Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 119

Оглавление

JESTEŚCIE WOLNI

(fragment opowiadania)

Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁA

IZABELA MATUSZEWSKA

GREGG HOLDER W KLASIE BIZNES

Holder pije swoją trzecią szkocką i odgrywa luzaka w obecności siedzącej obok niego słynnej gwiazdy, kiedy wszystkie telewizory w kabinie gasną i na ekranach pojawia się wiadomość napisana białymi literami: KOMUNIKAT KAPITANA.

Radiowęzeł trzaska zakłóceniami. Pilot ma młody głos, głos niepewnego nastolatka przemawiającego do tłumu na pogrzebie.

– Panie i panowie, mówi kapitan Waters. Dostałem wiadomość od naszego zespołu na ziemi i po przemyśleniu jej doszedłem do wniosku, że powinienem się nią z państwem podzielić. W bazie Andersen Air Force na wyspie Guam doszło do incydentu…

W radiowęźle zapada raptowna cisza. Z suspensem.

– …zostałem poinformowany – włącza się znowu Waters – że Dowództwo Strategiczne Stanów Zjednoczonych straciło kontakt z naszymi siłami na Guam, jak również z tamtejszym urzędem gubernatora. Z obszarów sąsiadujących dostajemy meldunki o rozbłysku. Widziano jakiś błysk.

Holder podświadomie wciska się w siedzenie, jakby pod wpływem nagłego szarpnięcia turbulencji. Co to, do cholery, znaczy? „Widziano błysk”? Błysk czego? Na świecie mnóstwo rzeczy może błyskać. Dziewczyna może błysnąć nogą. Hazardzista może błysnąć forsą. Błyskawica błyska. Całe życie może błysnąć przed oczami. Czy może błysnąć Guam? Cała wyspa?

– Błagam, powiedz tylko, czy dostali głowicą – mamrocze sławna kobieta obok niego tym swoim arystokratycznym głosem płynnym jak miód.

– Przykro mi, niczego więcej nie wiem – ciągnie kapitan Waters – a to, co wiem, jest takie… – Jego głos znowu milknie.

– Konsternujące? – podsuwa sławna kobieta. – Ponure? Przerażające?

– Niepokojące – kończy Waters.

– Znakomicie – rzuca sławna kobieta z cieniem niezadowolenia.

– To wszystko, co w tej chwili wiem – mówi kapitan. – Przekażemy państwu więcej informacji, gdy tylko do nas napłyną. Obecnie lecimy na wysokości jedenastu tysięcy metrów i znajdujemy się w połowie rejsu. Powinniśmy wylądować w Bostonie nieco przed planowanym czasem.

Rozlega się cichy hurgot, potem głośne kliknięcie i na monitory wraca film. Mniej więcej połowa ludzi na pokładzie samolotu ogląda ten sam film o superbohaterach. Kapitan Ameryka rzuca tarczą niczym stalowym frisbee i ścina pokraczne stwory, które wyglądają, jakby wypełzły spod łóżka.

Po drugiej stronie przejścia naprzeciwko Holdera siedzi czarnoskóra, mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka. Patrzy na swoją mamę i pyta głosem, który rozchodzi się daleko:

– Gdzie dokładnie leży Guam?

To słowo „dokładnie” trochę rozśmiesza Holdera, jest takie belferskie i niedziecięce.

– Nie wiem, kochanie – odpowiada matka dziewczynki. – Myślę, że może gdzieś w okolicach Hawajów. – Nie patrzy na córkę, zerka oszołomiona to w jedną stronę, to w drugą, jakby czytała niewidzialny tekst instrukcji: Jak rozmawiać z dzieckiem o wojnie nuklearnej.

– Bliżej Tajwanu – mówi Holder do dziecka, wychylając się w stronę przejścia.

– Na południe od Korei – dodaje sławna kobieta.

– Ciekawe, ilu ludzi tam żyje – zastanawia się Holder.

Sławna kobieta unosi brwi.

– W tej chwili? Sądząc po wiadomości, którą właśnie usłyszeliśmy, bardzo niewielu.

