Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 114

Gunbarrel

Оглавление

Wayne zbudził się w pierwszą niedzielę października, słysząc płynący wzdłuż ulicy dźwięk kościelnych dzwonów. Jego ojciec siedział przy nim na brzegu łóżka.

– Co ci się śniło? – zapytał jego nowy, prawie chudy tata.

Wayne pokręcił głową.

– Nie wiem. Nie pamiętam – skłamał.

– Myślałem, że może śniłeś o mamie – powiedział Nowy Lou. – Uśmiechałeś się.

– Pewnie myślałem o czymś zabawnym.

– O czymś zabawnym? Czy o czymś dobrym? – zapytał Nowy Lou, obserwując go swoimi ciekawymi oczami Nowego Lou, dociekliwymi i jasnymi. – Ponieważ to nie zawsze to samo.

– Już nie pamiętam – odparł.

Lepsze to niż przyznanie, że śnił o Bradzie McCauleyu, Marcie Gregorskiej i innych dzieciach z Gwiazdkowej Krainy. Co nie znaczy, że to była Gwiazdkowa Kraina. Przemieniła się w Biel, wściekły biały śnieg martwego kanału, i dzieci biegały w tym śniegu, bawiły się w swoje zabawy. Zabawa z ostatniej nocy nazywała się ugryź najmniejszego. Wayne wciąż czuł smak krwi. Poruszał językiem w lepkim wnętrzu ust.

– Biorę holownik – powiedział Lou. – Trzeba popracować. Chcesz jechać ze mną? Nie musisz. Tabitha może zostać z tobą.

– Jest tutaj? Nocowała?

– Nie! Nie – odparł Lou. Wydawał się szczerze zaskoczony tym pytaniem. – Chodzi mi tylko o to, że mógłbym do niej zadzwonić i ją zaprosić. – Zmarszczył czoło z koncentracji i po chwili, mówiąc wolniej, podjął: – Pomysł, żeby Tabitha tu nocowała, nie wydaje mi się teraz najlepszy. Chyba to byłoby dziwne… dla wszystkich.

Wayne uznał, że najbardziej interesującą częścią stwierdzenia było „teraz”, co sugerowało, że ojciec może zaprosić pannę Tabithę Hutter na noc w jakimś późniejszym terminie, do uzgodnienia.

Trzy dni temu wszyscy wyszli z kina – obecnie od czasu do czasu razem chodzili na filmy – Wayne obejrzał się i zdążył zobaczyć, że jego ojciec ujął Tabithę Hutter za łokieć i pocałował kącik jej ust. Po sposobie, w jaki skłoniła głowę, i po lekkim uśmiechu poznał, że nie był to ich pierwszy pocałunek. Był zbyt spontaniczny, zbyt wypraktykowany. Tabitha zobaczyła, że się im przygląda, i uwolniła ramię z ręki Lou.

– Mnie to nie przeszkadza! – zapewnił. – Wiem, że ją lubisz. Ja też ją lubię.

– Wayne, twoja mama… twoja mama była… to znaczy, stwierdzenie, że była moją najlepszą przyjaciółką, ani trochę nie…

– Ale teraz nie żyje. A ty powinieneś być szczęśliwy. Powinieneś się bawić!

Lou spojrzał na niego poważnie – i ze smutkiem, pomyślał Wayne.

– No tak – mruknął. – Tylko mówię, że może z tobą zostać, jeśli chcesz. Tabitha mieszka niedaleko, może się zjawić w trzy minuty. Na pewno uwielbiasz opiekunkę, która przychodzi z własnym glockiem.

– Nie. Dotrzymam ci towarzystwa. Mówiłeś, że dokąd jedziemy?

– Nie mówiłem – odparł Lou.


Tabitha Hutter i tak przyszła, bez zapowiedzi. Zadzwoniła do mieszkania, gdy Wayne był jeszcze w piżamie. Robiła to od czasu do czasu, wpadała z rogalikami, które, jak mówiła, wymieni na kawę. Mogłaby kupić sobie kawę, ale twierdziła, że lubi taką, jaką robi Lou. Wayne potrafił poznać, że kręci. W kawie Lou nie było niczego wyjątkowego, chyba że ktoś lubi kawę z posmakiem WD-40.

