Читать книгу Ekstremalne przywództwo. - Jocko Willink - Страница 15
DZIELNICA MA’LAAB, AR-RAMADI, IRAK: MGŁA WOJNY
ОглавлениеPoranne słońce było przyćmione prawdziwą mgłą wojny, która wypełniała powietrze – sadza z opon podpalonych przez bojowników, chmury kurzu wzniecone przez amerykańskie czołgi i humvee oraz sproszkowany beton z murów zmiażdżonych ogniem maszynowym. Kiedy nasz opancerzony humvee skręcał i zmierzał w stronę ulicy, na której trwała wymiana ognia, zobaczyłem przed nami na środku drogi M1A2 Abramsa, z głównym działem wycelowanym w budynek niemal z zerowej odległości. Przez pełne zanieczyszczeń powietrze widziałem ciemnoczerwoną mgłę rozpyloną pewnie z granatu dymnego, którego używały siły amerykańskie, co w tym terenie oznaczało: „Pomocy!”.
Moje myśli zaczęły galopować. To była nasza pierwsza duża operacja w Ar-Ramadi i wszędzie panował chaos. Poza dosłowną mgłą wojny, która ograniczała naszą widoczność, dotknęła nas również ta symboliczna „mgła wojny”, której scharakteryzowanie przypisywano często pruskiemu strategowi, Carlowi von Clausewitzowi[5], oznaczająca zamęt, niedokładne informacje oraz przerwane kanały komunikacji. Podczas tej operacji rozmieściliśmy cztery jednostki sealsów w tym rozdartym przez wojnę mieście: dwa zespoły snajperów wsparły oddział snajperów zwiadowczych armii USA oraz kontyngent irackich żołnierzy, kolejny dołączyliśmy do oddziału irackich żołnierzy i doradców bojowych USA, którzy mieli za zadanie oczyścić cały sektor, budynek po budynku. Wreszcie ja i przydzielony mi starszy chorąży[6] (podoficer) jeździliśmy z jednym z dowódców kompanii. W tej niebezpiecznej i będącej miejscem walki wschodniej części Ar-Ramadi, znanej jako dzielnica Ma’laab, operowało łącznie około 300 żołnierzy irackich i amerykańskich. Była ona pełna mujów (czyt. mudżów), jak nazywali ich Amerykanie. Wrodzy bojownicy nazywali samych siebie mudżahedinami, po arabsku: „zaangażowanymi w dżihad”, co dla wygody skróciliśmy. Wyznawali bezlitosną, drapieżną wersję islamu i byli sprytni, barbarzyńscy oraz śmiertelnie niebezpieczni. Ma’laab przez lata pozostawała w ich rękach – a teraz siły amerykańskie chciały to zmienić.
Operacja rozpoczęła się przed wschodem słońca, a teraz, kiedy wyłaniało się już ono nad horyzontem, wszyscy strzelali. Plątanina sieci radiowych używana przez lądowe i powietrzne oddziały USA rozbrzmiała trajkotem i nadchodzącymi raportami. Z różnych sektorów przychodziły szczegóły dotyczące rannych i martwych żołnierzy amerykańskich i irackich. Amerykanie próbowali zrozumieć, co dzieje się z innymi sprzymierzonymi oddziałami w przyległych sektorach. Oddziały amerykańskiego korpusu marines ANGLICO (Air-Naval Gunfire Liaison Company, Pomocnicza Kompania Ogniowa Wodno-Powietrzna) uzgadniały działania z amerykańskim lotnictwem, aby naprowadzać bomby na wrogie pozycje.