ARNOLD FIDELDMAN W KLASIE EKONOMICZNEJ

Skrzypek Fidelman dochodzi do wniosku, że śliczna i źle wyglądająca kilkunastoletnia dziewczyna, która siedzi obok niego, jest Koreanką. Za każdym razem, kiedy wyjmuje z uszu słuchawki – żeby powiedzieć coś do stewardesy lub posłuchać aktualnego komunikatu – z jej samsunga dobiegają dźwięki k-popu. Fidelman był kiedyś zakochany w Koreańczyku, który był dziesięć lat młodszy od niego, uwielbiał komiksy, grał cudownie, choć trochę kapryśnie, na altówce i który rzucił się pod pociąg czerwonej linii metra. Nazywał się Ho jak w Ho-ho-ho! albo Hejże ho-la lub taki, że ho-ho, a także Ha-ha-ha-ho-ho-ho. Ho miał nieśmiałe oczy i słodki oddech, pachnący mlekiem migdałowym. Czuł się zakłopotany, kiedy był szczęśliwy. Fidelman zawsze uważał, że Ho jest szczęśliwy, aż do dnia, kiedy skoczył niczym baletmistrz prosto pod koła dwudziestodwutonowej lokomotywy.

Fidelman pragnie pocieszyć dziewczynę, ale zarazem nie chce się jej narzucać. Bije się z myślami, zastanawia, co powiedzieć i czy w ogóle się odzywać, aż w końcu trąca ją łagodnie łokciem.

– Nie potrzebuje pani czegoś do picia? – pyta, kiedy dziewczyna wyjmuje z uszu słuchawki. – Mam pół puszki coca-coli, której nie tknąłem. Nie ma na niej zarazków, piłem tylko ze szklanki.

Dziewczyna odpowiada mu przestraszonym bladym uśmiechem.

– Dziękuję, mam ściśnięty żołądek. – Bierze puszkę i pociąga z niej łyk.

– Bąbelki pomagają na kłopoty z żołądkiem. Zawsze powtarzam, że moim ostatnim życzeniem na łożu śmierci, zanim odejdę ze świata, będzie zimna coca-cola.

Fidelman mówił to wiele razy różnym osobom, lecz tym razem, gdy tylko te słowa ulatują mu z ust, żałuje, że nie może ich cofnąć. Zważywszy na okoliczności, uznaje to za dość niefortunne wyznanie.

– Mam tam rodzinę – mówi dziewczyna.

– Na Guam?

– W Korei – odpowiada i znowu uśmiecha się nerwowo. – Pilot nie powiedział w swoim komunikacie nic o Korei, ale każdy, kto oglądał CNN przez ostatnie trzy tygodnie, wie, o co chodzi.

– W której Korei ma pani rodzinę? – pyta wielki mężczyzna po drugiej stronie przejścia. – W tej dobrej czy w złej?

Ma na sobie rażąco czerwony golf, który podkreśla kolor jego twarzy przypominającej melon miodowy. Jest tak otyły, że wylewa się z fotela. Obok niego, wciśnięta w kąt przy oknie, siedzi drobna czarnowłosa kobieta, nerwowa jak przerasowany greyhound. Mężczyzna nosi znaczek z amerykańską flagą wpięty w klapę marynarki. Fidelman już wie, że nie mógłby się z nim zaprzyjaźnić.

Dziewczyna rzuca olbrzymowi przestraszone spojrzenie i poprawia sukienkę na kolanach.

– W Korei Południowej – odpowiada, odmawiając udziału w jego zabawie w dobre i złe kraje. – Mój brat ożenił się niedawno na Czedżu, a ja wracam właśnie do szkoły.

– Gdzie się pani uczy? – pyta Fidelman.

– W MIT.

– Dziwne, że panią przyjęli – mówi grubas. – Mają nakaz przyjmować określoną liczbę dzieciaków z biednych dzielnic, żeby wypełnić parytet, a wtedy zostaje niewiele miejsc dla takich jak pani.

– Co znaczy: „dla takich jak pani”? – pyta Fidelman.

Wymawia to wolno i dobitnie: Takich. Jak. Pani. Pięćdziesiąt lat życia geja nauczyło go, że pewnych słów i określeń nie powinno się puszczać mimo uszu.

