Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 111

Pod wielką choinką

Оглавление

– Co przed chwilą powiedziałaś, Victorio? – zapytał Manx. – Ostatnia szansa? Sądzę, że to twoja ostatnia szansa. Ja zawróciłbym ten motocykl, póki jeszcze można.

– Wayne! – zawołała Vic, nie zwracając uwagi na Manxa i patrząc synowi prosto w oczy. – Słuchaj, czy nadal myślisz wspak, jak kazała ci twoja babcia? Powiedz mi, czy wciąż myślisz wspak.

Patrzył na nią pustym wzrokiem, jakby zadała mu pytanie w jakimś obcym języku. Usta miał rozchylone. Po chwili powoli powiedział:

– .mamo ,próbuję ale ,trudne To Manx się uśmiechnął, ściągając górną wargę, odsłaniając krzywe zęby. Vic pomyślała, że dostrzegła cień irytacji na jego wychudłej twarzy.

– Co to za błazeństwa? Czy ty w coś grasz, Wayne? Bo popieram wszelkie zabawy… pod warunkiem że nie jestem z nich wykluczony. Co przed chwilą powiedziałeś?

– Nic – odparł Wayne tonem, który sugerował, że naprawdę tak uważa, że jest równie skonsternowany jak Manx. – O co chodzi? Jak brzmiało to, co powiedziałem?

– On powiedział, że jest mój, Manx – oznajmiła Vic. – Powiedział, że nie możesz go mieć.

– Przecież już go mam, Victorio – zapewnił Manx. – Mam go i nie puszczę.

Vic zsunęła plecak z ramienia na kolana. Otworzyła torbę, wsunęła do niej rękę, wyjęła jeden z twardych foliowych worków ANFO.

– W takim razie proszę bardzo, Boże Narodzenie się skończy, kurwa, dla każdego z was. Rozpierdolę to miejsce w drobny mak.

Manx trącił kciukiem rondo kapelusza.

– Jej, jak ty się wyrażasz! Zawsze mnie raziło takie słownictwo u młodych kobiet. Zawsze uważałem, że przeklinająca dziewczyna to najgorszego rodzaju śmieć!

Grubaska w futrzanym płaszczu szurnęła nogą, przesuwając się o pół kroku. Jej oczy, osadzone głęboko w fałdach tłuszczu, błysnęły czerwienią. Vic pomyślała o wściekliźnie. Lekko dodała gazu i przejechała kawałek do przodu. Chciała zwiększyć odległość między sobą i dziećmi za plecami. Przewróciła worek ANFO, znalazła zegar, nastawiła go na pięć minut, wcisnęła guzik, żeby zaczął odmierzać czas. Spodziewała się, że lada chwila ujrzy oślepiający błysk białego światła, które unicestwi świat. Mimo woli napięła mięśnie, przygotowując się na ostatni rozdzierający wybuch bólu. Nic takiego się nie stało. W ogóle nic się nie stało. Vic nawet nie była pewna, czy zegar chodzi. Nie wydawał dźwięku.

Podniosła foliową paczkę ANFO nad głowę.

– W tym worku jest zasrany mały zegar, Manx. Myślę, że ładunek wybuchnie za jakieś trzy minuty, ale mogę się mylić o minutę w tę albo w drugą stronę. W plecaku mam tego więcej. Poślij Wayne’a do mnie, natychmiast. Kiedy wsiądzie na motor, wyłączę zegar.

– A co tam masz? Wygląda jak poduszeczka, jakie dają w samolocie. Kiedyś leciałem z St. Louis do Baton Rouge. Nigdy więcej tego nie zrobię! Miałem szczęście, że przeżyłem. Samolot podskakiwał przez całą drogę, jakby był na sznurku i Bóg grał nami w jo-jo.

– To worek gówna – powiedziała Vic. – Jak ty.

– To… Co powiedziałaś?

