Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 110

Gwiazdkowa Kraina

Оглавление

Upiór prowadził ją wzdłuż głównego bulwaru, Alei Żelkowej. W trakcie jazdy Charlie Manx miarowo naciskał klakson: da-da-da, da-da-da, charakterystyczne pierwsze takty Jingle Bells.

Vic jechała za nim, dygocząc z zimna, starając się nie szczękać zębami. Kiedy zerwał się wiatr, przenikał przez jej koszulkę – równie dobrze mogłaby być naga – a drobiny śniegu cięły jej skórę jak okruchy szkła.

Opony niepewnie trzymały się bruku śliskiego od śniegu. Aleja Żelkowa, ciemna i pusta, biegła przez środek wymarłego dziewiętnastowiecznego miasteczka. Vic widziała stare żelazne latarnie, wąskie kamieniczki ze spadzistymi dachami i wykuszami, ciemne okna i cofnięte wejścia.

Tyle że gdy Upiór się toczył, latarnie gazowe rozbłyskiwały, błękitne płomyki mrugały w oszronionych kloszach. Za oknami sklepów zapalały się lampy naftowe, oświetlając ekscentryczne wystawy. Vic przejechała na dudniącym motocyklu obok sklepu ze słodyczami. W witrynie wystawione były czekoladowe sanki, czekoladowe renifery, duża czekoladowa mucha i czekoladowe niemowlę z czekoladową głową kozy. Minęła sklep Punch i Judy z drewnianymi lalkami wiszącymi w oknie. Dziewczynka w błękitnej krynolinie podnosiła do twarzy drewniane ręce, miała usta otwarte w idealnym kółku zaskoczenia. Chłopiec w krótkich spodenkach trzymał siekierę czerwoną od krwi. U jego stóp leżała kolekcja odciętych głów i rąk.

Za małym rynkiem leżało wesołe miasteczko, równie wymarłe i ciemne jak główna ulica, zanim na nią wjechali. Vic zobaczyła kolejkę górską, piętrzącą się w nocy jak szkielet jakiegoś prehistorycznego stworzenia. Zobaczyła wielkie czarne koło diabelskiego młyna. Dalej wznosiła się góra, niemal pionowa ściana pokryta tysiącami ton śniegu.

A jednak to wielka przestrzeń powyżej przyciągnęła i przykuła jej uwagę. Połowę nocnego nieba zasnuwała ławica srebrnych chmur, z których prószyły delikatne, duże płatki śniegu. Reszta nieba była bezchmurna, zatoka ciemności i gwiazd z wiszącym pośrodku medalionem…

Ogromnym srebrnym półksiężycem z ludzką twarzą.

Miał wykrzywione usta, haczykowaty nos i wielkie oko. Księżyc drzemał, wielkie oko było zamknięte. Jego niebieskie wargi drżały, gdy chrapał głośno jak startujący boeing 747. Jego oddech wprawiał chmury w drżenie. Z profilu księżyc nad Gwiazdkową Krainą przypominał samego Charliego Manxa.

Vic przez wiele lat była obłąkana, ale w tym czasie ani razu nie przyśniło jej się nic takiego. Gdyby na drodze była jakaś przeszkoda, z pewnością by na nią wpadła; minęło blisko dziesięć sekund, zanim oderwała wzrok od księżyca.

Skłoniło ją do tego mignięcie ruchu na skraju pola widzenia.

W cienistej uliczce między Sklepem z Zegarami i Pijalnią Grzanego Wina Pana Manxa stało dziecko. Zegary zaczęły chodzić, kiedy Upiór je minął, tykały, cykały, terkotały i dzwoniły. Chwilę później lśniące miedziane ustrojstwo w oknie pijalni zaczęło sapać, pufać i wyrzucać kłęby pary.

Dziecko miało wyliniały futrzany płaszczyk i długie, potargane włosy, więc Vic pomyślała, że to dziewczynka, ale bez stuprocentowej pewności. Zwróciła uwagę na kościste palce z długimi, żółtymi paznokciami. Twarz dziecka była gładka, biała, z delikatnym czarnym żyłkowaniem pod skórą, wskutek czego przypominała emaliowaną maskę pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Dziecko – to coś – patrzyło na nią bez słowa, gdy przejeżdżała. Oczy połyskiwały czerwienią, jak lisie ślepia, odbijając blask przemykających reflektorów.

Vic wykręciła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na dziecko. Zobaczyła troje innych dzieci wyłaniających się z uliczki. Zdawało się, że jedno z nich trzyma kosę. Dwoje nie miało butów. Chodziły boso po śniegu.

Paskudnie, pomyślała. Już jesteś otoczona.

