Читать книгу Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści - Joanna Jax - Страница 9

7. Warszawa, 1941

Оглавление

W starym magazynie na Woli, gdzie kilka tygodni wcześniej odbyło się uroczyste ślubowanie nowych członków Związku Walki Zbrojnej, panowała nerwowa atmosfera. Julian Chełmicki palił jednego papierosa po drugim i snuł wizje katowanej przez gestapo Alicji, Wiktor stał przybity, wciąż nie mogąc zrozumieć, jak doszło do tego, że siedząca kilka przedziałów dalej Alicja po prostu rozpłynęła się we mgle, a major „Sokół” gotował się z wściekłości. Był przekonany, że Alicję skusiły ogromne pieniądze, które wiozła w walizce, i po prostu je ukradła. Za taką fortunę mogła wyjechać i żyć spokojnie w Szwajcarii albo gdziekolwiek. Zadawał sobie tylko pytanie, czy pilnujący ją Wiktor był aż takim nieudacznikiem, że ją zgubił, czy też stali się wspólnikami w tej haniebnej kradzieży.

– Nie mogę zrozumieć… – próbował tłumaczyć się Wiktor. – Obserwowałem przedział Aldony za każdym razem, gdy była kontrola. Wszystko szło gładko.

– Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? – ostro zapytał „Sokół”.

– Za Poznaniem. Szła w kierunku toalety, oczywiście bez bagażu, po kilku minutach powróciła do przedziału – powiedział Wiktor.

– Ktoś za nią szedł? – zapytał Julian.

– Nie… Chyba nie… Jakiś podchmielony żołnierz próbował ją zaczepić, ale odpowiedziała mu ostro i bez przeszkód poszła dalej – jąkał się Wiktor.

– Chyba? Chyba to się łódka na wodzie! – warknął Chełmicki.

– Chybocze… – odruchowo poprawił Wiktor.

– Przestańcie! – ostro nakazał „Sokół”. – Moim zdaniem, jeśli dziewczyna postanowiła ułożyć sobie życie za pieniądze państwa podziemnego, mogła wysiąść na którejś ze stacji, nie budząc podejrzeń Wiktora. Dajcie mapę, sprawdzimy, gdzie mogła to zrobić. Kiedy zorientowałeś się, że Alicji i walizki nie ma w przedziale?

Wciąż padały te same pytania, bo major próbował ustalić, gdzie zniknęła Alicja. Minęła granicę, więc powinna być na terenie Generalnej Guberni, ale równie dobrze kilka godzin później mogła powrócić do Rzeszy. Miała mocne niemieckie papiery, język opanowała dość dobrze, a swój nieco dziwny akcent maskowała, przeciągając zalotnie sylaby. Resztę nadrabiała bezczelnością, spojrzeniem wielkich zielonych oczu i rzadko kiedy zdradzała oznaki zdenerwowania. Z pewnością poradziłaby sobie, zwłaszcza że miała coś, co niwelowało braki – kupę forsy.

– Majorze – odezwał się Chełmicki – nie wierzę, że Alicja przywłaszczyła sobie te pieniądze. Znam ją. Jeśli zniknęła, to znaczy, że musiało stać się coś złego, i raczej na tym powinniśmy skupić nasze poszukiwania. Rozpuszczę wici, za kilka dni powinniśmy się dowiedzieć, czy została aresztowana. Jeśli zrobili to tajniacy z gestapo, Wiktor mógł stracić czujność. A może zasnął?

– Nie zasnąłem! – zdenerwował się Wiktor, bo w istocie mimo opadających ze zmęczenia powiek nie zmrużył oka.

– To jak jej pilnowałeś? No jak? – Julian doskoczył do Wiktora i chwycił go za poły marynarki.

„Sokół” rozdzielił mężczyzn i każdemu z nich powiedział kilka ostrych słów, po czym nakazał się rozejść. Musiał pomyśleć w spokoju i przesunąć o jakiś czas misję Chełmickiego. Zaginiona Alicja Rosińska komplikowała wiele, a brak pieniędzy jeszcze więcej. Utrata takiej ilości gotówki zapewne skieruje na nich zainteresowanie dowództwa i dopóki pieniądze się nie odnajdą, nie otrzymają innego wsparcia, a dystrybucja kolejnych środków powierzona zostanie bardziej zaufanym i odpowiedzialnym ludziom.