Grubas bynajmniej się nie peszy.

– To znaczy ludzi z kwalifikacjami. Którzy sobie na to zapracowali i którzy umieją liczyć. Matematyka to coś więcej niż odliczanie drobnych w czasie kupowania działki. Mnóstwo zdolnych imigrantów ucierpiało z powodu parytetów i statystyk. Szczególnie Azjatów.

Dziewczyna z MIT zamyka oczy i siedzi nieruchomo, a Fidelman wybucha sztucznym, szorstkim, pełnym niedowierzania śmiechem. Otwiera usta, żeby warknąć na opasłego sukinsyna, lecz po chwili je zamyka. Byłoby niegrzecznie wobec dziewczyny wszczynać awanturę z jej powodu.

– To Guam, nie Seul – zwraca się do niej. – Poza tym nie wiemy, co tam się stało. Może nic poważnego. Może doszło do wybuchu w jakiejś elektrowni, jakiś drobny wypadek, a nie… katastrofa.

Pierwszym słowem, jakie mu przyszło do głowy, był „Holocaust”.

– Brudna bomba – mówi grubas. – Mogę się założyć o sto dolców. Wściekł się, bo o mały włos nie trafiliśmy go w Rosji.

Tym, który się wściekł, jest Najwyższy Przywódca KRLD. Krążą plotki, że ktoś do niego strzelał, kiedy pojechał z wizytą państwową na północny brzeg jeziora Chasan, które leży na granicy Korei Północnej i Rosji. Niepotwierdzone doniesienia mówią, że został trafiony w ramię, inne, że w kolano, jeszcze inne, że w ogóle; że zginął polityk, który stał obok niego; że nie żyje jeden z jego sobowtórów. Według internetu zabójca był albo radykalnym anarchistą i przeciwnikiem Putina, albo agentem CIA przebranym za dziennikarza Associated Press, albo gwiazdą K-popu o pseudonimie Extra Value Meal. Departament Stanu USA oraz media Korei Północnej z rzadko spotykaną zgodnością utrzymują, że podczas wizyty Najwyższego Przywódcy w Rosji nie doszło do zamachu, nie było żadnych strzałów, żadnej próby zabójstwa. Podobnie jak wiele osób śledzących tę sprawę, Fidelman uważa, że Najwyższy Przywódca był bliski śmierci.

Prawdą jest również, że osiem dni temu amerykańska łódź podwodna patrolująca Morze Japońskie zestrzeliła północnokoreański próbny pocisk w strefie powietrznej Korei Północnej. Rzecznik prasowy KRLD nazwał to aktem wojennym i zapowiedział odwet. No cóż, niezupełnie. Obiecał napełnić usta każdego Amerykanina popiołem. Najwyższy Przywódca osobiście nie powiedział ani słowa. Nie widziano go od próby zabójstwa, do której nie doszło.

– Nie byliby aż tacy głupi – mówi Fidelman do olbrzyma. Dziewczyna siedzi między nimi. – Wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało.

Chuda, ciemnowłosa kobieta patrzy na siedzącego obok niej grubasa z bałwochwalczą dumą i Fidelman nagle pojmuje, dlaczego pozwala jego wielkiemu brzuchowi naruszać swoją przestrzeń osobistą. Są razem. Kocha go. Może podziwia.

– Sto dolców – odpowiada spokojnie grubas.

LEONARD WATERS W KOKPICIE

Gdzieś pod nimi leży Dakota Północna, lecz Waters widzi tylko pagórkowaty przestwór chmur ciągnących się po horyzont. Nigdy nie był w Dakocie Północnej i kiedy próbuje ją sobie wyobrazić, widzi stary, rdzewiejący sprzęt rolniczy, Billy’ego Boba Thorntona i potajemne akty pederastii w silosie na zboże. Wieża kontroli lotów w Minneapolis poleca, aby 737 utrzymał pułap jedenastu tysięcy metrów i prędkość siedemdziesiąt osiem setnych macha.

– Byłeś kiedyś na Guam? – pyta pierwsza oficer z udawaną wesołością.

