nie widziała od pięciu tygodni, a teraz stał nieopodal i nie zwracał na nią uwagi. Była trochę zła na niego za jego nieprzejednanie. W końcu na nikogo nie donosiła i nikogo nie narażała ani na śmierć, ani na szykany, a przy okazji przysłużyła się ojczyźnie, którą tak bardzo wielbił. Mężczyzna to mężczyzna i nie należało przypisywać do tego wydumanych historii. Bez względu na to jednak, czy zgadzała się z opinią Juliana, czy też nie, postanowiła zaskarbić sobie jego wybaczenie. Był jej mężczyzną. Jedynym i na zawsze.

– Możesz opuścić rękę – powiedział do niej człowiek w grubym płaszczu, który bardziej wyglądał na eleganta z wyższych sfer, jakich spotykała w modnych lokalach przed wojną, niż na dowódcę komórki ruchu oporu.

Szybkim ruchem opuściła rękę, nieco zmieszana, jakby obawiała się, że ktoś odkryje, że myślami w takiej doniosłej chwili była zupełnie gdzie indziej.

Kilka minut później grupę podzielono na dwie części i serce jej urosło, gdy okazało się, że w jej znajduje się Chełmicki. Niestety, nieco zmarkotniała, gdy wyszło na jaw, iż będzie jej dowódcą. Mężczyzna, którego kochała, mógł wydawać jej rozkazy jedynie w łóżku, co miało być dla niego ogromnym wyróżnieniem, tymczasem ten będzie rozstawiał ją po kątach, kiedy tylko będzie chciał. Obawiała się również, że jest takim służbistą, iż nawet jej urok nie będzie w stanie zmienić decyzji, z którymi by się nie zgadzała. Już pierwsze wypowiedziane przez Juliana słowa nie zwiastowały niczego dobrego.

– Chodź, musimy porozmawiać – powiedział stanowczo.

„Trzy minuty temu został moim dowódcą i już się szarogęsi” – pomyślała niezbyt życzliwie, ale potem ucieszyła się, że w końcu będzie mogła spędzić z nim kilka minut na osobności. „A może już mi wybaczył” – kolejna refleksja wpadła jej do głowy.

Niestety, do małego pokoju, który zapewne niegdyś był pomieszczeniem biurowym, wszedł również mężczyzna w długim, ciemnym płaszczu. Usiedli wokół odrapanego biurka i pierwszy odezwał się Chełmicki.

– Twoje kontakty oraz informacje, które przekazałaś wywiadowi brytyjskiemu, były bezcenne. – Głos mu drżał i nie patrzył na Alicję, uciekając wzrokiem w brudną przeszkloną ścianę.

– Bardzo dziękuję – mruknęła.

– Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś mogła kontynuować swoją misję, tym razem pod naszymi skrzydłami – powiedział mężczyzna w płaszczu, do którego Julian zwracał się „majorze Sokół”.

– Nie bardzo rozumiem… – Przełknęła ślinę, łudząc się, że nie będą od niej oczekiwali powrotu w ramiona niemieckiego kochanka.

Major „Sokół” rozwiał jednak jej nadzieje, zadając pytanie:

– Jaka jest szansa, żebyś na powrót uwiodła Grossa?

Alicja próbowała nawiązać kontakt wzrokowy z Julianem, ale on wciąż wodził oczami po wszystkich detalach wnętrza, byle nie spotkać spojrzenia Alicji.

– Nie będę już jego kochanką bez względu na to, jakie są na to szanse – powiedziała stanowczo i miała nadzieję, że to, co proponowali, nie jest rozkazem.

– Nie możemy cię do tego zmusić. To delikatna sprawa i nigdy nie wydałbym podobnego rozkazu. To jest prośba – delikatnie zaczął major, widząc pełen wściekłości wzrok Alicji.

– Więc nie zgadzam się – warknęła.