Majorowi nie podobał się także fakt, że Julian Chełmicki w takim zapamiętaniu bronił Alicji, nawet nie dopuszczając do siebie myśli, że ukradła pieniądze. Jakiż on był naiwny. Gdy ma się do czynienia z taką forsą, pokusa wygrywa z patriotyzmem, podłość ze szlachetnością, a wygoda z wyrzutami sumienia. Chełmicki był dobrze wyszkolonym żołnierzem, dlatego dowództwo zdecydowało, że zajmie się sprawą fabryk broni na terenie Polski i jej transportami, ale major zaczynał mieć wątpliwości. Do takich spraw, oprócz inteligencji i sprawności, należało mieć również intuicję. A ta najwyraźniej zawodziła Chełmickiego, bo jego nos podpowiadał mu, że panna Rosińska jest osobą o dość wątpliwej moralności.

Gdy major i Wiktor opuścili ich miejsce spotkań, Julian usiadł na jednej ze skrzynek i zamyślił się. Zaczęło do niego docierać, że tę niezniszczalną, bezczelną Alicję mogło w końcu opuścić szczęście. Nie wierzył ani przez sekundę, że połasiła się na te pieniądze. Musiało wydarzyć się coś innego. Coś złego… Przypominał sobie chwile, gdy, będąc w Anglii, kochali się zapamiętale, spotkania w warszawskich kawiarniach, gdy śmiała się z jego dowcipów. Głośno, szczerze, mało elegancko i… cudownie. I być może już nigdy nie usłyszy tego śmiechu, nie zobaczy oczu ciskających iskierki wściekłości, nie poczuje zaborczej miłości, która kazała jej robić kontrowersyjne rzeczy. Alicja, mała, krnąbrna Alicja, jego Alicja.

Tej nocy nie zmrużył oka, dochodząc do wniosku, że nie jest tak odporny, jak mu się zdawało, ani tak odważny, jak o nim myśleli inni. Bał się. Nagle śmierć była tak blisko, niemal ocierała się o niego, szyderczo patrzyła mu w oczy i jakby szeptała złośliwie, że śmierć jest straszna nie dlatego, że może dopaść ciebie, ale dlatego, że może spotkać kogoś najbliższego.

***

Gubernator Fischer wiązał ogromne nadzieje z nowym szefem gestapo w Warszawie, Standartenführerem Gerhardem Kenigiem. Jego poprzednik stosował represje, brutalne przesłuchania, a jednak włodarzowi Mazowsza zdawało się, że polscy bandyci panoszą się coraz bardziej i śmieją się im w twarz. Kenig miał w Berlinie opinię przebiegłego i inteligentnego oficera, który zasłynął ze swoich nietuzinkowych pomysłów jeszcze przed wojną, gdy wewnątrz Rzeszy tropił przeciwników i gangsterów politycznych. I zanim na dobre zadomowił się w Warszawie, już zdążył wybrnąć z niezręcznej sytuacji o zasięgu międzynarodowym. Kiedy została zastrzelona niejaka Holly Evans, Amerykanka i przedstawicielka Międzynarodowego Czerwonego Krzyża – zawrzało. Na biurko Fischera trafiały noty dyplomatyczne pełne oburzenia i żądania jak najszybszego wyjaśnienia okoliczności jej śmierci. Nie mogli tego zignorować. Kenig wówczas wpadł na pomysł, aby winą obarczyć polskich bandytów i zasypać drugą stronę spreparowanymi dowodami świadczącymi o tym, że jest to sprawka polskiego podziemia, a winny „tej straszliwej zbrodni” zostanie należycie osądzony i ukarany. Przejrzał dokumenty wszystkich młodych mężczyzn osadzonych w stołecznych aresztach i wybrał takiego, który wydawał się najlepiej pasować na zabójcę Holly Evans. Następnie wyznaczył świadków, zarówno Polaków, jak i Niemców, aby potwierdzili tę wersję. A było ich wielu, wszak owa bandycka napaść miała miejsce w bardzo ruchliwym miejscu, nieopodal Dworca Głównego. Aby jeszcze bardziej wybielić się w oczach dyplomatów, ofiarą „tego barbarzyńskiego zamachu” miał być oficer SS, Obersturmführer Walter von Lossow, który towarzyszył pannie Holly Evans podczas wizyty w Warszawie. Zaś panna Evans została przypadkową ofiarą „tego godnego pożałowania incydentu”.