Waters nigdy przedtem nie pilotował samolotu z kobietą i ledwo może na nią patrzeć, bo jest tak piękna, że aż serce boli. Z taką twarzą powinna trafiać na okładki magazynów. Aż do chwili, kiedy dwie godziny przed lotem poznał ją w sali konferencyjnej na lotnisku w Los Angeles, wiedział o niej tylko, że nazywa się Bronson. Wyobrażał sobie kogoś w rodzaju kolesia z Życzenia śmierci.

– Byłem w Hong Kongu – odpowiada, zastanawiając się, czemu ona musi być taka piekielnie śliczna.

Waters dawno skończył czterdziestkę, choć wygląda na dziewiętnaście lat – szczupły, o rudych włosach ostrzyżonych na jeża i twarzy usianej piegami. Niedawno się ożenił i wkrótce zostanie ojcem. Na tablicy przyrządów wisi przyklejone zdjęcie jego żony, przypominającej kształtami dojrzałą tykwę. Nie chce zwracać uwagi na inne kobiety. Wstydzi się przed samym sobą, kiedy zauważy atrakcyjną dziewczynę. Ale nie chce też zachowywać się sztywno, oficjalnie czy oschle. Jest dumny, że jego linie lotnicze zatrudniają wiele kobiet pilotów, i pragnie im okazywać aprobatę i poparcie. Lecz wszystkie nieziemsko piękne dziewczyny są utrapieniem dla jego duszy.

– W Sydney. Na Tajwanie. Ale na Guam nie.

– Nurkowałam z przyjaciółkami na plaży Fai Fai. Raz podpłynęłam tak blisko do żarłacza czarnopłetwego, że mogłam go pogłaskać. Nurkowanie nago jest jedyną rzeczą przyjemniejszą od latania.

Słowo „nago” przeszywa go jak prąd elektryczny. To pierwsza reakcja. Drugą jest: to naturalne, że ona zna Guam, służyła w marynarce, to tam nauczyła się latać. Kiedy spogląda na nią z ukosa, ze zdumieniem spostrzega łzy drżące na jej rzęsach.

Kate Bronson dostrzega jego spojrzenie i uśmiecha się krzywo, z zażenowaniem. Uśmiech odsłania niewielką przerwę między przednimi zębami. Waters próbuje ją sobie wyobrazić z ogoloną głową i nieśmiertelnikiem na szyi. Nietrudno. Pod powierzchownością dziewczyny z okładki kryje się coś dzikiego, jakaś szorstka siła i brawura.

– Nie wiem, czemu płaczę, nie byłam tam dziesięć lat. Nie mam tam przyjaciół.

Waters zastanawia się nad kilkoma pocieszającymi odpowiedziami, ale każdą po kolei odrzuca. Nie ma nic pocieszającego w mówieniu, że może nie jest tak źle, jak jej się wydaje, skoro najprawdopodobniej jest dużo gorzej.

Ktoś puka do drzwi. Bronson podrywa się na równe nogi, wyciera policzki grzbietem dłoni, wygląda przez wizjer i otwiera.

W progu stoi Vorstenbosch, starszy steward, apatyczny pulchny mężczyzna o jasnych, falistych włosach, nieco zrzędliwych manierach i małych oczkach za grubymi szkłami w złotych oprawkach. Na trzeźwo jest spokojnym, pedantycznym profesjonalistą, po pijaku zamienia się w zniewieściałego, trochę obscenicznego, lecz zabawnego gościa.

– Ktoś walnął atomówką w Guam? – pyta bez wstępów.

– Nie mam z ziemi żadnych informacji poza tym, że straciliśmy z nimi kontakt – odpowiada Waters.

– Co to dokładnie znaczy? – naciska Vorstenbosch. – Mam samolot pełen przerażonych ludzi i nie wiem, co mogę im powiedzieć.

Bronson uderza się w głowę, siadając na fotelu. Waters udaje, że nie zauważa. Udaje, że nie widzi, jak drżą jej dłonie.

– To znaczy… – zaczyna.

W tym momencie rozlega się sygnał alarmowy, a po chwili wieża lotów podaje wiadomość dla wszystkich znajdujących się w strefie powietrznej Minneapolis. Głos z Minnesoty dobiega piaskowy, spokojny i niewzruszony, jakby informował o strefie wysokiego ciśnienia. Tego ich uczą.