Po zaledwie kilku godzinach oba elementy snajperskie SEAL zostały zaatakowane i obecnie były uwikłane w poważną strzelaninę. Kiedy iraccy i amerykańscy żołnierze razem z sealsami oczyszczali budynki w sektorze, natrafili na poważny opór. Dziesiątki bojowników atakowały zaciekle karabinami maszynowymi PK[7], rakietami wystrzeliwanymi z podręcznych RPG-7 oraz ogniem kałasznikowów. Nasłuchując radia, dowiedzieliśmy się, że znajdujący się na przedzie amerykańscy doradcy uczestniczyli razem z oddziałem irackim w ciężkiej wymianie ognia i poprosili o SSR (siły szybkiego reagowania, quick reaction force). Oddział ten składał się z czterech opancerzonych amerykańskich humvee, z których każdy miał zamontowany ciężki karabin maszynowy M2, i kilkunastu żołnierzy, którzy mogli wysiąść i zapewnić wsparcie ogniowe. Kilka minut później jeden z moich snajperskich zespołów SEAL poprosił przez radio o „ciężkie SSR”, czyli sekcję (w jej skład wchodziły dwa pojazdy) czołgów M1A2 Abrams, mogącą rozpętać piekło swoimi działami 120 mm i karabinami maszynowymi. Oznaczało to, że moi sealsi znaleźli się w głębokim gównie i potrzebowali pomocy. Poprosiłem amerykańskiego dowódcę kompanii, któremu towarzyszyłem, żeby wysłał czołgi. Zgodził się.
Nasz humvee zatrzymał się tuż za jednym z abramsów, którego działo celowało dokładnie w budynek, gotowe do strzału. Otworzywszy drzwi ciężko opancerzonego pojazdu, wyszedłem na ulicę. Czułem, że coś jest nie tak.
Podbiegłem do sierżanta zbrojmistrza marines ANGLICO i spytałem:
– Co się dzieje?
– Ostra jazda! – krzyknął podekscytowany. – W tym budynku chowa się kilku mujów i dają niezły pokaz!
Wskazał na dom po drugiej stronie drogi, w który celował bronią. Było jasne, że uważał tych mujów za hardkorów.
– Kiedy weszliśmy do budynku, zabili jednego z naszych irackich żołnierzy, a kilku ranili. Walimy w nich, jak możemy, i próbuję załatwić jakieś bombardowanie.
Był w trakcie koordynowania ataku powietrznego z lotnictwem, który miał zmieść z ziemi ukrytych w domu bojowników.
Rozejrzałem się. Budynek był podziurawiony kulami. Humvee z SSR wbił w niego ponad 150 pocisków z cekaemu kalibru 12,7 mm i wiele o mniejszym kalibrze, a teraz abrams wymierzył w niego swoje potężne działo, przygotowując się do zmiecenia go z powierzchni i zabicia wszystkich wewnątrz. A jeżeli to nie wystarczy, potem przyjdzie kolej na bombardowanie.
Ale coś mi tu nie pasowało. Byliśmy bardzo blisko miejsca, gdzie powinien znajdować się jeden z zespołów snajperów SEAL. Opuścił on pozycję, którą miał początkowo zajmować, i był w trakcie przenoszenia się do nowego budynku, kiedy rozpoczęła się strzelanina. W całym zamęcie nie podali swojej dokładnej pozycji, ale wiedziałem, że musieli być niedaleko stąd, blisko domu, który wskazywał członek marines. Jedno naprawdę mi nie pasowało: amerykańscy doradcy i iraccy żołnierze mieli przybyć dopiero za kilka godzin. Żadne inne przyjazne siły nie planowały wkraczać na ten teren, zanim nie zostanie on porządnie „zdekonfliktowany” – czyli dopóki nie ustali się dokładnej pozycji zespołu snajperów SEAL i nie przekaże tej informacji reszcie naszych jednostek biorących udział w operacji. Ale z jakiegoś powodu znajdowały się tutaj dziesiątki irackich i amerykańskich żołnierzy, a także marines. To nie miało sensu.