– Obersturmführer Walter von Lossow. – Walter zasalutował, stając w drzwiach gabinetu Keniga.

– Proszę usiąść, Obersturmführer Lossow. Napije się pan czegoś, poruczniku? Może lampka koniaku? – uprzejmie zapytał Kenig.

– Nie, dziękuję, Standartenführer – równie uprzejmie odpowiedział Lossow i usiadł po przeciwnej stronie biurka szefa gestapo.

Miał świadomość, że śmierć Holly Evans odbije się szerokim echem w międzynarodowej społeczności. Rzesza bardzo dbała o dobre stosunki ze Szwajcarią i z jedną z najbardziej wpływowych organizacji, jaką bez wątpienia był Czerwony Krzyż. Waltera jednak kompletnie to nie obchodziło. Dla niego Holly była po prostu cudowną, mądrą kobietą, która straciła życie przez jakiegoś bydlaka, który tylko w jeden sposób potrafił udowodnić swoją siłę i pokazać władzę. Minęło kilka tygodni od tej zbrodni, a Lossow wciąż nie mógł o tym zapomnieć. Chodził milczący, przygnębiony i nawet los Adrianny stał mu się obojętny. Jeśli postanowiła nie czekać na Juliana w jego bezpiecznym i przytulnym gniazdku, jeśli podjęła decyzję, że zatrzyma po urodzeniu dziecko gwałcicieli, i w końcu, gdy stwierdziła, iż przeniesie się do przyklasztornego domu pomocy Sióstr Służebniczek, nie oponował.

***

Adrianna była nieco zdziwiona, że Walter nie zadaje zbędnych pytań, nie indaguje i pomyślała sobie, że niepotrzebnie tak się martwiła uwiarygodnianiem swojej historii. W istocie przez jakiś czas planowała skorzystać z dobrodziejstwa sióstr, ale potem zamierzała wcielić w życie swój plan powrotu z dzieckiem do Emila. Była przekonana, że gdy ostrzeże go o planach starego Chełmickiego, aby Walter pod byle pretekstem wydał Lewina w ręce gestapo, przyjmie ją z otwartymi ramionami. Poza tym dowiedziała się, skąd niechęć Lewina do Juliana. Przez nią. Jak bardzo Emil musiał być w niej zakochany, skoro do tej pory żywił do Chełmickiego urazę, chociaż ona od dawna nawet nie myślała o Julianie jako o swojej wielkiej młodzieńczej miłości. A czyż w ogóle nią była? Dopiero pojawienie się w jej życiu Emila uświadomiło jej, czym jest uczucie i pożądanie. Zatem nie wszystko było stracone. Nie chciała jednak stanąć w progach Lewina z ogromnym brzuchem, opuchnięta i mało atrakcyjna. Pragnęła po tych kilku miesiącach rozłąki olśnić go, powalić bez mała na kolana swoją urodą i wdziękiem. Zaawansowana ciąża jednak wykluczała tego typu możliwości. Dlatego ostatnie tygodnie spędziła u dobrotliwych sióstr, które karmiły ją, dbały o nią i wykazywały ogrom współczucia, gdy opowiadała o swoim mężu, rzekomo zakatowanym przez gestapo.

Najbardziej obawiała się pytań i dociekań przyjaciela Juliana, Waltera, ale on zdawał się ostatnio nieobecny duchem. Unikał rozmów z nią, nawet nie wychodził wieczorami. Po prostu tkwił w fotelu, z książką w dłoni, choć nie czytał, bo jego wzrok błądził gdzieś w przestrzeni. Zapytała kiedyś, co strasznego wydarzyło się w jego życiu, że nagle popadł w przygnębienie, ale zbył ją jakąś lakoniczną odpowiedzią o bezsensie wojny.