Przeniosła się do biura w Denver, żeby uczestniczyć w śledztwie w sprawie McQueen – w sprawie, w której nie padły i nigdy nie padną żadne zarzuty. Miała mieszkanie w Gunbarrel i zwykle codziennie jadła posiłek z Lou i jego synem, na pozór po to, żeby wypytać Lou o wszystko, co wiedział. Głównie jednak rozmawiali o Grze o tron. Lou skończył czytać pierwszą książkę, zanim poszedł na angioplastykę i bajpas gastryczny, zabiegi przeprowadzone w tym samym czasie. Tabitha Hutter była przy nim, kiedy się zbudził dzień po operacji. Powiedziała, że chciała mieć pewność, że przeżyje, żeby mógł przeczytać pozostałe książki serii.

– Hej, dzieciaki! – zawołała. – Chcecie mi się wymknąć?

– Jest robota – odparł Lou.

– W niedzielę rano?

– Wtedy też ludzie rozwalają samochody.

Ziewnęła, zasłaniając usta dłonią, mała kędzierzawa kobieta w spłowiałej koszulce Wonder Woman i niebieskich dżinsach, bez biżuterii, bez żadnych dodatków. Poza glockiem kalibru dziewięć milimetrów na biodrze.

– W porządku. Zrobicie mi kawę, zanim wyjdziemy?

Lou uśmiechnął się lekko, ale powiedział:

– Nie musisz wychodzić. To zajmie chwilę.

Wzruszyła ramionami.

– A co innego mam ze sobą zrobić? O tej porze wyjęci spod prawa jeszcze śpią. Przez osiem lat byłam agentką FBI i ani razu nie miałam powodu, żeby zastrzelić kogoś przed jedenastą. Przynajmniej dopóki nie wypiłam kawy.


Lou zaparzył ciemno paloną kawę i wyszedł zapuścić ciężarówkę, a Tabitha odprowadziła go za drzwi. Wayne został sam w korytarzu, zakładając tenisówki, kiedy zadzwonił telefon.

Spojrzał na czarny plastikowy aparat stojący na brzegu stołu tuż bok niego. Było kilka minut po siódmej, za wcześnie na telefon – ale może chodziło o pracę, którą mieli się zająć. Może osobie, która wpadła samochodem do rowu, pomagał już ktoś inny. Tak się zdarzało.

Wayne odebrał.

Usłyszał syk, głośny ryk białego szumu.

– Wayne, kiedy wrócisz? – zapytała dziewczynka z rosyjskim akcentem. – Kiedy wrócisz, żeby się bawić?

Wayne nie mógł odpowiedzieć, język przykleił mu się do podniebienia, puls przyspieszył, łomocąc w gardle. Dzieci dzwoniły nie po raz pierwszy.

– Jesteś nam potrzebny. Możesz odbudować Gwiazdkową Krainę. Możesz wszystko pomyśleć wstecz. Wszystkie atrakcje w lunaparku. Wszystkie sklepy. Wszystkie gry. Tu nie ma się czym bawić. Musisz nam pomóc. Po odejściu Manxa tylko ty nam zostałeś.

Wayne usłyszał szmer otwieranych drzwi frontowych. Wcisnął „zakończ”. Gdy Tabitha Hutter weszła na korytarz, odkładał telefon na podstawkę.

– Ktoś dzwonił? – zapytała ze spokojną dobrodusznością w szarozielonych oczach.

– Pomyłka – odparł Wayne. – Założę się, że kawa już gotowa.


Wayne wiedział, że coś jest z nim nie w porządku. Dzieciaki, z którymi wszystko jest w porządku, nie odbierają telefonów od martwych dzieci. Dzieciaki, w porządku, nie mają takich snów jak on. Ale wcale nie to – telefony czy sny – było najwyraźniejszym wskaźnikiem jego odstępstwa od normy. Najważniejsze było to, jak się czuł, kiedy zobaczył zdjęcie katastrofy lotniczej: przejęty, roztrzęsiony z podniecenia i poczucia winy, jakby oglądał pornografię.