– Wstrzymaj się, zbrojmistrzu. Sprawdzę to – powiedziałem, wskazując na obiekt, na który chciał przypuścić atak powietrzny. Spojrzał na mnie, jakbym oszalał. Jego marines i cały pluton irackich żołnierzy byli zaangażowani w strzelaninę z bojownikami schowanymi wewnątrz budynku i nie mogli ich stamtąd wykurzyć. Kimkolwiek byli, umieli się postawić. Według niego jakakolwiek próba zbliżenia się tam oznaczała samobójstwo. Skinąłem chorążemu, który przytaknął mi, i przeszliśmy przez ulicę ku zajętemu przez wrogów budynkowi. Jak większość podobnych konstrukcji w Iraku, otaczał go wysoki na dwa i pół metra betonowy mur. Podeszliśmy do drzwi, które były lekko uchylone. Trzymając w pogotowiu mój karabin M4, kopnąłem drzwi i znalazłem się twarzą w twarz z jednym z liderów mojego plutonu sealsów. Popatrzył na mnie zaskoczony.
– Co się stało? – spytałem.
– Jacyś mujowie weszli do budynku. Zastrzeliliśmy jednego, a tamci ostro odpowiedzieli.
Przypomniałem sobie, co powiedział mi zbrojmistrz: jeden z irackich żołnierzy zginął, kiedy weszli na teren.
W tym momencie wszystko stało się jasne. W zamieszaniu jeden zabłąkany iracki żołnierz zawędrował poza przydzielone miejsce i wszedł do budynku zajmowanego przez oddział snajperów SEAL. We wczesnorannych ciemnościach któryś z członków snajperskiego zespołu zobaczył, jak ktoś uzbrojony w AK-47 zakrada się do środka. Nie spodziewano się żadnych sojuszniczych jednostek w okolicy, a wiedziano, że w pobliżu znajdują się liczni bojownicy. Z tą myślą sealsi zaatakowali mężczyznę z kałasznikowem, uważając, że sami są atakowani. Wtedy rozpętało się piekło.
Kiedy otworzono ogień z budynku, będący na zewnątrz iraccy żołnierze odpowiedzieli ostrzałem i schowali się za betonowymi murami po drugiej stronie drogi, a także w okolicznych budynkach. Wezwali wsparcie, a amerykańscy żołnierze i marines odpowiedzieli ciężkim ogniem skierowanym w dom, który – jak wierzyli – był okupowany przez przeciwników. W tym samym czasie sealsi wewnątrz budynku zostali przygwożdżeni i nie mogli się zorientować, że strzelają do nich przyjacielskie siły. Mogli jedynie odpowiedzieć ogniem, jak najlepiej umieli, i walczyć, aby nie zginąć z rąk tych, których uważali za walczących przeciwko nim bojowników. Oddział marines ANGLICO niemal dokonał ataku powietrznego na obiekt, w którym chowali się nasi sealsi. Kiedy w stronę budynku zaczął strzelać cekaem, snajperzy SEAL będący w środku uznali, że są pod ciężkim ostrzałem, i poprosili przez radio o SSR z abramsem. Wtedy się pojawiłem.
Z wnętrza budynku patrzył na mnie zdezorientowany lider sealsów. Pewnie zastanawiał się, jakim cudem tak po prostu przeszedłem przez zażarty atak.
– To niebiescy na niebieskich – powiedziałem. Niebiescy na niebieskich, przyjacielski ogień, bratobójstwo, najgorsza rzecz, jaka może się przydarzyć. Bycie zranionym lub zabitym przez wroga było czymś tragicznym, ale dostać kulkę lub zginąć przez „naszych”, bo ktoś coś spieprzył, oznaczało najgorszy możliwy los. Ale zdarzało się. Słyszałem historię Plutonu X-ray z Oddziału Pierwszego SEAL z Wietnamu. Drużyny rozdzieliły się w trakcie nocnego patrolu w dżungli, pogubiły i ponownie wpadły na siebie w ciemności. Wzięły się wzajemnie za wrogów i otworzyły ogień. Zaciekła walka skończyła się dotkliwymi stratami: jednym martwym żołnierzem i kilkoma rannymi. To był ostatni pluton o takiej nazwie w SEAL, od tego momentu została ona uznana za klątwę i zakazana. To była lekcja. Przyjacielski ogień był czymś całkowicie nie do zaakceptowania w oddziałach SEAL. A teraz coś takiego przydarzyło się nam, mojej jednostce operacyjnej.