– To ANFO. Wzbogacony nawóz. Nasącz to gówno olejem napędowym, a otrzymasz potężny materiał wybuchowy dorównujący skrzynce TNT. McVeigh paroma takimi workami zniszczył dwunastopiętrowy budynek federalny. Ja mogę zrobić to samo z całym tym twoim światkiem i wszystkim, co tu się znajduje.

Nawet z odległości dziesięciu metrów Vic mogła poznać, że Manx kalkuluje, przemyśliwując jej słowa. Nagle uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Nie wierzę, że to zrobisz. Nie wysadzisz w powietrze siebie i swojego syna. Musiałabyś być wariatką.

– Człowieku… Dopiero do tego doszedłeś?

Temperatura jego uśmiechu spadła o kilka stopni. Przymknął powieki, jego oczy stały się matowe i pełne rozczarowania.

Otworzył usta i wrzasnął, a kiedy to zrobił, księżyc otworzył swoje jedyne oko i wrzasnął razem z nim.

Oko księżyca było nabiegłe krwią i wytrzeszczone, worek ropy z pływającą w niej tęczówką. Jego usta były poszarpanym rozdarciem w tkaninie nocy. Jego głos był głosem Manxa, tak bardzo wzmocnionym, że prawie ogłuszał.

BRAĆ JĄ! ZABIĆ! PRZYSZŁA TUTAJ, ŻEBY ZAKOŃCZYĆ BOŻE NARODZENIE! ZABIĆ JĄ, NATYCHMIAST!

Skalna półka, na której leżała Gwiazdkowa Kraina, gwałtownie zadygotała. Gałęzie kolosalnej choinki zatrzepotały w ciemności. Vic puściła hamulec i triumph skoczył do przodu o piętnaście centymetrów. Plecak pełen ANFO zsunął się z jej kolan i upadł na bruk.

Budynki drżały pod wpływem wrzasku księżyca. Vic nigdy dotąd nie przeżyła trzęsienia ziemi i dech jej zaparło. Jej przerażenie było nieme, nieubrane w słowa, istniejące gdzieś poniżej poziomu świadomych myśli, poniżej poziomu języka. Księżyc zaczął wrzeszczeć – tylko wrzeszczeć – nieartykułowany ryk furii sprawiał, że padający śnieg wirował i kłębił się szaleńczo.

Gruba dziewczynka zrobiła krok i rzuciła w nią toporkiem, jak Apacz tomahawkiem na Dzikim Zachodzie. Tępy skraj ciężkiego obucha uderzył ją w ranne lewe kolano. Ból był niewyobrażalny.

Vic ponownie puściła hamulec i triumph znowu skoczył. Plecak nie został, wlókł się za motocyklem. Szelka zahaczyła o tylny podnóżek, który Lou opuścił, kiedy wskoczyła na siodełko. Lou Carmody, jak zawsze, okazał się ostatnią deską ratunku. Dzięki niemu wciąż miała ANFO, chociaż plecak znajdował się poza zasięgiem.

ANFO. Nawet w tej chwili trzymała jedną paczkę, przyciśniętą do piersi lewą ręką, z prawdopodobnie tykającym zegarem. Nie znaczy to, że naprawdę tykał albo wydawał jakiś inny dźwięk świadczący, że działa.

Rozwal coś, pomyślała. To mu pokaże, jak wielkie zniszczenia możesz spowodować.

Runęła na nią fala dzieci. Wyskakiwały spod choinki, wylegając na bruk. Słyszała za plecami miękkie plaskanie stóp. Znalazła wzrokiem Wayne’a i zobaczyła, że wciąż go trzyma ta wysoka dziewczynka. Stali obok Upiora, ona za nim, delikatnie obejmując jego pierś ramieniem. W drugiej ręce trzymała zakrzywiony nóż, którym, jak Vic przeczuwała, zaszlachtuje jej syna, zanim go puści.

W następnej chwili jedno z dzieci odbiło się od ziemi i rzuciło na nią. Vic przekręciła manetkę. Triumph wystartował, dziecko chybiło celu i padło brzuchem na drogę. Plecak pełen ANFO ślizgał się i podskakiwał na zaśnieżonych kocich łbach, wleczony przez tylny podnóżek.

