Читать книгу Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści - Joanna Jax - Страница 7

5. Chełmice, 1941

Оглавление

Emil Lewin tym razem zrezygnował ze swojego szykownego ubioru; miał na sobie watowaną kurtkę, wyświechtany beret i nie różnił się niczym od prostych robotników z prowincji. Podobnie wyglądał jego kompan, Franek „Diamentowa Rączka”. Emil nie obawiał się, że zostanie rozpoznany, bo niewielu już o nim pamiętało w Chełmicach, a i on zmienił się, odkąd stąd wyjechał, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi ani patroli, ani mieszkańców Chełmic.

Wysiedli na obskurnej stacji i ruszyli przez miasteczko. Był ciemny zimowy wieczór. Ulice spowiła szadź i można było jedynie odróżnić kontury budynków czy idących postaci. Lewinowi było to na rękę, a słaba widoczność odciągała jego myśli od wspomnień związanych z Chełmicami. Nawet po latach nie umiał myśleć o miejscu swojego urodzenia i dzieciństwa z sentymentem. Jego los mógłby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie decyzja podjęta przez ojca. „Gdyby, gdyby…” – myślał niekiedy Lewin, dorabiając do swojego gdybania kolorowe historie. Tego dnia mógłby iść do dworku po to, by odwiedzić swojego ojca, porozmawiać z nim i zapytać o zdrowie. A ponieważ stary Chełmicki pozbył się go, przyjechał teraz do niego w charakterze oprawcy. Nawet nie chciał robić wcześniejszego rozpoznania, jak to ustalił z Frankiem. Był zdeterminowany, aby oskubać Antoniego ze wszystkiego, co się da. Bez względu na to, jak bardzo Emil Lewin usiłował się oszukiwać, że robi to tylko i wyłącznie dla siostry, i tak do głosu dochodziły jego prawdziwe intencje. Odwet, zemsta i nienawiść. Tak bardzo pragnął, aby ten pewny siebie człowiek płaszczył się przed nim, żebrząc o litość i wybaczenie. I miał nadzieję, że właśnie tak będzie, a duma i pewność siebie starego Antoniego rozpłyną się w chełmickiej mgle.

– Mózgujesz, Lewin, czy aby stary nie wykorkuje ze strachu? – zagadnął Franek.

– Nie… – ocknął się z zamyślenia i skłamał. – Zastanawiam się, czy ma jakieś pieniądze w domu…

– No miałeś przyfilować starego i na patrzonek pojechać. A tera mi nawijasz, że jak amerykany na grandę idziemy? – Franek przystanął na drodze i rozzłościł się.

– Co się pieklisz, Rączka? Jak miałem na kwadrat wejść? – zapytał poirytowany Emil.

– Taki cwany dzięcioł, a pod czachą wiatr hula – mruknął Franek.

Szli dalej, milcząc, co sprawiło ulgę Emilowi, bo miał już dosyć gadatliwości Franka. Nie minęło jednak kilka minut, gdy ten znowu się odezwał.

– A jak stary kopyta wyciągnie? Takiego, jak się majchrem postraszy, to może wykorkować, bo dzwon już stary i sponiewierany…

– A niech zdycha, dziadyga – warknął Emil.

– Oj, cóś ci ten cylinder ostro na odcisk nadepnął.

– Wystarczająco, żeby mu życzyć zdychania w męczarniach – bąknął Lewin.

– A kto on dla ciebie? Robiłeś u niego czy ci maniurę poderwał? – zarechotał Franek.

– To mój ojciec – cicho odpowiedział Emil.

– E… co ty mnie za frajera masz? Co ty mi tu taki bałach żenisz? Do ojca to z szacuneczkiem trzeba… – zniesmaczył się Franek.

Lewin nie wytrzymał. Ponownie przystanął i chwycił Franka za poły grubej kufajki.

– Zamknij się w końcu. Taki on ojciec, że lepszy był dla mnie obcy człowiek niż on. Zostawił mnie w biedzie, a jak poszedłem do niego z wyciągniętą ręką, to gorzej jak psa potraktował. Co ty myślisz, że siostrę by mi ratował, nie swoje dziecko, jak własnego syna znać tyle lat nie chciał? Niech zdycha parszywiec, ale zanim go wpędzę to grobu, ogołocę z czego się da. Szacunek… – Prychnął z pogardą.

– No jak taki z niego frant, to niech idzie kwiatki wąchać. Ale ja, Lewin, do tego ręki nie przyłożę. Nie przyżenię mu kosałką. Ja za delikatny jestem na mokrą robotę… – Franek skrzywił się.