– Co? – szef sealsów[8] spytał z niedowierzaniem.
– Niebiescy na niebieskich – powtórzyłem spokojnie i rzeczowo. Nie było czasu na dyskusję. Gdzieś na zewnątrz czaili się prawdziwi złoczyńcy; nawet podczas tej rozmowy co jakiś czas słyszeliśmy odgłosy wystrzałów, gdy inne oddziały rozpoczynały wymianę ognia z bojownikami. – Jak wygląda sytuacja? – spytałem, chcąc poznać status jego i oddziału.
– Jeden seal dostał w twarz, ale nie jest źle. Wszyscy są podenerwowani, zabierzmy ich stąd – odpowiedział lider.
Przed budynek zajechał transporter opancerzony[9] z ciężkim SSR.
– Z przodu czeka transporter, ładuj do niego chłopaków – powiedziałem.
– Przyjąłem – odpowiedział.
Szef sealsów, jeden z najlepszych pod względem taktycznym liderów, jakich znałem, szybko zabrał resztę oddziału do drzwi frontowych. Nie widziałem nigdy nikogo bardziej wstrząśniętego. Byli pod ciężkim ostrzałem z cekaemu, patrzyli w oczy śmierci i nie sądzili, że wyjdą z tego cało. Ale szybko się pozbierali, załadowali do transportera i wyruszyli do najbliższej wysuniętej bazy operacyjnej USA – wszyscy poza szefem sealsów. Został ze mną, twardy jak skała, całkowicie nieporuszony tym, co się stało, i gotowy na cokolwiek, co wydarzy się później. Wróciłem do zbrojmistrza marines.
– Budynek jest czysty – powiedziałem.
– Przyjąłem, sir – odpowiedział zdziwiony i szybko złożył raport przez radio.
– Gdzie jest kapitan? – spytałem, chcąc zlokalizować przywódcę kompanii.
– Tam, na piętrze – powiedział, wskazując na budynek, przed którym się znajdowaliśmy.
Poszedłem na górę i znalazłem dowódcę kompanii przykucniętego na dachu budynku.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– Mieliśmy niebieskich na niebieskich.
– Co? – spytał zszokowany.
– Mieliśmy niebieskich na niebieskich – powtórzyłem. – Jeden iracki żołnierz zginął w akcji, kilku zostało rannych. Jeden z moich odniósł obrażenia, dostał odłamkiem w twarz. Poza tym wszyscy są, jakimś cudem, cali.
– Przyjąłem – odpowiedział, oszołomiony i rozczarowany tym, co mu przekazałem. Jako wybitny dowódca na pewno czuł się w jakimś stopniu odpowiedzialny. Ale po miesiącach działania na tym chaotycznym miejskim polu bitwy razem z irackimi żołnierzami wiedział, jak łatwo mogło dojść do tego typu zdarzeń.
Wciąż mieliśmy cele do spełnienia, więc pojechaliśmy dalej. Operacja trwała. Wykonaliśmy dwie kolejne misje, oczyściliśmy większą część dzielnicy Ma’laab i zabiliśmy dziesiątki bojowników. Reszta misji zakończyła się sukcesem.
Nie miało to znaczenia, czułem się źle. Jeden z moich ludzi dostał, iracki żołnierz zginął, a kilku innych zostało rannych. Sami to sobie zgotowaliśmy i to pod moim dowództwem.
Kiedy skończyliśmy ostatnią misję tego dnia, udałem się do taktycznego centrum operacyjnego batalionu i ustawiłem komputer polowy, żeby odebrać maile od wyższego dowództwa. Bałem się nieuniknionego mailowego dochodzenia na temat tego, co zaszło. Wolałbym zginąć w akcji, czułem, że na to zasłużyłem.