Vic pędziła prosto na rolls-royce’a, jakby zamierzała się z nim zderzyć. Manx chwycił małą dziewczynkę – Lorrie? – i cofnął się w kierunku otwartych drzwi, w ochronnym geście każdego ojca. Wtedy Vic wszystko zrozumiała. Po tym geście poznała, że czymkolwiek stały się te dzieci, cokolwiek on im zrobił, uczynił to dla ich bezpieczeństwa, żeby je uchronić przed zagrożeniami świata. Całym sercem wierzył w swoją prawość. Vic przypuszczała, że podobnie rzecz się ma z każdym potworem w ludzkiej skórze.

Nacisnęła hamulec, zgrzytając zębami w obronie przed kłującym, dojmującym bólem w lewym kolanie, i przekręciła kierownicę. Motor zrobił zwrot prawie o sto osiemdziesiąt stopni. Za nią drogą biegła gromada dzieci, a były ich dziesiątki. Dodała gazu i triumph ruszył na nie z rykiem, i prawie wszystkie rozproszyły się jak suche liście podczas huraganu.

Jedna wiotka dziewczynka w różowej koszulce nocnej przykucnęła i nie ruszyła się z miejsca. Vic chciała ją rozjechać, rozjechać, kurwa, na placek, ale w ostatniej chwili skręciła, próbując ją ominąć. Nie mogła temu zaradzić, nie mogła się zdobyć na to, żeby przejechać dziecko.

Motor zachybotał się niebezpiecznie na śliskich kamieniach i wytracił prędkość. Dziewczynka nagle znalazła się na nim. Jej szpony – naprawdę miała szponiaste ręce starej wiedźmy z długimi, poszarpanymi paznokciami – złapały Vic za nogę i mała wciągnęła się na siodełko.

Z jej gardła płynęły stłumione, warkliwe dźwięki, jakby była psem. Jedną ręką chwyciła Vic w talii. Vic o mało nie krzyknęła, czując jej zimno, tak wielkie zimno, że parzyło.

W drugiej ręce dziewczynka trzymała łańcuch, który uniosła i spuściła na jej lewe kolano, jak gdyby skądś dokładnie wiedziała, co najbardziej zaboli. Pod rzepką kolanową wypalił fajerwerk i Vic zaszlochała, dźgając łokciem do tyłu. Łokieć uderzył w białą twarz obciągniętą spękaną emaliowaną skórą.

Dziewczynka krzyknęła, wydała zduszony, załamany dźwięk. Vic się obejrzała, serce zamarło jej w piersi i natychmiast straciła panowanie nad motocyklem.

Śliczna dziewczęca buzia się zdeformowała, usta rozciągnęły się szeroko jak przyssawka gębowa przywry: poszarpana czarna dziura pełna zębów sięgających w głąb gardła. Dziewczynka otwierała usta, aż zrobiły się tak wielkie, że można by włożyć w nie pięść, a potem zacisnęła zęby na ramieniu Vic.

Było to jak muśnięcie piłą łańcuchową. Rękaw koszulki i skóra pod nim zostały podarte na krwawe strzępy.

Motocykl przechylił się na prawo, uderzył w ziemię w fontannie złotych iskier i ze zgrzytem poszorował po kamieniach. Vic nie wiedziała, czy zeskoczyła, czy spadła, miała tylko świadomość, że toczy się, koziołkuje po bruku.

SPADŁA, SPADŁA, POCIĄĆ JĄ, ZABIĆ JĄ!

wrzasnął księżyc i ziemia się pod nią zatrzęsła, jakby obok przejeżdżał dudniący konwój wielkich ciężarówek.

Vic leżała na plecach z rozrzuconymi ramionami, z głową na kamieniach. Patrzyła na srebrzyste galeony chmur żeglujące po niebie (rusz się).