Spojrzała przed siebie i zobaczyła rondo, pośrodku którego stała największa choinka, jaką kiedykolwiek widziała. Miała około czterdziestu metrów wysokości, a gdyby została ścięta, na pniu zmieściłby się niewielki dom.

Od ogromnego ronda odchodziły dwie inne drogi, a pozostałą część kręgu otaczał wysoki do pasa mur, za którym było… Było tak, jakby świat się tam kończył, opadając w bezkresną noc. Vic miała dobry widok, gdy przejechała za wraithem połowę kręgu. Powierzchnia muru lśniła od świeżego śniegu. Za nim rozciągała się oleista ciemność usiana gwiazdami: gwiazdami tworzącymi zamarznięte strumienie i impresjonistyczne wiry. Były tysiące razy bardziej żywe, ale w każdym calu równie sztuczne jak niebo, które Vic rysowała w swoich książkach o Wyszukiwarce. Tam świat się kończył: patrzyła na zimne, niezgłębione granice wyobraźni Charliego Manxa.

Bez żadnego ostrzeżenia zapłonęła wielka choinka i tysiąc elektrycznych lampek oświetliło zgromadzone wokół niej dzieci.

Kilkoro siedziało na najniższych gałęziach, ale większość – może trzydziestka – stała pod choinką w koszulach nocnych, futrach i sukniach balowych sprzed pięćdziesięciu lat, w futrzanych czapkach z ogonami, w kombinezonach i mundurach policyjnych. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że wszystkie noszą delikatne maski z białego szkła, z ustami zbyt pełnymi i zbyt czerwonymi, zastygłymi w uśmiechach, z dołeczkami na policzkach. Przy bliższym spojrzeniu maski przemieniały się w twarze. Delikatne pęknięcia w tych twarzach były żyłami widocznymi przez przejrzystą skórę; usta rozciągnięte w nienaturalnych uśmiechach były pełne maleńkich, spiczastych zębów. Dzieci przypominały Vic zabytkowe chińskie lalki. Dzieci Manxa wcale nie były dziećmi. Patrzyła na zimne, zębate lalki.

Jeden chłopiec siedział na gałęzi i trzymał ząbkowany nóż myśliwski, długi jak jego przedramię.

Mała dziewczynka kołysała łańcuchem z hakiem na końcu.

Trzecie dziecko – chłopiec albo dziewczynka, Vic nie mogła poznać – dzierżyło tasak i nosiło naszyjnik z zakrwawionych palców.

Vic podjechała już dość blisko, żeby zobaczyć ozdoby dekorujące choinkę. Powietrze uciekło jej z płuc w twardym, zszokowanym wydechu. Na choince wisiały głowy obciągnięte pomarszczoną skórą, poczerniałe, ale nie zepsute, częściowo zakonserwowane przez zimno. Każda twarz miała dziury w miejscu, gdzie kiedyś znajdowały się oczy. Usta rozdziawiały się w bezgłośnym krzyku. Jedna odcięta głowa – mężczyzny o pociągłej twarzy z jasną kozią bródką – miała okulary, zielone szkła w nabitej kryształami oprawce w kształcie serca. Widać było tylko twarze dorosłych.

Upiór skręcił i zatrzymał się, blokując drogę. Vic wrzuciła pierwszy bieg, nacisnęła hamulec i też się zatrzymała, dziesięć metrów od niego.

Dzieci wyległy spod choinki, większość ruszyła w stronę Upiora, ale niektóre ustawiły się w półkolu za jej plecami, tworząc ludzką barykadę.

Albo nieludzką, jak mogło być w tym wypadku.

– Puść go, Manx! – krzyknęła Vic. Przebiegały ją dreszcze zimna i strachu, a zapanowanie nad nogami wymagało całej siły woli. Nie miała na czym zatrzymać wzroku, wszystko wokół budziło grozę. Drzewo było obwieszone głowami nieszczęśników, którzy mieli pecha znaleźć drogę do Gwiazdkowej Krainy. Otaczały ją martwe lalki z martwymi oczami i martwymi uśmiechami.

Drzwi Upiora się otworzyły i Charlie Manx wysiadł.

Kiedy się wyprostował, włożył na głowę kapelusz – Vic zobaczyła, że to fedora Maggie. Poprawił rondo, lekko je przekrzywił. Wyglądał młodziej niż ona i był prawie przystojny, z wysoko zarysowanymi kośćmi policzkowymi i ostrym podbródkiem. Wciąż brakowało mu kawałka lewego ucha, ale blizna zrobiła się różowa, lśniąca i gładka. Wystające górne zęby zachodziły na dolną wargę, co nadawało jego twarzy charakterystyczny głupkowaty wyraz. W ręce trzymał srebrny młotek i kołysał nim leniwie, wahadło zegara odmierzającego chwile w miejscu, w którym czas nie miał znaczenia.