W ubiegłym tygodniu, kiedy jechał z ojcem, pręgowiec wpadł pod koła jakiegoś samochodu, a on nagle parsknął śmiechem. Lou odwrócił głowę i spojrzał na niego z głębokim zdumieniem, ściągnął usta, chcąc coś powiedzieć, ale zmilczał – być może uciszył go chory wyraz zszokowanej, nieszczęśliwej twarzy syna. Wayne nie chciał myśleć, że mały pręgowiec posuwający się zygzakiem, potrącony przez oponę, stanowi zabawny widok. Takie rzeczy rozśmieszały Charliego Manxa. Po prostu nie mógł się powstrzymać.

Kiedy indziej oglądał na YouTube film o ludobójstwie w Sudanie i stwierdził, że się uśmiecha.

W Salt Lake City została uprowadzona mała dziewczynka, śliczna dwunastoletnia blondynka o nieśmiałym uśmiechu. Wayne oglądał wiadomości w stanie urzeczonego podniecenia, zazdroszcząc jej.

Towarzyszyło mu powracające wrażenie, że ma trzy dodatkowe komplety zębów, ukryte gdzieś w podniebieniu. Wodził językiem po wnętrzu ust i wyobrażał sobie, że je czuje, szeregi drobnych wzniesień pod śluzówką. Teraz wiedział, że tylko sobie wyobraził utratę zwyczajnego chłopięcego uzębienia, że miał halucynacje pod wpływem sewofluranu, podobnie jak przywidziała mu się Gwiazdkowa Kraina (kłamstwa!). Ale wspomnienie zębów było bardziej prawdziwe, bardziej żywe niż codzienne sprawy, takie jak szkoła, wizyty u terapeuty, posiłki z tatą i Tabithą Hutter.

Czasami czuł, że jest talerzem, który pękł, a następnie został sklejony, ale połówki niezupełnie do siebie pasują. Jedna strona – ta część talerza, która oznaczała jego życie przed Charliem Manxem – była wykruszona i nie stykała się dokładnie z drugą częścią. Kiedy stał i patrzył na ten pęknięty talerz, nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek miałby chcieć go zatrzymać. Przecież już nie był dobry. Wayne nie myślał o tym z rozpaczą, i na tym polegała część problemu. Minął długi czas, odkąd czuł coś takiego jak rozpacz. Na pogrzebie matki z wielką przyjemnością słuchał pieśni.

Kiedy ostatnim razem widział swoją matkę żywą, wieźli ją na wózku do ambulansu. Ratownicy bardzo się spieszyli. Straciła wiele krwi. Wpompowano w nią trzy litry, dość, żeby utrzymać ją przy życiu przez noc, ale lekarze za późno zajęli się przebitą nerką i jelitami, nie zdając sobie sprawy, że jej organizm wrze, zatruwany wewnętrzną trucizną.

Biegł obok niej, trzymając ją za rękę. Byli na żwirowym parkingu przed sklepem wielobranżowym, niedaleko ruin domu Manxa. Później Wayne się dowiedział, że jego rodzice na tym parkingu odbyli swoją pierwszą rozmowę.

– Nic ci nie jest, mały – powiedziała mu Vic. Uśmiechała się, choć twarz miała brudną i zbryzganą krwią. Krew sączyła się z rany nad prawą brwią. Miała w nosie rurkę, przez którą podawano tlen. – Złoto nie schodzi. To, co dobre, pozostaje dobre bez względu na to, jakie cięgi zbiera. Nic ci nie jest. Nic ci się nie stanie.

Wiedział, o czym mówiła. Mama mówiła, że nie jest taki jak dzieci w Gwiazdkowej Krainie. Mówiła, że wciąż jest sobą.

Ale Charlie Manx powiedział coś innego. Charlie Manx powiedział, że krew nie schodzi z jedwabiu.

Tabitha Hutter pociągnęła pierwszy próbny łyk kawy i wyjrzała przez okno nad kuchennym zlewem.

– Twój tata wyprowadził ciężarówkę. Łap kurtkę, żebyś nie zmarzł. Idziemy.

– Na przejażdżkę – powiedział Wayne.