Próbowała oszacować powagę obrażeń. Już wcale nie czuła lewej nogi (rusz się).

Prawe biodro było otarte i obolałe. Lekko uniosła głowę i świat zakołysał się wokół niej, powodując nagłe mdłości (rusz się, rusz się).

Zamrugała i przez chwilę niebo zapełniały nie chmury, ale śnieg zakłóceń, śnieżyca czarnych i białych drobin (RUSZ SIĘ).

Podniosła się na łokciach i popatrzyła w lewo. Triumph dowiózł ją do połowy ronda, do jednej z dróg odchodzących do lunaparku. Spojrzała nad rondem i zobaczyła dzieci – może pięćdziesięcioro – bezgłośnie biegnące ku niej przez ciemność. Za nimi wznosiło się drzewo wysokie jak dziesięciopiętrowy budynek, a dalej gdzieś był Upiór i Wayne.

Księżyc groźnie patrzył na nią z nieba, wytrzeszczając straszne, przekrwione oko.

NOŻYCZKI DLA WŁÓCZĘGI! NOŻYCZKI DLA DZIWKI!

ryknął, ale po chwili zamigotał i zniknął, obraz telewizora nastawionego na pusty kanał. Niebo stało się chaosem białego szumu. Vic nawet słyszała jego syk.

RUSZ SIĘ, pomyślała i nagle stwierdziła, że stoi, trzymając motocykl za kierownicę. Pociągnęła, krzycząc, gdyż nowa błyskawica rozdzierającego bólu przeszyła lewe kolano i biodro.

Mała dziewczynka z otworem gębowym przywry została rzucona na drzwi narożnego sklepu Kostiumy Karnawałowe Charliego. Leżała pod drzwiami, kręcąc głową, na wpół zamroczona. Vic zobaczyła, że biały foliowy worek ANFO jakimś sposobem znalazł się między jej nogami.

ANFO, pomyślała – powtarzała to słowo jak mantrę – pochyliła się i chwyciła plecak wciąż zahaczony o tylny podnóżek. Odczepiła go, zarzuciła na ramię i przełożyła nogę przez motocykl.

Biegnące ku niej dzieci powinny wrzeszczeć, wydawać okrzyki wojenne czy coś, ale zbliżały się w milczącym pośpiechu, wylegając z zaśnieżonego centralnego kręgu na brukowaną ulicę. Vic nacisnęła na dźwignię rozrusznika.

Triumph zakaszlał i na tym koniec.

Skoczyła jeszcze raz. Jedna rura, złamana i leżąca na ziemi, wypuściła trochę wodnistych spalin, ale silnik wydał tylko zmęczony, zdławiony dźwięk i zgasł.

Kamień uderzył ją w tył głowy i czarny błysk eksplodował za jej oczami. Kiedy odzyskała wzrok, niebo znów było zaśnieżone – przez chwilę – potem się rozmyło i przeobraziło w chmury na tle ciemności. Kopnęła starter.

Usłyszała zawodzenie zębatek, które nie chciały zaskoczyć, zepsute.

Dotarło do niej pierwsze dziecko. Chłopiec nie miał żadnej broni – może to on rzucił kamieniem – ale rozdziawił szczęki, pokazując obsceniczną różową jamę pełną licznych rzędów drobnych zębów. Chwycił nimi jej gołą nogę. Haczykowate zęby przebiły skórę, wbiły się w mięsień.

Vic krzyknęła z bólu i kopnęła prawą nogą, strząsnęła go. Jej obcas trafił w pedał rozrusznika i silnik zamruczał. Przekręciła manetkę przyspieszenia i motocykl wystrzelił do przodu. Chłopiec stracił równowagę i upadł na kamienie.

Spojrzała przez lewe ramię, gdy pędziła boczną drogą w kierunku kolejki górskiej i reniferowej karuzeli.

Dwadzieścioro, trzydzieścioro, może czterdzieścioro dzieci biegło za nią, wiele na bosaka, bębniąc piętami po kamieniach.