To zrozumiałe, że wojna była okrutna i nie miała sensu, ale trwała i Adrianna uważała, że należy się po prostu dostosować do zmieniającej się rzeczywistości. „Panta rhei” – Walter wielokrotnie powtarzał jej filozoficzną myśl Heraklita z Efezu, tymczasem on sam w pewnej chwili utknął gdzieś w zawieszeniu. Dotychczas pogodny optymista, teraz czymś mocno przybity. Nie wnikała jednak w to, nauczona przez życie z Emilem, że nie należy naciągać mężczyzny na zwierzenia, jeśli on się do tego nie garnie. Tak też uczyniła, odliczając dni do porodu, w radosnym oczekiwaniu na potomka, którego spłodziła z miłością swojego życia. Nawet szare ściany przytułku, przyozdobione jedynie prostym drewnianym krzyżem, nie odstręczały jej. Ona w swym umyśle była już o krok dalej, w zacisznej garsonierze Lewina, gdzie oczami wyobraźni ustawiała kołyskę, gotowała obiady i miała przy sobie najważniejsze osoby na świecie. Jej stęskniona dusza wędrowała do zacisznego kościółka, może gdzieś na prowincji, na uroczystość skromnych zaślubin z Emilem. Ona, kochająca przepych i blichtr, chciała właśnie skromnego ślubu, gdzie jedynie jej suknia będzie robiła wrażenie. Nie musiała być droga, ale musiała być piękna. Tylko po to, by zachwyciła na całe życie jej oblubieńca.

***

Głos Keniga wytrącił Waltera z lekkiego odrętwienia. Szef gestapo uśmiechał się do niego i podawał mu pióro, aby ten mógł podpisać przeczytane przed chwilą dokumenty.

– Ale przecież to tak nie było – powiedział cicho Lossow.

Kenig westchnął. Jakież to miało w tej chwili znaczenie, co się wydarzyło tego feralnego dnia, gdy Holly Evans straciła życie? Należało sprawę wyciszyć i uwiarygodnić wersję wymyśloną na potrzeby międzynarodowej społeczności.

– Obersturmführer Lossow, czy naprawdę chce pan tłumaczyć się przed gubernatorem Fischerem, że nie dopilnował pan, aby nasz gość z Czerwonego Krzyża miał zapewnione bezpieczeństwo? – Kenig kolejny raz posłał w kierunku Lossowa nieco fałszywy uśmieszek.

– Zastrzelił ją podpity oficer SS. Holly… panna Evans nie miała przy sobie broni, po prostu zwróciła uwagę na sadystyczne praktyki wśród niektórych oficerów. To niezbyt pochlebny wizerunek tak potężnego i poważanego państwa, jakim jest Trzecia Rzesza. Oficer SS zniżający się do poziomu zwykłego chuligana, który kopie leżącego starca… – stanowczo powiedział Walter.

– Tak… W rzeczy samej niektórym naszym oficerom brakuje… ogłady i kultury. Ale sam pan przyzna, że z Polakami nie można inaczej. To zwykli bandyci. Wrzucają granaty do kin, okradają niemieckie sklepy i bezpardonowo strzelają do obywateli niemieckich – tłumaczył Kenig.

– Tak, ale… – Lossow próbował oponować, ale szef gestapo przerwał mu.

– Obersturmführer Lossow, ten pijany oficer odpowie za to, co zrobił, zapewniam pana, ale jak to się mówi, brudy należy prać w domu. Rozumiem, że poruszyła pana ta bezsensowna śmierć panny Evans, ale czy prawda przywróci jej życie? Otóż nie. Natomiast pociągnie za sobą konsekwencje nie do przewidzenia. Już widzę te noty dyplomatyczne, nagłówki w gazetach… A panna Holly Evans wciąż będzie martwa.

Walter zastanowił się przez chwilę. Kenig miał rację. Bez względu na to, co się zdarzyło, nigdy więcej już nie zobaczy rumieńców i jasnych rzęs Holly Evans. Podpisał dokumenty. Przedstawiały polskiego bandytę, Mieczysława Wolińskiego, który próbował go zastrzelić, ale szturchnięty przez przypadkowego przechodnia wycelował w Holly Evans, na skutek czego została ciężko ranna, a następnie zmarła. Przestępca został schwytany i oczekuje na wyrok.