Ścisnęli się w kabinie samochodu pomocy drogowej, Wayne pośrodku. Był taki czas, kiedy razem by się nie zmieścili, ale teraz Nowy Lou zajmował znacznie mniej miejsca niż ten dawny. Nowy Lou wyglądał jak Boris Karloff we Frankensteinie, z chudymi rękami i zapadniętym brzuchem pod potężną klatką piersiową. Miał też blizny Frankensteina, biegnące pod kołnierzykiem koszuli wzdłuż szyi i za lewym uchem, gdzie zrobiono angioplastykę. W następstwie tego zabiegu i bajpasu gastrycznego jego tłuszcz po prostu się stopił jak lody zostawione na słońcu. Najbardziej uderzające były jednak oczy. To nie miało sensu, przecież utrata ciężaru nie powinna zmienić jego oczu, ale teraz Wayne był ich bardziej świadom, bardziej odczuwał skupione, pytające spojrzenie ojca.

Wayne usadowił się obok taty i zaraz potem zmienił pozycję, bo coś zakłuło go w plecy. Młotek – nie młotek używany podczas autopsji, ale taki zwykły, stolarski, z podniszczonym drewnianym trzonkiem. Wayne położył go przy udzie ojca.

Ciężarówka wspinała się, oddalając od Gunbarrel, jadąc zakosami wśród starych jodeł, coraz wyżej ku idealnie błękitnemu niebu. Na dole było dość ciepło w promieniach słońca, ale tutaj czuby drzew kołysały się bezustannie na zimnym wietrze, który pachniał żółknącymi osikami. Złoto słało się na zboczach.

– Złoto nie schodzi – szepnął Wayne, ale wystarczyło spojrzeć: liście spadały przez cały czas, pomykały po drodze, żeglując na wietrze.

– Co mówisz? – zapytała Tabitha.

Pokręcił głową.

– Może posłuchamy radia? – zaproponowała i wyciągnęła rękę, żeby włączyć jakąś muzykę.

Wayne nie mógł jej powiedzieć, że woli ciszę ani dlaczego myśl o muzyce go niepokoi.

W trzasku zakłóceń Bob Seger wyrażał swoją sympatię do staroświeckiego rock and rolla. Przestrzegał, że jeśli ktoś włączy disco, to w pośpiechu wyjdzie za drzwi.

– Gdzie się zdarzył ten wypadek? – zapytała Tabitha Hutter i Wayne z roztargnieniem zauważył, że w jej głosie pobrzmiewa nutka podejrzliwości.

– Już prawie jesteśmy na miejscu – odrzekł Lou.

– Są ranni?

– Do wypadku doszło jakiś czas temu – odparł Lou.

Wayne nie wiedział, dokąd jadą, dopóki nie minęli wiejskiego sklepu po lewej stronie. Oczywiście był nieczynny, zamknięty dziesięć lat temu. Dystrybutory zostały, jeden poczerniały, farba się spaliła tego dnia, gdy Charlie Manx przystanął tutaj, żeby zatankować. Wśród wzgórz nad Gunbarrel nie brakowało nieczynnych kopalni i opuszczonych miasteczek, więc w tym budynku z bali z wytłuczonymi szybami i wnętrzem pełnym cieni i pajęczyn nie było niczego godnego uwagi.

– Co pan zamierza zrobić, panie Carmody? – zapytała Tabitha Hutter.

– Spełnić prośbę Vic – odparł Lou.

– Może nie powinieneś zabierać Wayne’a.

– Prawdę mówiąc, chyba nie powinienem zabierać ciebie. Zamierzam manipulować dowodami.

– Aha. Dziś rano nie jestem na służbie.

Minęli sklep i kilkaset metrów dalej zaczęli zwalniać. Po prawej stronie zaczynała się żwirowa droga do domu Sanie Mikołaja. Gdy na nią wjechał, zakłócenia stały się głośniejsze, zupełnie zagłuszając lekko chropawy, sympatyczny głos. W okolicach Sań Mikołaja nikt nie miał dobrego odbioru. Nawet karetki miały kłopoty z wysyłaniem wyraźnych wiadomości do szpitala. Być może miało to coś wspólnego z ukształtowaniem półki skalnej. W zakątkach Gór Skalistych łatwo stracić z oczu świat na dole, a wśród urwisk, drzew i przenikliwego wiatru dwudziesty pierwszy wiek jawił się tylko jako wyimaginowany konstrukt, wymyślone pojęcie, które ludzie nałożyli na świat, niemający żadnego znaczenia dla skał.

Lou zatrzymał samochód i wysiadł, żeby odstawić niebieską policyjną barierkę. Pojechali dalej.