Dziewczynka, która została rzucona na drzwi sklepu Kostiumy Karnawałowe Charliego, teraz siedziała. Pochyliła się, sięgnęła po biały foliowy worek ANFO leżący między jej stopami.

Nastąpił biały błysk.

Eksplozja sprawiła, że powietrze zafalowało i skręciło się z żaru. Vic przez chwilę była przekonana, że fala uderzeniowa poderwie motocykl z drogi i rzuci go w powietrze.

Wszystkie szyby na ulicy popękały. Biały błysk stał się ogromną kulą płomienia. Sklep z kostiumami zapadł się i rozsypał w lawinie płonących gruzów i śnieżycy lśniącego, sproszkowanego szkła. Ogień rzygnął na ulicę, porywając tuzin dzieci jak suche patyki, i rzucił je w noc. Kamienie wybuchły i wzbiły się w powietrze.

Księżyc otworzył usta, by krzyknąć z przerażenia, wielkie oko niemal wyskoczyło z orbity, a potem fala uderzyła w fałszywe niebo i całość się zakołysała jak odbicie w krzywym zwierciadle. Księżyc, gwiazdy i chmury rozpuściły się w białe pole elektrycznego śniegu. Wybuch poniósł się w głąb ulicy. Budynki zadygotały. Vic wciągnęła do płuc haust parzącego powietrza, dymu ze spalonego oleju napędowego i sproszkowanej cegły. W końcu huczące echa wybuchu ucichły i niebo zamigotało, pojawiając się z powrotem.

Księżyc wrzeszczał i wrzeszczał, jego ryk niemal dorównywał hukowi eksplozji.

Vic przemknęła obok gabinetu krzywych zwierciadeł oraz gabinetu figur woskowych i dotarła do jasno oświetlonej, obracającej się karuzeli, gdzie zamiast koni podskakiwały drewniane renifery. Chwyciła hamulec i gwałtownie zatrzymała motor, aż tył zarzucił. Włosy miała poskręcane od żaru wybuchu. Jej serce łomotało w piersi.

Obejrzała się na rumowisko, które przed chwilą było rynkiem. Potrzebowała chwili, żeby zarejestrować – zaakceptować to, co widzi. Dzieci kolejno wyłaniały się z dymu, idąc ku niej drogą. Jedno wciąż dymiło, włosy miało zwęglone. Inne podnosiły się z drugiej strony ulicy. Vic zobaczyła chłopca pieczołowicie wytrzepującego szło z włosów. Powinien być martwy, powinien mieć połamane wszystkie kości, bo podmuch poderwał go z ziemi i rzucił na ceglany mur, ale wstawał na nogi. Vic stwierdziła, że jej zmęczony umysł nie jest tym zbytnio zaskoczony. Dzieci pochwycone przez eksplozję oczywiście były martwe już przed wybuchem bomby. Teraz nie stały się bardziej martwe ani skłonne do zaprzestania pościgu.

Zdjęła plecak z ramienia i sprawdziła zawartość. Niczego nie zgubiła. Lou podłączył zegary do czterech paczek ANFO, z których jedna już zniknęła. Głębiej leżało więcej worków bez zegarów.

Vic zarzuciła plecak na ramię i przejechała kilkaset metrów, mijając karuzelę, zmierzając na tyły parku do wielkiej kolejki górskiej.

Była czynna, wagoniki w kształcie czerwonych sań opadały i przemykały z rykiem po szynach, robiły pętle i wznosiły się w noc. Była to staroświecka kolejka górska, z rodzaju tych popularnych w latach trzydziestych, zbudowana z drewna. Wchodziło się do niej przez wielką rozjarzoną twarz Świętego Mikołaja – wchodziło się przez usta.