– Nikt ci nie każe. Jak nie odda po dobroci, ja mu chętnie wymierzę sprawiedliwość. A teraz zamknij się w końcu, bo już mnie męczy to twoje paplanie – stanowczo odpowiedział Emil.

– No i szafa gra. Mam tylko nadzieję, że nie dymaliśmy po próżnicy i jakieś ciekawe fanty znajdziemy. A najlepsze byłyby dolary – rozmarzył się Franek i istotnie przestał się odzywać.

Gdy doszli do zabudowań Chełmickiego, Lewin polecił:

– Wyciągnij kiełbasę, zaraz psy się zlecą.

– Mam pod ręką. Kto to widział, żeby w takich czasach psy kiełbasą karmić – mruknął niezadowolony.

– Tak, zwłaszcza z cyjankiem jest pyszna. Przestań jęczeć, na suchy chleb te psy nie polecą.

– Tak, tego zasranego „dźwiękowca” to nawet psy by nie ruszyły – zarechotał „Diamentowa Rączka”

– Morda w kubeł – wysyczał Emil.

Kilka minut stali koło ogrodzenia, ale żadne zwierzę nie podbiegło do płotu ani też nie słychać było szczekania. Lewin delikatnie popchnął furtkę i wszedł na teren posesji.

– Właź, psów się pewnie pozbył, co by im żreć nie musiał dawać – wyszeptał Emil.

– Tyle kiełbasy na zmarnowanie poszło – bąknął Franek i przeszedł przez furtkę.

Gdy tylko znaleźli się w połowie drogi do domu, usłyszeli ciche warczenie. Poświecili latarką i ujrzeli przed sobą dużego mieszańca z zaropiałymi ślepiami. Od razu było widać, że psisko jest stare i nie stanowi dla nich zagrożenia, a jego szczekanie przypominało rzężenie.

– Chyba dam mu tę kiełbasę, niech się psina się męczy – wyszeptał Franek.

– Zostaw, może jeszcze jaki wyleci zza szopy albo garażu. Szkoda kiełbasy na takiego obszarpańca – mruknął Lewin i z całej siły kopnął psa w podbrzusze.

Kundel zaskowyczał, podkulił ogon i czmychnął w pobliskie krzewy.

„Diamentowa Rączka” chwycił Emila za łokieć i wyszeptał:

– Gdzie stary kima?

– Nie wiem. Nigdy mnie nie zaprosił dalej jak do biblioteki. Wiem, że w tej części od lasu służba mieszkała, a Chełmiccy po prawej, od stawu.

– No nie, no jak Boga kocham, amatorka jak ta lala. Z takim szitefem to znowu do ancla trafię – westchnął Franek.

Podeszli do okien biblioteki. To było jedyne miejsce, które znał Emil. Wiedział także, że nocą nikogo w niej nie ma. Franek wyciągnął z płóciennego plecaka łom. Zwinnym ruchem otworzył ciężkie drewniane okiennice, a następnie wbił go w ramę okienną. Skrzydło odskoczyło i mężczyźni bez trudu wspięli się na parapet. Omietli światłem latarki pomieszczenie.

– Fiu, fiu – powiedział Franek. – Jak ten twój stary przeczytał te wszystkie książki, to gramotny gość musi być z niego.

Podszedł do jednej z półek i ściągnął z niej srebrny świecznik.

– Zostaw! – wysyczał Emil. – Na co ci te fanty? Po pieniądze przyszliśmy. Jak potem z takim tobołem będziemy wracali.

– Szkoda… – Franek bez przekonania odstawił lichtarz na półkę.

Wyszli do holu i skierowali swoje kroki w prawą stronę. Oprócz salonu i jadalni znaleźli jeden niewielki pokój, ale w łóżku spała drobna kobieta w płóciennym czepku na głowie i lekko pochrapywała. Była to Izabela Chełmicka, która upodobała sobie właśnie ten pokój z zamierzenia przeznaczony dla przebywających w Chełmicach gości na tyle zniedołężniałych, że wchodzenie po schodach na piętro, gdzie były sypialnie, mogło być dla nich wysiłkiem ponad miarę.

Zamknęli cicho drzwi i ruszyli na rekonesans piętra. Zaglądając cicho do pokoi, dotarli w końcu do sypialni starego Chełmickiego, stwierdzając z ulgą, że w domu nie przebywają żadni goście, co mogło wiele rzeczy skomplikować. Weszli do pokoju Chełmickiego i zapalili naftową lampę, stojącą na niewielkiej komodzie w pobliżu szerokiego łoża z baldachimem. Światło lampy momentalnie obudziło Antoniego, który z przerażeniem usiadł na łóżku. Mimo że to jego małżonka bezustannie żyła w strachu, nocą spała niczym zabita, a on miał sen tak lekki, jakby nie sypiał w ogóle, a jedynie drzemał.