– Proszę to jednak przemyśleć. Gross zapewne ma dostęp do takich informacji, jak chociażby eksperymenty z nowoczesną bronią czy plany i ewentualny termin ataku na Związek Radziecki. To są dane, które pomogłyby uratować wiele istnień ludzkich, jeśli nie pokój w Europie – przekonywał „Sokół”, po czym wstał i ruszył w stronę wyjścia ze słowami: – Może Robert cię przekona.

Zostali we dwoje w zatęchłym pomieszczeniu, gdzie powietrze było ciężkie od emocji.

– Wiem, że Gross zna twoje prawdziwe dane, co jest problemem, ale zapewnimy ci maksymalne bezpieczeństwo i w razie problemów opuścisz kraj. – Chełmickiemu wciąż drżał głos.

– Ty świnio! – Alicja nie wytrzymała i zerwała się z krzesła.

– Alicja… Proszę. To ważne. Bardzo ważne – powiedział cicho.

– A co z nami? – zapytała rozdzierająco.

– Nas już nie ma – stwierdził stanowczo. – Masz trzy dni na podjęcie decyzji. Jeśli odmówisz, zostaniesz przydzielona do innych zadań.

– Mogę udzielić odpowiedzi już teraz. Nie zgadzam się! – krzyknęła i uderzyła pięścią w blat biurka.

Julian podniósł wzrok i popatrzył na nią. Pierwszy raz podczas całej rozmowy. Jego spojrzenie nie wyrażało ulgi z podjętej przez nią decyzji, oczy Chełmickiego nie wyrażały nic. Były zimne i kompletnie bez wyrazu.

– Jeszcze dzisiaj przeniesiesz się do mieszkania jednej folksdojczki. Przyjechałaś do Warszawy z Gdańska, twój ojciec był Niemcem, zginął w kampanii wrześniowej, matka zmarła na gruźlicę jeszcze przed wojną. Dostaniesz nowe dokumenty. Będziesz nadal miała na imię Aldona.

Julian wyciągnął dłoń i podał jej paszport oraz inne kwitki poświadczające jej rzekome niemieckie pochodzenie. Otworzyła paszport i zapytała z niesmakiem:

– Schwein? Lepszego nazwiska nie mieliście? Aldona Świnia?

– To prawdziwe dokumenty nieżyjącej kobiety, Aldony Schwein, więc nie czas na grymasy. Martwisz się dziwnym nazwiskiem, a nawet nie interesuje cię, do jakich zadań zostałaś przydzielona i na ile są one niebezpieczne? – zapytał z ironią w głosie Julian.

– Dziwne tobym jeszcze zniosła… – mruknęła. – Zatem jakie to zadania?

– Nasza działalność kosztuje. To, co przemyciliśmy z Anglii, to kropla w morzu naszych potrzeb. Alianci będą nam przesyłać pewne kwoty. Transfer będzie odbywał się przez banki szwedzkie do banków na terenie Rzeszy. Raz na jakiś czas będziesz udawała się do naszego zaufanego bankiera w Berlinie i realizowała wypłaty w gotówce. Następnie zapakujesz je do walizki i przywieziesz do Polski. Pierwsze kilka razy będzie asekurował cię Wiktor, jeśli jednak okaże się, że ten kanał jest bezpieczny, a twoje papiery nie będą budziły wątpliwości, oddelegujemy Wiktora do innych zadań, a ty będzie jeździła sama.

– Dobrze, zgadzam się – powiedziała Alicja.

– Tym razem to rozkaz. I pamiętaj, że od tej chwili każde zadanie to rozkaz, bez względu na to, jak bardzo nie będzie ci się ono podobało – warknął.

– Powiedz mi, proszę, że nie chciałeś, abym przystała na propozycję majora – wyszeptała, chcąc rozbić mur, który między nimi postawił Julian.

– Myślę, że to wielka strata dla naszej sprawy – powiedział zimno Chełmicki.

– Świnia… Większa niż ta w moim nowym nazwisku – wysyczała i opuściła biuro.