Von Lossow złożył zamaszysty podpis pod swoimi zeznaniami, które tak zręcznie opracowali funkcjonariusze gestapo, opuścił budynek w alei Szucha i udał się w kierunku parku w Łazienkach, by kolejny raz porozmawiać w duchu z Holly.

„Miałaś rację, Holly – myślał Walter. – Jestem wygodny, cyniczny i leniwy. Nie zdobyłem się nawet na to, żeby obronić prawdę o twojej śmierci. Ty byś zapewne walczyła do końca. W imię sprawiedliwości i swoich ideałów. A jakież są moje? Żadne. Nigdy ich nie miałem i mieć nie będę, chociaż ty pewnie chciałabyś, żebyśmy ja i wszyscy inni żyli pięknie. Gdyby tak było, nie byłoby wojen, represji i terroru. Panowałby raj na ziemi, niezmącony ludzką podłością. Dobro pokonałoby zło i każdy byłby szczęśliwym człowiekiem. To dobra opowieść dla małych dzieci, cudowna baśń czytana przed snem maluchom, które i tak kiedyś wyrosną na ofiary i katów. I ta odwieczna walka wciąż będzie trwała, dopóki istnieje świat, dopóki istnieje człowiek”.

Tego wieczoru poszedł do Adrii i upił się niemal do nieprzytomności, aby chociaż na chwilę zapomnieć o Holly Evans i swoim duchowym bankructwie, z którego przez większość swojego życia nie zdawał sobie sprawy.

***

Młodziutka dziewczyna delikatnie wycierała zakrzepłą krew z twarzy Hanki Lewinówny. Miała z tym trudność z powodu zabandażowanych palców. Kilka dni temu Schwartz wyrwał jej wszystkie paznokcie, a w izbie szpitalnej więzienia zrobiono jej opatrunki. W celi nie było jednak nikogo innego, ponieważ trzecia z więźniarek zmarła poprzedniej nocy.

Każde dotknięcie mokrą szmatką wywoływało na twarzy Hanki grymas bólu. Rany nie były głębokie, ale ciężkie oficerki Renate Zoll skutecznie poobijały jej twarz. Właściwie nie miała twarzy, tylko napuchniętą siną bułę z zakrzepniętą krwią wyciekającą z rozciętego łuku brwiowego i rozbitego nosa.

– Ja żyję? – jęknęła.

– Żyjesz, żyjesz – powiedziała cicho dziewczyna i dodała: – Mam na imię Zośka.

– Dlaczego ja żyję? – ponownie wystękała Hanka.

– Bo widać to jeszcze nie twój czas – szepnęła Zośka.

– Ale ja nie chcę żyć – płaczliwie dodała Lewinówna.

– Też mi się tak zdawało, jak ten knur wyrywał mi paznokcie. Ale potem już było lepiej. Zobaczysz jutro, może pojutrze znowu będziesz chciała żyć – odpowiedziała jej pogodnym tonem Zośka.

– Ty nic nie wiesz… Ja jestem tu już tak długo, że jutrzejszy dzień niczego nie zmieni. Tkwię niczym stały element wyposażenia. Nie musieli mnie bić ani katować, żeby wywołać we mnie tę chęć. To straszne miejsce… – Zaczęła płakać.

– Kobieto, nie mów tak. Trzeba walczyć. Do samego końca. Chcesz tym gnojom dać satysfakcję? Chcesz, żeby taka kurwa, jak „Biała Suka”, triumfowała? No wyobraź sobie jej pełną szczęścia mordę, gdybyś umarła. Wygrałaby. A dopóki dychamy, wciąż jest nadzieja. – Zośka mówiła z zaciętością w głosie.

Hanka uśmiechnęła się z trudem. Pierwszy raz od wielu miesięcy. A sprawiła to myśl, że napadła na Renate Zoll. Dusiła ją, jakby była szmacianą lalką i już wyobrażała sobie ten doping w oczach innych osadzonych, zwłaszcza tych, które miały okazję doświadczyć spotkania z tą kobietą.