Chełmicki popatrzył najpierw na nieznajomego intruza, a potem przeniósł wzrok na Emila. Otworzył usta, chcąc wezwać na pomoc służbę, ale Lewin doskoczył do niego i przyłożył mu lufę pistoletu do szyi.

– Nie krzycz, tatusiu, bo to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobisz na tym świecie.

– Czego chcesz? – wyjąkał Antoni.

– Tego, co zawsze, tato… – warknął. – Pieniędzy.

– Jakżeby inaczej – mruknął Chełmicki i gdy pierwszy szok minął, powrócił do względnej równowagi. – Czego innego mógłbyś chcieć.

– Kto wie, kto wie… Gdybyś zaoferował mi kiedyś ojcowską dłoń, szacunek albo sympatię, może byłbyś więcej dla mnie wart niż całe pieniądze świata – gorzko stwierdził Emil.

Chełmicki wykrzywił twarz w grymasie.

– Jesteś zwykłym śmieciem, Lewin. Zawsze myślałeś jedynie o pieniądzach…

Emil zaśmiał się sardonicznie. Jeśli jego ojciec miał jeszcze jakąś szansę, by syn zmienił o nim opinię, to właśnie jednym zdaniem ją utracił.

– No cóż… – odparował ze złością – w takim razie mamy jednak ze sobą coś wspólnego. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

– Mój prawdziwy syn, Julian, jest zupełnie inny, zatem chybiłeś – nie dawał za wygraną stary Chełmicki, czując coraz większą nienawiść do człowieka, którego spłodził.

– I gdzież jest teraz ten twój idealny synalek? Bawi się w Anglii i ma w nosie swojego tatulka, który podtykał mu wszystko pod nos i hołubił niczym księcia – wysyczał z ironią w głosie Lewin.

– I tu się mylisz. Mój syn powrócił do mnie, ale kazałem mu uciekać. Nie przed Szwabami, ale przed tobą.

Franek był zniecierpliwiony konwersacją ojca i syna. Nie po to tutaj przyjechał, by wysłuchiwać wzajemnych żali i pretensji rodzinnych.

– Przestańcie pytlować jak przekupy z Różyca. Dawaj forsę, dziadzio, a my damy ci spokój – powiedział, marszcząc czoło, i dodał, żeby nieco wybielić kompana w oczach jego ojca: – Mamona nam potrzebna, żeby siostrę Lewina, Hankę, z Pawiaka wykupić.

– Zamknij mordę i nie wtrącaj się – burknął Emil.

Nie potrzebował ani łaski, ani usprawiedliwienia. Nie zależało mu na opinii ojca, wręcz przeciwnie, pragnął, z niewiadomych dla siebie powodów, aby stary Chełmicki miał o nim jak najgorsze zdanie. Może chciał, aby na stare lata Antoni zagryzał się od środka i zastanawiał, co z nim jest nie tak, jeśli spłodził takiego potwora.

– Mogłeś przyjść i powiedzieć. Pomógłbym Hance. Znałem ją od dziecka. To dobra, miła dziewczyna – ze smutkiem powiedział Antoni.

– Ona twojej łaski nie potrzebuje. Ja też. Wezmę siłą, co potrzebuję i o nic cię, starcze, przebłagiwać nie będę. Dawaj forsę i zdychaj. – Emil był coraz bardziej zły, bo wolał, żeby ojciec nie okazywał żadnych ludzkich uczuć. Ani w stosunku do niego, ani do Hanki.

Stary Chełmicki podniósł się z łóżka i powiedział:

– Sejf mam w bibliotece, musimy tam zejść.

– Tylko nic nie kombinuj, dziadku – mruknął Franek.

– Młody człowieku, jestem stary, schorowany i potrzebuję spokoju. Oddam wam, co mam i idźcie do samego diabła – powiedział zimno Chełmicki.

Gdy znaleźli się w bibliotece, Antoni podszedł do jednego z obrazów przedstawiających zimowy pejzaż i zdjął go ze ściany. Oczom mężczyzn ukazał się wmurowany w ścianę sejf. Chełmicki pokręcił gałką i grube, stalowe drzwi odskoczyły. Wyciągnął pliki dolarów, marek i górali. Podał Frankowi, bo Emil wciąż trzymał w dłoni wycelowany w jego stronę pistolet. „Diamentowa Rączka” upchnął paczki banknotów w plecaku i zerknął do wnętrza sejfu.

– A w tej skrzyneczce to co tam kitrasz? – zapytał Franek.

– To rodowa biżuteria. Jest w naszej rodzinie od czterech pokoleń… – wyszeptał Chełmicki.