Skrzynka odbiorcza była pełna. Szybko rozeszło się, że mieliśmy niebieskich na niebieskich. Otworzyłem wiadomość od mojego oficera dowodzącego (OD), który przechodził od razu do sedna. Pisał: „PRZERWAĆ WSZYSTKO. NIE PRZEPROWADZAĆ DALSZYCH OPERACJI. OFICER DOCHODZENIOWY, COMMAND MASTER CHIEF (CMC)[10] I JA JESTEŚMY W DRODZE”. Zgodnie z typową procedurą stosowaną w razie nieszczęśliwych wypadków w marynarce OD wyznaczył oficera dochodzeniowego, który miał ustalić, co się wydarzyło i kto za to odpowiada.
Kolejny mail był od jednego z moich starych szefów stacjonujących w innym irackim mieście, ale mających wgląd w to, co dzieje się w Ar-Ramadi. Przeczytałem w nim po prostu: „Słyszałem, że miałeś przyjacielski ogień. Co, do cholery?”.
Wszystkie moje dokonania i solidna reputacja, na którą ciężko pracowałem podczas kariery w SEAL, były teraz bez znaczenia. Pomimo dowodzenia wieloma udanymi operacjami bojowymi stałem się dowódcą jednostki, która popełniła grzech śmiertelny SEAL.
Cały dzień czekałem na przybycie oficera dochodzeniowego, naszego OD i CMC, najstarszego stopniem sealsa na poziomie komendy. W międzyczasie miałem przygotować krótką prezentację tego, co się wydarzyło. Wiedziałem, co to znaczyło. Szukali kogoś, kogo można by obwinić i mu „ulżyć” – wojskowy eufemizm oznaczający zwolnienie.
Sfrustrowany, zły i rozczarowany, że doszło do czegoś takiego, zacząłem zbierać informacje. Po odprawie wyszło na jaw, że wiele osób popełniło poważne błędy podczas fazy planowania i na samym polu bitwy. Plany zmieniano, ale nikt nie wysłał o tym powiadomień. Plan komunikacyjny był niejednoznaczny, a zamieszanie dotyczące dokładnego czasu odezw przez radio przyczyniło się do kluczowych porażek. Armia iracka zmodyfikowała swój plan, ale nas o tym nie poinformowała. Bez wyjaśnień zmieniono kolejność działań. Nie zgłoszono obecności przyjaznych sił – lista ciągnęła się dalej.
Podobne pomyłki popełniono w jednostce operacyjnej Zabijaka – moim oddziale SEAL. Dokładna lokalizacja zespołu snajperskiego nie została przekazana reszcie jednostek. Pozytywna identyfikacja wrogiego bojownika, który okazał się irackim żołnierzem, była niewystarczająca. Nie przekazano mi dogłębnego RAPSYT-u (raportu sytuacyjnego) po tym, jak doszło do wymiany ognia.
Lista błędów była całkiem spora. Zgodnie z poleceniem przygotowałem sprawozdanie, prezentację w PowerPoincie wraz z osią czasu i przedstawieniem na mapie terenu ruchów przyjaznych wojsk. Potem zebrałem listę wszystkiego, co zrobiono źle.
To było dość pełne przedstawienie wydarzeń. Podkreślało krytyczne pomyłki, które zmieniły misję w koszmar i kosztowały nas życie jednego irackiego żołnierza, rany kilku innych, a o mały włos nie straciliśmy także kilku sealsów.
Ale czegoś brakowało. Był jakiś problem. Nie mogłem znaleźć części układanki, przez co czułem, że brakuje prawdziwości. Kogo należało obwinić?
Przeczytałem swoje sprawozdanie, potem jeszcze raz, próbując znaleźć ten element, jeden fragment porażki, który doprowadził do wypadku. Ale w grę wchodziło tyle czynników, że nie potrafiłem go odszukać.
Wreszcie OD, CMC i oficer dochodzeniowy przybyli do naszej bazy. Chcieli zrzucić sprzęt i zjeść coś w kantynie, a potem mieliśmy siąść razem nad sprawozdaniem z ostatnich wydarzeń.