– Wiesz za co „Biała Suka” mnie tak skopała? – zapytała.

– A czy ona potrzebuje mieć za co? – Zośka wzruszyła ramionami, bo nie dotarły do niej informacje o wyczynie Hanki.

– Chciałam ją udusić. – Lewinówna znowu próbowała się uśmiechnąć.

– Opowiadasz… – zaciekawiła się Zośka.

– Prawdę mówię… Rzuciłam się na nią, wbiłam paznokcie w szyję i dusiłam potwora. Nie zabili mnie za to tylko dlatego, że chcą ze mnie zrobić przynętę na takiego jednego – wyszeptała Hanka.

– To ci dopiero… Odważna jesteś, ja bym tak nie umiała. Jesteś moją bohaterką. Szkoda, żeś jej nie zadusiła na śmierć. – Uśmiechnęła się i powróciła do opatrywania ran Lewinównie.

Hanką targały dziwne uczucia. Z jednej strony wciąż nie opuszczała jej myśl, żeby pożegnać się z życiem, z drugiej czuła mściwą satysfakcję, że udało jej się poniżyć najbardziej znienawidzoną strażniczkę Pawiaka, a ta nawet nie mogła jej zabić. Zastanawiała się, jak to będzie, gdy wydobrzeje i stanie z nią twarzą w twarz. Jak to będzie czuć bezradność tego potwora. Tak, zemsta bywała antidotum na tragedie. Dodawała sił, odpędzała myśli od samobójstwa, odprężała umysł, łagodziła duchowy ból. „Kto następny?” – myślała, opętana żądzą zemsty. Igor, bo przez niego straciła córeczkę? Jakub Mozel, bo wplątał ją w niebezpieczne sprawy? A może Schwartz, który odebrał jej to, co najbardziej w życiu kochała? Tak, każdego z nich nienawidziła na swój sposób. Nawet Łyszkina. Wszedł do jej serca niczym nieproszony gość, zawładnął jej umysłem i sercem, pozbawiając instynktu samozachowawczego. I zmarnował życie, bo jeden krok pociągnął za sobą kolejne. Mozel zaś był egoistycznym draniem, zapatrzonym w swoją ideę tak bardzo, że gotów był dla niej poświęcić połowę ludzkości. Nieważne, że mógł zostawić za sobą trupy ludzi, którzy mu pomogli. Przecież był szubrawcem w słusznej sprawie. I w końcu Schwartz, najczarniejszy z czarnych charakterów. Może paradoksalnie to brzmiało, ale głównie dla niego zachciało jej się żyć. Czuła do niego absolutnie doskonałą, czystą nienawiść, nieskalaną ani odrobiną wątpliwości czy usprawiedliwień. Chciała żyć po to, żeby pewnego dnia ten potwór dostał się w jej ręce. W chwili, gdy będzie bezbronny, bo zgubi go moment nieuwagi. Ale ona będzie czujna. Niczym lampart tropiący zwierzynę łowną, gotowy, by w każdej chwili rzucić się na ofiarę. Za rok, dwa, pięć w końcu to nadejdzie. A wtedy Schwartz pozna siłę jej nienawiści.

***

Po kilku dniach mogła już poruszać się o własnych siłach, ale jej twarz ciągle była sina i opuchnięta. Mogła jednak normalnie patrzyć na świat i spoglądała na niego silniejsza niż kiedykolwiek. Ten atak na Renate Zoll pozwolił jej odnaleźć powołanie. Nienawiść.

Pewnego poranka, po pobudce, nastąpił moment, na który czekała. W drzwiach celi stanęła naprzeciw „Białej Suki”. Patrzyła jej prosto w oczy, bezczelnie, z kpiarskim uśmieszkiem. Dla Renate Zoll było to przykre doświadczenie. To ona zawsze patrzyła w ten sposób na więźniarki. Była panią ich życia, decydowała, którą zakatuje o poranku, a która wyląduje w obozie. Tymczasem Renate stała naprzeciwko kobiety, która niegdyś była wielką gwiazdą estrady, i zamiast pokonanej diwy ujrzała jej wzrok pełen pogardy i mściwej satysfakcji.

Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści

Подняться наверх