Ciężarówka grzechotała na nierównej jak tarka drodze gruntowej, podjeżdżając prawie do podwórka przed zgliszczami. Sumak czerwieniał w jesiennym chłodzie. Gdzieś dzięcioł atakował sosnę. Gdy Lou zatrzymał ciężarówkę, z radia płynął wyłącznie biały szum.

Kiedy Wayne zamknął oczy, mógł je sobie wyobrazić, te dzieci szumu zagubione w przestrzeni między rzeczywistością i myślą. Były tak blisko, że niemal słyszał ich śmiech pod sykiem radia. Zadrżał.

Ojciec położył rękę na jego nodze. Wayne otworzył oczy i spojrzał na niego. Lou wyśliznął się z kabiny, ale jego duża dłoń została na kolanie syna.

– W porządku – powiedział. – Wszystko w porządku, Wayne. Jesteś bezpieczny.

Wayne pokiwał głową, ale ojciec źle go zrozumiał. Wcale się nie bał. Jeśli drżał, to z nerwowego podniecenia. Inne dzieci są tak blisko, czekają na niego, żeby wrócił i wyśnił nowy świat, nową Gwiazdkową Krainę z karuzelami, jedzeniem i grami. Miał moc, żeby tego dokonać. Każdy ją miał. Potrzebował czegoś, jakiegoś narzędzia, jakiegoś instrumentu przyjemności, zabawy, którego mógłby użyć, żeby wydrzeć dziurę w tym świecie i przejść do własnego tajemnego wewnętrznego pejzażu.

Wayne poczuł na biodrze metalowy obuch młotka, spojrzał na niego i pomyślał: Być może. Weź młotek i spuść go na głowę ojca. Kiedy wyobraził sobie towarzyszący temu dźwięk – głębokie, głuche uderzenie stali o kość – przebiegły go ciarki przyjemności. Uderz w sam środek ładnej, okrągłej, zadowolonej, suczej twarzy Tabithy Hutter, zmiażdż jej okulary, strzaskaj zęby. To będzie zabawne. Myśl ojej ślicznych pełnych ustach zalanych krwią pobudziła go erotycznie. Kiedy z nimi skończy, będzie mógł pójść na spacer po lesie, do skarpy, gdzie był ceglany tunel prowadzący do Gwiazdkowej Krainy. Weź młotek i uderzaj w skałę, aż kamień się rozszczepi, aż zrobi się szczelina, w którą będziesz mógł się wcisnąć. Uderzaj, aż otworzysz świat, zrobisz miejsce, żeby się przeczołgać z powrotem do świata myśli, gdzie czekają dzieci.

Ale gdy o tym rozmyślał – gdy fantazjował – ojciec zabrał rękę z jego kolana i podniósł młotek.

– Po co to? – zapytała szeptem Tabitha Hutter. Odpięła pasy i wysiadła.

Wiatr szumiał w jodłach. Anioły się kołysały. Srebrne bombki załamywały światło, strzelając jasnymi, wielobarwnymi fontannami światła.

Lou zszedł z drogi, ruszył w dół skarpy. Uniósł głowę – teraz miał tylko jeden jędrny podbródek – i zwrócił spojrzenie mądrego żółwia na ozdoby wiszące na gałęziach. Po chwili ściągnął jedną z nich, białego anioła dmącego w złotą trąbkę. Położył go na kamieniu i roztrzaskał młotkiem.

Na chwilę szum zakłóceń ustąpił piskowi sprzężenia zwrotnego.

– Lou? – zapytała Tabitha, obchodząc maskę ciężarówki.

Wayne pomyślał, że jeśli wsunie się za kierownicę i wrzuci bieg, będzie mógł ją rozjechać. Wyobraził sobie odgłos uderzenia czaszki o osłonę chłodnicy i zaczął się uśmiechać – pomysł był całkiem zabawny – ale zaraz potem Tabitha weszła między drzewa. Zamrugał szybko, żeby przepędzić tę straszną, upiorną, cudowną wizję, i też wyskoczył z ciężarówki.

Poryw wiatru zmierzwił mu włosy.

Lou znalazł skrzącą się brokatem srebrną ozdobę, bombkę wielką jak piłka do softballu, rzucił ją w powietrze i machnął młotkiem jak kijem baseballowym. Lśniąca kula eksplodowała w deszczu opalizującego szkła i kawałków miedzianego drucika.