***

Wieczorem pożegnała się z przemiłym profesorem i udała się pod wskazany adres, gdzie atmosfera była równie duszna, jak podczas spotkania w magazynach. Gospodyni lokalu, w którym miała zamieszkać Alicja, była wścibska i podejrzliwa. Alicja uznała jednak, że nie będzie się ani tłumaczyła, ani specjalnie spoufalała. W końcu były „równe sobie” i mogła pozwolić sobie na pewną wyniosłość. Nie był to jednak wyreżyserowany spektakl, a efekt tego, że dziewczyna była zdruzgotana postawą Juliana. Porzucił ją, bo zadawała się z Grossem, a jednak kilka tygodni później solennie namawiał, by ponownie została kochanką wysoko postawionego funkcjonariusza Ministerstwa Wojny.

Rzuciła się na tapczan w swoim pokoju, nawet nie zdejmując z siebie płaszcza, i załkała.

– Świnia, świnia – powtarzała, jednocześnie zrozpaczona i pełna złości. – Niech sam sobie da takie nazwisko. Będzie pasowało jak ulał – mruczała do siebie, połykając łzy.

Nie chciała wracać do Grossa ani wiązać się z nikim innym. Pragnęła być tylko z Chełmickim, który chciał ją teraz sprzedać jak swoją dziwkę. Ku chwale ojczyzny. I to było w porządku. Ale wykorzystywać Grossa ku chwale miłości, było niemal zbrodnią. Nie rozumiała tego. Martin był mężczyzną jak każdy inny, jedynie usprawiedliwienie grzechu mogło stanowić o rodzaju pokuty. Tę natomiast jedynie ona mogła sobie zadać i nawet Julian Chełmicki nie miał do tego prawa.

***

Chełmicki wracał do mieszkania Weroniki Sarnowskiej i czuł ulgę, że Alicja nie zgodziła się na proponowany przez majora układ. Jednocześnie wyrzucał sobie zachowanie godne tchórza. Nie ośmielił się ostro zanegować pomysłu dowództwa, zostawiając ten dylemat na głowie Alicji. Chciał także ją wypróbować w swoisty i bezczelny sposób. Gdyby się zgodziła, jego rozważania i dylematy po prostu nie miałyby już racji bytu, podobnie jak kołacząca się w jego duszy chęć powrotu do Alicji i wybaczenia jej. Teraz znowu będzie się miotał, a nawet jeśli podejmie decyzję o ponownym związaniu się z Alicją, ta z pewnością pokaże mu drzwi.

Martwił się także jej misjami związanymi z wyjazdami do Rzeszy, wiedział bowiem, że nie będzie w stanie jej ochronić przed niebezpieczeństwem. Jako „anioła stróża” i partnera w akcji przydzielono jej Wiktora, pewnego siebie aroganta, który wzbudzał w Julianie przemożną chęć dania mu po gębie. Wiktor był przy tym niesamowicie przystojny, co jeszcze bardziej irytowało Juliana, a może nawet bardziej niż jego charakter. Obawiał się, że taka kobieta jak Alicja będzie stanowiła dla tego chłopaka wyzwanie, a ona już nie raz ulegała mężczyznom. Kiedy dotarł do mieszkania, miał już taki mętlik w głowie, że sam nie wiedział, czy wciąż kocha Alicję, czy może nienawidzi. Jak to powiedziała kiedyś Weronika, na jedną miłość najlepszym lekarstwem była inna.

Doktor Sarnowska krzątała się po kuchni i była przygnębiona. Jej ruchy były spowolnione, a myślami błąkała się zupełnie gdzieś indziej. Zawsze tak było, gdy traciła pacjenta. Powinna się już przyzwyczaić, trwała wojna, ale ona gdzieś w duchu wciąż rozmyślała nad każdą niemal sekundą walki o ludzkie życie. Rozważała swoje decyzje, kolejne ruchy, jakby podświadomie chciała znaleźć błąd, który popełniła, by móc obwinić siebie. Zwykle następnego dnia już o tym nie myślała, rzucała się w wir normalnych zajęć, ale te kilka godzin po przyjściu z pracy poświęcała na rozważania i wątpliwości.