Przejrzałem swoje notatki, próbując znaleźć winnego.
I wtedy mnie olśniło.
Pomimo wszystkich pomyłek jednostek, oddziałów i dowódców, pomimo mnóstwa błędów, jakie popełniono, tylko jedną osobę można było obwinić za wszystko, co poszło nie tak podczas tej operacji: mnie. Nie byłem z zespołem snajperów, kiedy otworzyli ogień do irackiego żołnierza. Nie kontrolowałem błąkających się Irakijczyków, z których jeden wszedł do budynku. Ale to nie miało znaczenia. Jako dowódca jednostki operacyjnej SEAL, najstarszy stopniem lider lądowy, który dowodził misją, byłem odpowiedzialny za wszystko, co dotyczyło jednostki operacyjnej Zabijaka. Musiałem wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co poszło źle. Tak właśnie działa dowódca – nawet jeżeli oznacza to zwolnienie. Jeżeli należało obwinić i zwolnić kogokolwiek za to, co zaszło, niech to będę ja.
Kilka minut później wszedłem do sali plutonowej, gdzie wszyscy zebrali się, by usłyszeć sprawozdanie. Cisza była ogłuszająca. OD siedział w pierwszym rzędzie, a CMC stał posępnie z tyłu. SEAL, który oberwał – dostał w twarz odłamkiem pocisku 12,7 mm – pojawił się na sali z zabandażowaną twarzą.
Stanąłem przed grupą.
– Czyja to była wina? – spytałem salę pełną towarzyszy.
Po kilku momentach ciszy odezwał się członek SEAL, który przez przypadek zaatakował irackiego żołnierza.
– To moja wina. Powinienem był poprawnie zidentyfikować cel.
– Nie – odpowiedziałem. – To nie była twoja wina. Czyja to była wina? – ponownie spytałem grupy.
– To moja wina – powiedział radiowiec z zespołu snajperskiego – powinienem był szybciej podać naszą pozycję.
– Nie – odpowiedziałem. – To nie była twoja wina. Czyja to była wina? – spytałem raz jeszcze.
– To moja wina – powiedział kolejny członek SEAL, który był doradcą wojskowym zespołu czyszczącego armii irackiej. – Powinienem był kontrolować Irakijczyków i upewnić się, że zostaną w swoim sektorze.
– Nieprawda – powiedziałem.– Nie ciebie należy obwiniać. – Kolejni sealsi byli gotowi wyjaśniać swoje błędy i to, jak przyczynili się do porażki. Ale słyszałem już dość. – Wiecie, czyja to wina? Wiecie, kto musi wziąć za to odpowiedzialność? – Cała grupa siedziała w ciszy, w tym OD, CMC i oficer dochodzeniowy. Na pewno zastanawiali się, kogo obarczę winą. Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem: – Jest tylko jedna osoba, którą można za to winić: ja. Jestem dowódcą, jestem odpowiedzialny za całość operacji. Jako starszy stopniem jestem odpowiedzialny za każdą akcję podejmowaną na polu bitwy. Można winić tylko mnie. I mogę wam powiedzieć, że zrobię wszystko, żeby już nigdy do czegoś takiego nie doszło.
To było ciężkie brzemię, ale mówiłem prawdę. Byłem liderem, dowodziłem i ponosiłem odpowiedzialność. Dlatego musiałem przyjąć na siebie wszystko, co poszło źle. Pomimo olbrzymiego ciosu, jaki otrzymały moje reputacja i ego, było to słuszne działanie, jedyne, jakie mogłem wykonać. Przeprosiłem rannego członka SEAL, wyjaśniając, że to przeze mnie został ranny i mamy szczęście, że nie zginął. Potem przeszliśmy przez całą operację krok po kroku, identyfikując wszystko, co się stało i co można zrobić w przyszłości, aby uniknąć podobnych błędów.