Vic wyciągnęła worek ANFO, nastawiła zegar na pięć minut, wrzuciła go w rozdziawione szczęki. Już miała odjechać, kiedy przypadkiem spojrzała na kolejkę i zobaczyła zmumifikowane ciała: tuziny ukrzyżowanych mężczyzn i kobiet, z pomarszczoną, poczerniałą skórą, bez oczu, w brudnych, zamarzniętych łachmanach. Kobieta w różowych getrach, które niemal krzykiem oznajmiały swoje pochodzenie z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego, była rozebrana do pasa; świąteczne ozdoby zwisały z jej przekłutych piersi. Był tam skurczony mężczyzna w dżinsach i grubej kurtce, z brodą, która przywodziła na myśl Chrystusa, z wieńcem z ostrokrzewu zamiast korony cierniowej na głowie.

Vic wciąż patrzyła na trupy, kiedy z ciemności wyszło dziecko i dźgnęło ją w plecy kuchennym nożem.

Chłopiec nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat i uśmiechał się słodko i ślicznie, aż w policzkach robiły się dołeczki. Był boso, ubrany w kombinezon i kraciastą koszulę, i ze złotymi kędziorami i pogodnymi oczyma byłby idealnym małym Tomkiem Sawyerem. Nóż wniknął po rękojeść, zatapiając się w mięśniach i sprężystej tkance, być może przebijając jelita. Poczuła ból, jakiego nigdy dotąd nie doznała, ostre i błogosławione mrowienie w trzewiach, i pomyślała z prawdziwym zaskoczeniem: Właśnie mnie zabił. Już umarłam.

Tomek Sawyer wyciągnął nóż i zaśmiał się wesoło. Jej własny syn nigdy się nie śmiał z taką beztroską radością. Nie wiedziała, skąd się wziął ten mały. Zdawało się, że po prostu się pojawił, że noc zgęstniała i utworzyła dziecko.

– Chcę się z tobą bawić – powiedział. – Zostań i zagraj w nożyczki dla włóczęgi.

Mogła go uderzyć łokciem, kopnąć, zrobić cokolwiek. Zamiast tego dodała gazu i odjechała z rykiem. Odsunął się i patrzył za nią, wciąż trzymając nóż, wilgotny i lśniący od jej krwi. Wciąż się uśmiechał, ale oczy miał zaintrygowane, czoło zmarszczone z konsternacji, jakby się zastanawiał: Czy zrobiłem coś złego?

Zegary były nieprecyzyjne. Pierwszy worek ANFO wybuchł nie po pięciu minutach, lecz prawie po dziesięciu. Vic nastawiła zegar przy kolejce saneczkowej mniej więcej tak samo i powinna mieć mnóstwo czasu, żeby odjechać na bezpieczną odległość. Ale kiedy znalazła się niespełna sto metrów dalej, nastąpił wybuch. Grunt podskoczył pod nią, przetoczył się jak fala. Miała wrażenie, że samo powietrze się gotuje. Gdy nim odetchnęła, okazało się dość gorące, żeby sparzyć jej płuca. Motor jechał chwiejnie, palący wiatr uderzał ją w ramiona, w plecy. Czuła świeże, ostre ukłucia bólu w brzuchu, jakby co chwilę była dźgana.

Kolejka górska rozsypała się jak dygocząca, rycząca sterta drewna. Jeden z wózków wypadł z szyn i pomknął w noc. Płonący pocisk zakreślił łuk i runął na karuzelę, rozbijając białe renifery na kawałki. Zgrzytnęła stal. Vic się obejrzała. Zdążyła zobaczyć wznoszącą się chmurę płomieni i czarnego dymu w kształcie grzyba, gdy kolejka się przewracała.

Odwróciła głowę i przyspieszyła, omijając dymiącą głowę drewnianego renifera i strzaskane poroże. Skręciła w kolejną boczną uliczkę, która, jak miała nadzieję, doprowadzi ją z powrotem do ronda. Miała zły smak w ustach. Splunęła krwią.

Umieram, pomyślała z zaskakującym spokojem.