Wayne stał blisko ciężarówki, przyglądając się poczynaniom ojca. Za nim przez głośmy ryk zakłóceń przebił się chór dzieci śpiewających bożonarodzeniową piosenkę. Śpiewały o wierze. Ich głosy były dalekie, ale czyste i słodkie.

Lou zmiażdżył ceramiczną choinkę i porcelanową śliwkę oprószoną złotym brokatem, przybraną kilkoma cynowymi śnieżynkami. Zaczął się pocić i zdjął flanelową bluzę.

– Lou – odezwała się znowu Tabitha, stając na szczycie skarpy – dlaczego to robisz?

– Dlatego że jedna z tych ozdób należy do niego – odparł Lou, wskazując syna. – Vic go sprowadziła, ale nie w całości. Chcę odzyskać resztę.

Zawył wiatr, drzewa się zakołysały. Wyglądały trochę przerażająco, gdy zaczęły miotać się we wszystkie strony. Igły i liście fruwały w powietrzu.

– Co ja mam zrobić? – zapytała Tabitha.

– Czyste minimum? Nie aresztuj mnie.

Lou odwrócił się od niej, znalazł kolejną ozdobę. Pękła z melodyjnym podzwanianiem.

Tabitha popatrzyła na Wayne’a.

– Nigdy nie należałam do tych, którzy ograniczają się do czystego minimum. Chcesz pomóc? Wygląda to na niezłą zabawę, prawda?

Wayne musiał przyznać jej rację.

Tabitha rozbijała ozdoby uchwytem swojego pistoletu. Wayne używał kamienia. W samochodzie świąteczny chór śpiewał coraz głośniej, aż w końcu nawet Tabitha zwróciła na to uwagę. Spojrzała na ciężarówkę z niepokojem i zdumieniem w oczach. Lou ignorował śpiew, metodycznie rozbijając szklane liście ostrokrzewu i druciane korony. Po jakimś czasie ryknęły zakłócenia, zagłuszając pieśń.

Wayne rozbijał aniołki z trąbkami, aniołki z harfami, aniołki z dłońmi złożonymi w modlitwie. Roztrzaskał Świętego Mikołaja, wszystkie jego renifery i wszystkie jego elfy. Z początku się śmiał. Po chwili stało się to mniej zabawne. Jakiś czas później rozbolały go zęby. Twarz zrobiła się gorąca, potem zimna, tak zimna, że parzyło, lodowato gorąca. Nie wiedział dlaczego; nie poświęcił temu jednej świadomej myśli.

Unosił błękitny kawałek łupku, żeby strzaskać ceramiczną owieczkę, kiedy dostrzegł ruch gdzieś powyżej i poderwał głowę. Wypatrzył dziewczynkę stojącą przy zgliszczach Sań Mikołaja. Miała brudną koszulę nocną – kiedyś była biała, ale teraz głównie rdzawa od smug zaschniętej krwi – i splątane włosy. Płakała bezgłośnie ze znękanym wyrazem ślicznej bladej buzi. Jej stopy były zakrwawione.

Pomoszcz – szepnęła. Dźwięk prawie zaginął w świszczącym wietrze. – Pomoszcz.

Wayne nigdy nie słyszał rosyjskiego słowa oznaczającego „pomocy”, ale odgadł jego znaczenie.

Tabitha zobaczyła, że w coś się wpatruje, odwróciła głowę i ujrzała dziewczynkę.

– Mój Boże – powiedziała cicho. – Lou! Lou!

Lou Carmody spojrzał przez podwórze na dziewczynkę, Martę Gregorską, zaginioną w roku 1991. Miała dwanaście lat, kiedy zniknęła z hotelu w Bostonie, i teraz, dwadzieścia lat później, była w tym samym wieku. Lou patrzył na nią bez szczególnego zaskoczenia. Miał szarą, zmęczoną twarz, pot lśnił na jego obwisłych policzkach.

– Muszę dokończyć zadanie, Tabby – powiedział. – Możesz jej pomóc?

Tabitha odwróciła głowę i obrzuciła go przerażonym, zdumionym spojrzeniem. Schowała pistolet do kabury i szybkim krokiem ruszyła po martwych liściach.