Franek zerknął w stronę Emila. Ten potaknął głową.

– No i zostanie w rodzinie – zarechotał „Diamentowa Rączka” i chwycił metalową skrzyneczkę.

– Te rzeczy to ważne pamiątki, a wy niewiele na nich zarobicie w dzisiejszych czasach. – Chełmicki próbował chronić swoje dziedzictwo.

„Diamentowa Rączka” zawahał się przez moment, ale Emil spojrzał na niego wymownie i Franek włożył skrzyneczkę do plecaka. Antoni zakrył twarz rękoma i powiedział:

– To niemożliwe, po prostu niemożliwe, żebyś był moim synem.

– Idź, dogonię cię – warknął Lewin do Franka, po czym podszedł do murowanego kominka i wziął do ręki portretowe zdjęcie Antoniego Chełmickiego, oprawione w pozłacaną ramkę, a potem spojrzał w wiszące nad kominkiem ogromne kryształowe lustro. Uśmiechnął się triumfalnie i odrzekł z nutą złośliwości w głosie: – Nie łudź się, tato. Popatrz, jacy jesteśmy podobni. I wiesz co, nie tylko z wyglądu. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Jesteśmy mistrzami pozorów i gnijącej destrukcji. Doskonale umiemy maskować podłość, bo jesteśmy cwani i potrafimy pod płaszczykiem kultury i moralności ukrywać cynizm i pogardę dla innych. Wiem, tato, to boli, patrzyć na swojego syna niczym w lustrzane odbicie i widzieć wszystko, co w nas najgorsze. Myślę, że nigdy byśmy się nie porozumieli, bo jesteśmy zbyt do siebie podobni.

Emil Lewin odstawił delikatnie fotografię i wycelował pistolet w stronę ojca. Nie zobaczył w jego oczach lęku, ale pogardę i nienawiść. Nie tego się spodziewał. Lewin mógł w tym momencie jednym pociągnięciem za spust zakończyć tę wojnę między nimi, ale patrząc na starego Chełmickiego, wiedział, że wtedy przegrałby, bo nie doczekałby się tego, na czym mu zależało – błagania o litość, próśb o wybaczenie czy łez. Antoni nie bał się śmierci i nawet wycelowana w niego lufa pistoletu nie była w stanie rzucić go na kolana. Jedyna rzecz, jaka mogła sprawić, że Chełmicki będzie się przed nim płaszczył, to zagrożenie dla jego drugiego syna, jego oczka w głowie, Juliana Chełmickiego.

– Strzelaj, no, na co czekasz? Tchórz cię obleciał? Ja bym strzelił. No dalej, synu – szydził Antoni.

Lewin opuścił broń.

– Nie strzeliłbyś, podobnie jak nie doniesiesz na mnie, że cię okradłem. Nie zrobisz nic, bo jesteś na to zbyt dumny. Zresztą wiedziałbyś wtedy, że przegrałeś. A my jeszcze ze sobą nie skończyliśmy… – powiedział ostro Emil.

– Masz rację, nie doniosę na ciebie. I tak jesteś na najlepszej drodze, żeby skończyć w więzieniu. Zapewne tam trafisz, z moją pomocą czy bez, ale nie chcę do tego przykładać ręki. Ale ostrzegam cię: jeśli podniesiesz rękę na Juliana, poświęcę cały swój majątek, żeby cię zniszczyć. To są nasze sprawy, Julian nie ma z tym nic wspólnego. Nie masz powodu, żeby go nienawidzić – spokojnie przemawiał Antoni, chcąc odwieść Emila od prób zaszkodzenia Julianowi. W istocie, mieli pewne cechy wspólne. Jeśli wyznaczyli sobie cel, nie spoczęli, dopóki nie dopięli swego.

Lewin wyszedł z domu Chełmickiego i podążył w kierunku Wierzbowej Drogi, gdzie czekał na niego Franek. Cały trząsł się w środku. Okłamał ojca i próbował oszukiwać siebie. Nie strzelił, bo nie był w stanie. Bez względu na urazy, jakie w sobie nosił, nienawiść, którą pielęgnował latami niczym najczulszy rodzic swoje dziecko, nie potrafił popełnić tej zbrodni. Nie czuł wyrzutów sumienia, gdy pozbawił życia Ignacego Lewina, który go wychował, ani starego hrabiego Niechowskiego czy wreszcie pejsaka Mozela, nieczułego na los Hanki, ale tym razem jakaś nieznana siła kazała mu odłożyć broń i pozostawić przy życiu człowieka, którego obwiniał o wszystko, co złego wydarzyło się w jego życiu.

Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści

Подняться наверх