Nieco zwolniła u stóp wielkiego diabelskiego młyna. Koło było piękne, tysiąc błękitnych błędnych ogników mrugało wzdłuż piętnastometrowych szprych. Obracało się sennie, unosząc kabiny wagoników z czarnymi szybami i płonącymi wewnątrz lampami gazowymi, dość przestronne, żeby pomieścić tuzin osób.

Vic wyłowiła następny worek ANFO, nastawiła zegar mniej więcej na pięć minut, i rzuciła go w górę. Pakunek zahaczył o jedną ze szprych, blisko osi. Vic pomyślała o swoim raleighu tuff burnerze, jak obracały się koła, jak kochała jesienne światło w Nowej Anglii. Nie wróci. Już nigdy nie zobaczy tego światła. Z jej ust płynęła krew. Siedziała w krwi. Od czasu do czasu czuła kłucie w plecach. Tylko nie był to ból w żadnym konwencjonalnym sensie. Wiedziała, że ją boli, ale odbierała to również jak poród, doświadczenie większe niż ból, uczucie, że coś nieprawdopodobnego staje się możliwe, że niedługo zakończy jakieś ogromne przedsięwzięcie.

Jechała dalej i niebawem znalazła się na centralnym rondzie.

Sklep Kostiumy Karnawałowe Charliego – sześcian płomieni, ledwo rozpoznawalny jako budynek – stał na rogu sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów dalej. Po drugiej stronie wielkiej choinki stał rolls-royce. Vic pod gałęziami widziała blask jego wysoko umieszczonych reflektorów. Nie zwolniła, jechała prosto na choinkę. Zsunęła plecak z lewego ramienia. Sięgnęła do niego, jedną ręką trzymając kierownicę, i znalazła ostatni worek ANFO z zegarem. Przekręciła tarczę i wcisnęła guzik.

Przednia opona przeskoczyła nad niskim kamiennym krawężnikiem i Vic wjechała na oprószoną śniegiem trawę. Ciemność scaliła się w postacie, dzieci stawały przed nią. Nie była pewna, czy zaatakują, ale bez wątpienia nie ustąpią z drogi i zmuszą ją do tego, żeby przez nie przejechała.

Światło wzniosło się wokół niej, wielki błysk czerwonawej jasności, i przez chwilę widziała przed sobą własny cień, nieprawdopodobnie długi. Dzieci stały w poszarpanej, nierównej linii, ciemne lalki w zakrwawionych piżamach, stworzenia uzbrojone w kawałki desek, noże, młotki, nożyczki.

Świat wypełnił się rykiem i jękiem torturowanego metalu. Śnieg zaciął z ukosa i fala uderzeniowa rzuciła dzieci na ziemię. Wyrwane z obsady koło diabelskiego młyna wystrzeliło w górę w dwóch strugach płomieni i runęło na dół. Siła uderzenia wstrząsnęła światem i niebo nad Gwiazdkową Krainą znowu przemieniło się w śnieg zakłóceń. Gałęzie ogromnej jodły histerycznie darły czarną noc, olbrzym walczący o życie.

Vic przemknęła pod dziko rozkołysanymi gałęziami. Poderwała plecak z kolan, rzuciła go pod pień – jej gwiazdkowy prezent dla Charliego Talenta Manxa.

Koło diabelskiego młyna toczyło się na miasteczko z potężnym dudnieniem i zgrzytem żelaza na kamieniach. W pewnym momencie straciło pęd, jak moneta turlająca się po stole, przekrzywiło się i runęło na kilka budynków.