Zza krzaka za plecami Marty wyszedł chłopiec, czarnowłosy dziesięciolatek w niebiesko-czerwonym mundurze strażnika londyńskiego zamku Tower. Oczy Brada McCauleya były jednocześnie zbolałe, zdumione i przerażone; zerknął z ukosa na Martę i szloch wstrząsnął jego piersią.

Wayne kołysał się na piętach, patrząc na nich oboje. Ostatniej nocy w jego śnie Brad nosił właśnie taki mundur. Wayne dostał zawrotu głowy, chciał usiąść, ale gdy znowu się zachwiał, bliski upadku, ojciec go podtrzymał, położył wielką rękę na jego ramieniu. Te ręce niezupełnie pasowały do ciała Nowego Lou, niezdarnej sylwetki, która wyglądała tak, jakby została złożona z części różnych osób.

– Hej, Wayne – powiedział Lou. – Hej. Jeśli chcesz, możesz wytrzeć twarz w moją koszulę.

– Co? – zapytał Wayne.

– Płaczesz, mały. – Lou wyciągnął drugą rękę. Leżały na niej ceramiczne skorupki: fragmenty rozbitego księżyca. – Płaczesz od jakiegoś czasu. Przypuszczam, że to było twoje, co?

Wayne poczuł, że jego ramiona poderwały się w konwulsyjnym ruchu. Chciał odpowiedzieć, ale żaden dźwięk nie mógł się wydostać ze ściśniętego gardła. Łzy paliły mu policzki na zimnym wietrze i zupełnie się rozkleił. Przytulił twarz do brzucha ojca, przez chwilę tęskniąc na starym Lou z jego krzepiącą, niedźwiedzią masą.

– Przepraszam – szepnął zdławionym, dziwnym głosem. Poruszył językiem w ustach, ale już nie wyczuł swoich tajemnych zębów. Ta myśl spowodowała taką eksplozję ulgi, że musiał przytrzymać się taty, żeby nie upaść. – Przepraszam, tato. Tato, przepraszam. – Jego oddech wyrywał się w krótkich, urywanych sapnięciach.

– Za co?

– Nie wiem. Za płacz. Usmarkałem cię.

– O ja cię, przecież nikt nie musi przepraszać za łzy.

– Źle się czuję.

– Tak. Tak, wiem. Wszystko w porządku. Myślę, że cierpisz z powodu kondycji ludzkiej.

– Można od tego umrzeć? – zapytał Wayne.

– Tak – odparł Lou. – W każdym razie bywa to zgubne w skutkach.

Wayne pokiwał głową.

– W porządku. Tak. To chyba dobre.

Wayne słyszał płynący z daleka czysty, spokojny, krzepiący głos, gdy Tabitha Hutter mówiła dzieciom, że wszytko będzie dobrze, że się nimi zaopiekuje. Przyszło mu na myśl, że jeśli się odwróci, zobaczy być może już kilkanaścioro dzieci, i inne w drodze, wychodzące z lasu, zostawiające za sobą biały szum. Słyszał, jak niektóre z nich szlochają. Kondycja ludzka: najwyraźniej to zaraźliwe.

– Tato – powiedział. – Jeśli nie masz nic przeciwko, czy w tym roku możemy darować sobie Boże Narodzenie?

– Jeśli Mikołaj spróbuje wejść przez nasz komin, odeślę go z powrotem potężnym kopniakiem. Masz moje słowo.

Wayne się roześmiał, choć śmiech zabrzmiał trochę jak szloch. Tak było dobrze.

Od strony autostrady napłynął głośny ryk zbliżającego się motocykla. Wayne pomyślał – a była to straszna, rozpaczliwa myśl – że nadjeżdża jego mama. Wszystkie dzieci powróciły do życia ze stanu podobnego do śmierci i może nadeszła jej kolej. Ale był to tylko jakiś facet, może odbywał jazdę próbną na swoim harleyu. Przemknął z ogłuszającym rykiem, słońce lśniło na chromie. Zaczął się październik, ale w silnym, bezpośrednim świetle porannego słońca było jeszcze ciepło. Nastała jesień, po niej nadejdzie zima, lecz na razie wciąż panowała dobra pogoda na przejażdżkę.


Rozpoczęte czwartego lipca 2009

Zakończone po świętach 2011

Joe Hill, Exeter, New Hampshire

NOS4A2

Подняться наверх