Tego dnia ofiarą była młoda dziewczyna. Ani Polka, ani Niemka. Uwikłana w tę wojnę przypadkowo. A może przez głupotę albo zbytnią brawurę? Przybyła ze spokojnej Szwajcarii, a wcześniej z równie spokojnej Ameryki, by niczym Don Kichot walczyć z wiatrakami historii. Młody oficer SS, który z nią przyjechał, bardzo przeżył jej śmierć, a może po prostu naszła go refleksja nad bezsensem tej wojny. Nie miała do niego żalu, że próbował obwinić ją za śmierć panny Evans, to zdarzało się często i nie tylko podczas wojny. Jeszcze przed wrześniem napotykała na swojej drodze zdruzgotanych rodziców, którzy tracili swoje dzieci, zrozpaczonych małżonków czy zawiedzionych przyjaciół. A ona była niczym worek bokserski, na który padają pierwsze ciosy, jak gdyby ci, co zostali na ziemi, chcieli zrzucić na czyjeś barki ból i żal.

– Dzień dobry, Weroniko – powiedział Julian, wchodząc do kuchni. – Jak minął ci dzień?

– Był okropny – odpowiedziała z westchnieniem. – A twój?

– Nawet nie pytaj – powiedział cicho, opierając się o futrynę drzwi.

– Straciłam pacjentkę.

– Straciłem moją kobietę.

Przez chwilę milczeli, zastygli w bezruchu, spoglądając na siebie ze smutkiem. Weronika odłożyła trzymany w dłoni talerzyk na półkę kredensu, odwróciła się i podeszła powoli do Chełmickiego. Dotknęła delikatnie jego policzka, nie bardzo wiedząc, czy chodzi o śmierć, czy o rozpad związku. W tych czasach każda z tych ewentualności była tak samo prawdopodobna. Nie chciała jednak już dłużej się nad tym zastanawiać. Przez kilka godzin pragnęła uciec od świata, który chwilami przerastał jej zdolność pojmowania. Los był taki niepewny, a życie kruche. A gdyby tak zatopić się w czyichś ramionach, schronić się przed udręką egzystencji, zapomnieć o tym, co było i co czeka nazajutrz?

Wspięła się na palce i zaczęła delikatnie muskać ustami twarz Juliana. Ten poddawał się pieszczocie i czuł, jak schodzi z niego całe napięcie tego dziwnego dnia, w którym pozornie niewiele się zdarzyło, a jednak dla niego tak dużo. Zaczął oddawać pocałunki, najpierw niepewnie, jakby zastanawiając się, czy dobrze robi, a potem łapczywie i bez opamiętania.

Ta noc nie rozwiązała żadnych problemów. Nie cofnęła czasu, nie przerodziła się w wybuchające niczym gejzer uczucie. Była jedynie zapomnieniem i ucieczką od myśli i dylematów. A oboje mieli ich pod dostatkiem.

Weronika martwiła się kolejnymi rannymi, uciekinierami, którym należało pomóc, i tym, że zamiast być przy synu i leczyć jego duszę po śmierci ojca i rozłące z matką, opatruje ciała obcych ludzi.

Julianowi stała przed oczami Alicja, patrząca na niego z pogardą, twarz ojca, którego okłamał, nie myśląc o konsekwencjach, i podekscytowaną twarz „Sokoła”, gdy opowiadał o dokonaniach Alicji. A teraz poszedł do łóżka z Weroniką, nie zastanawiając się, czy przypadkiem nie rozbudzi w niej uczuć innych niżli przyjacielskie. Tak, powoli i on zrzucał maskę idealnego człowieka, którym tak łatwo jest być, gdy wszystko układa się według naszych marzeń, i tak trudno, gdy życie zmienia swój bieg, wprowadzając w ludzkie losy zakręty i zawirowania.

Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści

Подняться наверх