Patrząc wstecz, widzę, że pomimo tego, co się wydarzyło, wzięcie całej odpowiedzialności za tamtą sytuację zwiększyło zaufanie, jakie mieli do mnie oficer dowodzący oraz CMC. Gdybym próbował zepchnąć winę na kogoś innego, pewnie zostałbym zwolniony – i zasłużenie. Sealsi, którzy nie podejrzewali, że wezmę winę na siebie, szanowali to, że przyjąłem pełną odpowiedzialność za wszystko, do czego doszło. Wiedzieli bowiem, że to była dynamiczna sytuacja, na którą wpływ miało wiele czynników.
Dowódcy wojsk konwencjonalnych armii amerykańskiej i marines uznali kolejne punkty sprawozdania za odbytą lekcję i nie roztrząsali sprawy. Biorąc przez długi czas udział w walkach w Ar-Ramadi, zrozumieli coś, czego my, sealsi, nie rozumieliśmy: przyjacielski ogień był ryzykiem, które należało jak najbardziej redukować w środowisku miejskim, ale nie mogło być ono całkowicie wyeliminowane. To była walka miejska, najtrudniejsza z wszystkich rodzajów, i po prostu nie dało się przeprowadzić operacji bez żadnego ryzyka przyjacielskiego ognia. Ale sealsom, przyzwyczajonym do pracy w małych grupach przeciwko pojedynczym celom, bratobójstwo nie powinno się nigdy zdarzyć.
Niedługo później nasz oddział odwiedził pewien wysoki stopniem szanowany oficer SEAL, który przed dołączeniem do marynarki był dowódcą plutonu marines w Wietnamie podczas słynnej bitwy o Hue. Powiedział mi, że wiele ofiar wśród marines w Hue spowodował przyjacielski ogień, co jest częścią brutalnej rzeczywistości walki miejskiej. Rozumiał, przez co przeszliśmy i jak łatwo mogło do tego dojść.
Ale nawet jeżeli incydent z niebieskimi na niebieskich w środowisku takim jak Ar-Ramadi jest możliwy, a może i spodziewany, obiecaliśmy sobie, że nigdy do czegoś takiego już nie dopuścimy. Przeanalizowaliśmy, co się stało, i wykorzystaliśmy wyniesioną naukę. Sprawdziliśmy nasze procedury operacyjne i metodologię planowania, aby lepiej kontrolować ryzyko. Wskutek tego tragicznego wypadku na pewno uratowaliśmy niejedno ludzkie życie w następnych operacjach. A choć w ciągu tego rozmieszczenia wielokrotnie przez przypadek uczestniczyliśmy w przyjacielskim ogniu, nigdy nie pozwoliliśmy sytuacji wymknąć się spod kontroli i szybko odzyskiwaliśmy nad nią panowanie.
Ale taktyczne unikanie bratobójstwa było tylko częścią nauki. Kiedy wróciłem do domu z Iraku, przejąłem Pierwszą Grupę Szkoleniową, która zarządzała wszystkimi szkoleniami plutonów SEAL i jednostek operacyjnych na Zachodnim Wybrzeżu, i przygotowywałem je do wysłania w bój. Tworzyłem scenariusze, gdzie przyjacielski ogień był niemal pewny – a kiedy do niego dochodziło, my, kadra szkoleniowa, tłumaczyliśmy, jak go uniknąć.
Jednak co ważniejsze, dowódcy na tym szkoleniu mogli uczyć się tego, czego ja nauczyłem się o dowodzeniu. Podczas gdy niektórzy przywódcy brali pełną odpowiedzialność za przyjacielski ogień, inni obwiniali za niego swoich podwładnych. Ci słabsi dowódcy słuchali pogadanek na temat brzemienia dowódcy i głębokiego znaczenia odpowiedzialności: lider jest naprawdę zawsze odpowiedzialny za wszystko.
To jest właśnie ekstremalne zawłaszczanie, sedno, które stanowi o byciu skutecznym dowódcą w oddziałach SEAL czy w jakimkolwiek innym środowisku.