Za przewróconym kołem, za ruinami kolejki, ze szczytu wysokiej, ciemnej góry oberwała się ogromna półka śniegu i lawina zaczęła schodzić na Gwiazdkową Krainę. Ogłuszający ryk eksplozji i huk zawalających się budynków był niczym w porównaniu z tym dźwiękiem. Lawina uderzyła w wieże i dziwaczne sklepy na tyłach parku. Mury z kolorowej skały wystrzeliły przed nadciągającą lawiną i zostały całkowicie zasypane. Część miasta zapadła się i zniknęła w skotłowanej fali śniegu, fali przypływu dość wielkiej, żeby pochłonąć całą Gwiazdkową Krainę. Płyta skalna dygotała tak mocno, że Vic się zastanawiała, czy może oderwać się od góry i cały park osunie się w… co? W pustkę, która czekała za granicami wyobraźni Manxa. Wąskie kaniony dróg zalała błyskawiczna powódź śniegu, dość wysoka, żeby pochłaniać wszystko, co napotykała na swojej drodze. Lawina nie tyle zeszła na Gwiazdkową Krainę, ile ją skasowała.

Gdy triumph niósł ją przez rondo, w polu widzenia pojawił się Upiór. Stał pokryty delikatną warstwą ceglanego pyłu, z pracującym silnikiem i reflektorami płonącymi w powietrzu pełnym drobin, miliardów płatków popiołu, śniegu i pyłu skalnego wirującego w gorącym, roziskrzonym wietrze. Vic dostrzegła małą dziewczynkę Manxa, tę o imieniu Lorrie, na siedzeniu pasażera w samochodzie, spoglądającą przez boczne okno w nagłą ciemność. Zgasły wszystkie światła Gwiazdkowej Krainy i teraz jedynym źródłem jasności było białe, syczące niebo zakłóceń.

Wayne stał przy otwartym bagażniku, próbując wyrwać się drugiej dziewczynce, Millie. Chwytała go od tyłu, jedną ręką obejmując tors, ściskając w garści jego brudną białą koszulkę. W drugiej ręce zaciskała ten dziwnie zakrzywiony nóż. Próbowała go podnieść, żeby poderżnąć mu gardło, ale Wayne trzymał ją za nadgarstek, kierował szpic w dół i odsuwał twarz od ostrza.

– Musisz zrobić to, czego chce tatuś! – wrzeszczała do niego. – Musisz wejść do bagażnika! Za długo stroisz fochy!

I Manx. Manx, który ledwie przed chwilą stał przy drzwiach kierowcy, wpychając do samochodu swoją ukochaną Lorrie, teraz szedł po nierównej ziemi, wymachując srebrnym młotkiem. Wyglądał jak żołnierz w swoim płaszczu legionisty zapiętym pod samą szyję. Mięśnie pęczniały po bokach jego szczęki.

– Zostaw go, Millie! Nie ma czasu! – ryknął do niej. – Zostaw go i chodźmy!

Millie wbiła haczykowate zęby w ucho Wayne’a. Chłopiec wrzasnął, szarpnął się i potrząsnął głową, i płatek ucha rozstał się z resztą jego twarzy. Skulił się, jednocześnie wykonując dziwny spiralny ruch, i zdołał się uwolnić, zostawiając w dłoni Millie zakrwawioną koszulkę.

– Mamo! Mamo…! – krzyczał. Zrobił dwa kroki, pośliznął się na śniegu, upadł na ręce i kolana.

Pył wirował w powietrzu. Ciemnością wstrząsała kanonada, bloki kamieni spadały na inne kamienie, sto pięćdziesiąt tysięcy ton śniegu, całego śniegu, jaki Charlie Manx kiedykolwiek widział i kiedykolwiek sobie wyobrażał, pędziło ku nim z hukiem, spłaszczając wszystko przed sobą.

Manx szedł dalej, sześć kroków od Wayne’a, już unosząc rękę, żeby spuścić swój srebrny młotek na jego schyloną głowę. Młotek był przeznaczony do otwierania czaszek i rozprawienie się z chłopcem będzie dziecinną igraszką.

– Z drogi, Charlie! – ryknęła Vic.

Manx lekko się obrócił, gdy przemykała obok niego. Strumień powietrza pochwycił go i okręcił dokoła, spowodował utratę równowagi.

Potem pod choinką eksplodowała reszta ANFO, pełen plecak, i wydawało się, że zabiera ze sobą cały świat.

NOS4A2

Подняться наверх