Księżyc chrapnął. Ziemia się zatrzęsła.

Manx uśmiechnął się do Vic i uchylił kapelusza na znak pozdrowienia, ale zaraz potem się odwrócił, żeby spojrzeć na dzieci, które szły ku niemu spod gałęzi swojej nieprawdopodobnej choinki. Długie poły płaszcza okręciły się wokół jego nóg.

– Witajcie, maleństwa – powiedział. – Tęskniłem za wami, bardzo mi was brakowało! Zapalmy trochę światła, żebym mógł się wam przyjrzeć.

Wolną ręką pociągnął wyimaginowany sznur wiszący w powietrzu.

Kolejka górska zapłonęła, splątany szlak niebieskich świateł. Diabelski młyn rozbłysnął. Gdzieś w pobliżu zaczęła obracać się karuzela i z niewidzialnych głośników popłynęła muzyka. Eartha Kitt śpiewała brudno-słodkim, wstrętnie miłym głosem. Mówiła Mikołajowi, że była bardzo grzeczna, ale jej ton sugerował coś zupełnie innego.

W jasnych światłach wesołego miasteczka Vic mogła zobaczyć, że ubrania dzieci są pobrudzone i zakrwawione. Widziała, jak mała dziewczynka biegnie do Manxa z otwartymi ramionami. Miała krwawe ślady rąk na złachmanionej koszuli nocnej. Przypadła do Charliego Manxa i objęła jego nogę. Położył rękę na jej głowie, przytulił ją do siebie.

– Och, mała Lorrie – powiedział do niej. Druga, nieco wyższa dziewczynka z długimi prostymi włosami podbiegła i objęła go z drugiej strony. – Moja słodka Millie.

Wyższa dziewczynka nosiła czerwono-niebieski mundur Dziadka do Orzechów, z bandoletami skrzyżowanymi na wątłej piersi. Miała nóż wetknięty za złoty pas, nagie wypolerowane ostrze lśniło niczym tafla górskiego jeziora.

Charlie Manx się wyprostował, ale nie przestał obejmować dziewczynek. Popatrzył na Vic, jego napięta twarz promieniała czymś, co mogło być dumą.

– Wszystko, co zrobiłem, Victorio, to dla moich dzieci – powiedział. – W tym miejscu nie znajdziesz smutku, nie znajdziesz poczucia winy. Tutaj codziennie jest Boże Narodzenie, na wieki wieków. Codziennie jest kakao i prezenty. Spójrz, co podarowałem moim córkom, ciało z mojego ciała, krew z mojej krwi! Spójrz, co podarowałem wszystkim tym szczęśliwym, idealnym dzieciom! Czy naprawdę dałaś synowi coś lepszego? Kiedykolwiek?

– Jest ładna – powiedział chłopiec za plecami Vic, mały chłopiec o cichym głosie. – Jest piękna jak moja mama.

– Ciekawe, jak będzie wyglądać bez nosa – odezwał się drugi i zaśmiał bez tchu.

– Co możesz dać Wayne’owi poza nieszczęściem, Victorio? – zapytał Charlie Manx. – Czy możesz podarować mu jego własne gwiazdy, jego własny księżyc, kolejkę górską, która codziennie się przebudowuje, tworząc nowe zjazdy i pętle, sklep z czekoladą, w którym nigdy nie brakuje czekolady? Przyjaciół i zabawy, i wolność od choroby, wolność od śmierci?

– Nie przyszłam się targować, Charlie! – krzyknęła Vic. Miała kłopot, żeby zatrzymać na nim spojrzenie. Wciąż zerkała z boku na bok i walczyła z impulsem, który jej nakazywał obejrzeć się za siebie. Wyczuwała, że dzieci podkradają się do niej ze swoimi łańcuchami, toporkami, nożami i naszyjnikami z odciętych kciuków. – Przyszłam cię zabić. Jeśli nie oddasz mi mojego syna, wszystko to diabli wezmą. Ciebie i twoje dzieci, i całą tę głupkowatą fantazję. Ostatnia szansa.

– Jest prześliczna – odezwał się mały chłopiec o cichym głosie. – Ma piękne oczy. Ma oczy jak moja mama.

– Dobra – powiedział drugi chłopiec. – Możesz zabrać jej oczy, ale ja wezmę nos.

Z ciemności pod drzewami napłynął obłąkańczy, histeryczny śpiew:

W Gwiazdkowej Krainie ulepimy Bałwankę

i będziemy udawać, że jest głupim klaunem!

Będziemy się bawić z Panią Bałwankową,

aż w końcu zapłaci za zabawę głową!

Mały chłopiec zachichotał.

Pozostałe dzieci milczały. Vic nigdy nie słyszała straszliwszej ciszy.

Manx podniósł mały palec do ust: afektowany gest namysłu. Po chwili opuścił rękę.

– Nie sądzisz – zaczął – że powinniśmy zapytać Wayne’a, czego on chce? – Pochylił się i szepnął coś do wyższej dziewczynki.

Dziewczynka w mundurze Dziadka do Orzechów – Millie, pomyślała Vic – podreptała boso do Upiora.

Vic usłyszała szuranie po lewej stronie, odwróciła głowę i zobaczyła dziecko niespełna dwa metry dalej. Była to pulchna dziewczynka w skołtunionym białym futerku, rozpiętym, więc było widać, że nie ma pod nim niczego z wyjątkiem brudnych majtek Wonder Woman. Kiedy Vic na nią spojrzała, dziewczynka zastygła w bezruchu, jakby bawiły się w jakąś obłąkańczą zabawę „raz, dwa, trzy, czarownica patrzy”. Mała trzymała toporek. W jej otwartych ustach Vic widziała gniazdo ostrych zębów. Dostrzegła trzy odrębne rzędy sięgające w głąb gardła.

Spojrzała na samochód, gdy Millie otworzyła tylne drzwi.

Przez chwilę nic się nie działo. Za otwartymi drzwiami panowała aksamitna ciemność.

Nagle Wayne jedną ręką chwycił krawędź drzwi, wystawił nogę. Zsunął się z kanapy i stanął na bruku.

Otwierał usta ze zdumienia, patrząc na światła, na noc. Był czysty i piękny, z ciemnymi włosami odgarniętymi ze straszliwie białego czoła, z czerwonymi ustami rozchylonymi w zdumionym uśmiechu…

I Vic zobaczyła zęby, rzędy drobnych, spiczastych, kościanych ostrzy. Jak u wszystkich innych dzieci.

– Wayne… – powiedziała. Jej głos był zduszonym szlochem.

Odwrócił głowę i spojrzał na nią z pełnym radości zdumieniem.

– Mamo! – krzyknął. – Hej, mamo, czy to nie jest niewiarygodne? To prawdziwe! Naprawdę prawdziwe!

Patrzył na kamienny mur, na niebo, na wielki niski księżyc ze śpiącą srebrną twarzą. Na jego widok wybuchnął śmiechem. Vic nie pamiętała, kiedy ostatni raz śmiał się tak swobodnie, tak radośnie.

– Mamo! Księżyc ma twarz!

– Chodź tutaj, Wayne. W tej chwili. Musimy jechać.

Spojrzał na nią, między jego ciemnymi brwiami pojawiły się kreski konsternacji.

– Dlaczego? – zapytał. – Przecież dopiero co przyjechaliśmy.

Millie objęła go w talii, przytuliła się do niego jak do kochanka. Drgnął, patrząc na nią z zaskoczeniem, ale zaraz potem znieruchomiał. Millie szeptała mu coś do ucha. Była nieziemsko piękna, z wysoko zarysowanymi kośćmi policzkowymi, pełnymi wargami i zapadniętymi skroniami. Wayne słuchał pilnie, szeroko otwierając oczy – i nagle rozchylił usta, ukazując jeszcze więcej haczykowatych zębów.

– No nie! Żartujesz! – Ze zdumieniem popatrzył na mamę.

– Ona mówi, że nie możemy jechać! Nigdzie nie możemy jechać, bo muszę rozpakować mój świąteczny prezent!

Dziewczynka znowu się pochyliła i zaczęła gorączkowo szeptać mu do ucha.

– Odsuń się od niej, Wayne – powiedziała Vic. Grubaska w białym futerku przysunęła się o parę kroków, niemal na tyle blisko, żeby wbić toporek w jej nogę. Vic słyszała za plecami kroki innych dzieci, zbliżających się innych dzieci.

Wayne obrzucił dziewczynkę zaintrygowanym, ukradkowym spojrzeniem i z zadumą ściągnął brwi

– Jasne, że możesz rozpakować mój prezent – powiedział. – Wszyscy mogą pomóc! Gdzie on jest? Chodźmy po niego, zaraz będziesz mogła rozedrzeć opakowanie.

Dziewczynka wyjęła nóż i wskazała szpicem na Vic.

NOS4A2

Подняться наверх