– Tu centrum w Minneapolis z instrukcjami o najwyższym priorytecie dla wszystkich statków powietrznych na tej częstotliwości. Otrzymaliśmy polecenie od Dowództwa Strategicznego USA, aby oczyścić przestrzeń powietrzną dla operacji z Ellsworth. Zaczynamy przekierowywać loty do najbliższych portów lotniczych. Powtarzam, będziemy sadzać na ziemi wszystkie cywilne samoloty w strefie powietrznej Minneapolis. Zachowajcie czujność i bądźcie gotowi do natychmiastowego wykonania instrukcji. – Rozlega się krótki syk, po czym Minneapolis dodaje z żalem w głosie: – Przykro mi z tego powodu, panie i panowie. Wuj Sam potrzebuje dzisiaj nieba na nieplanowaną wojnę światową.

– Ellsworth? – pyta Vorstenbosch. – Co takiego jest na lotnisku Ellsworth?

– Dwudzieste Ósme Skrzydło Bombowe – odpowiada Bronson, pocierając czoło.

VERONICA D’ARCY W KLASIE BIZNES

Samolot ostro skręca i Veronica D’Arcy patrzy na pogniecioną pierzynę chmur rozciągającą się pod nimi. Przez okna po drugiej stronie kabiny wpadają strumienie słońca. Obok niej siedzi pijany przystojniak z niesfornym czarnym lokiem opadającym na czoło, który przywodzi jej na myśl Cary’ego Granta i Clarka Kenta. Facet nieświadomie zaciska dłonie na podłokietnikach i Veronica zastanawia się, czy robi to ze strachu, czy jest aż tak zalany. Pierwszą szkocką wypił, gdy tylko wznieśli się na wysokość przelotową, o dziesiątej rano, czyli trzy godziny temu.

Ekrany gasną i pojawia się kolejna informacja o komunikacie. Veronica zamyka oczy, jakby słuchała aktora na castingu pierwszy raz czytającego kwestie.

KAPITAN WATERS

Panie i panowie, mówi ponownie kapitan Waters. Niestety, otrzymaliśmy niespodziewane polecenie z kontroli lotów, aby zmienić trasę i wylądować na Międzynarodowym Lotnisku Hector w Fargo. Poproszono nas o natychmiastowe opuszczenie tej przestrzeni powietrznej…

(niezręczna przerwa)

…z powodu manewrów wojskowych. Najwyraźniej sytuacja na Guam spowodowała… hm, utrudnienia dla ruchu lotniczego. Nie ma powodu do paniki, ale będziemy zmuszeni wylądować na najbliższym lotnisku. Spodziewany czas lotu do Fargo to czterdzieści minut. Będę państwu przekazywał kolejne informacje, jeśli je otrzymam.

(przerwa)

Bardzo państwa przepraszam, wiem, że nie takie popołudnie mieliście w planach.

Gdyby to był film, kapitan nie miałby głosu przechodzącego mutację nastolatka. Obsadziliby w tej roli kogoś o poważnej, autorytarnej powierzchowności. Może Hugh Jackmana. Albo jakiegoś Brytyjczyka, gdyby zależało im na wykreowaniu wrażenia erudycji, aluzji do oksfordzkiej mądrości. Może na przykład Dereka Jacobiego.

Veronica wiele razy grała z Derekiem w ciągu tych trzydziestu lat. Przytulał ją za kulisami, kiedy zmarła jej mama, rozmawiał z nią łagodnym, uspokajającym półgłosem, a godzinę później stali oboje w rzymskich strojach przed czterystu osiemdziesięcioma widzami i… rany, był świetny tego wieczoru i ona też. Tamtego dnia Veronica przekonała się, że potrafi zagrać w każdych okolicznościach, teraz też sobie poradzi. W środku już się robi coraz spokojniejsza, wyrzuca wszelkie troski i lęki. Od wielu lat nie czuła niczego, na co by sobie nie pozwoliła.

– Uważałam, że za wcześnie pan zaczął pić – zwraca się do mężczyzny. – Okazuje się, że to ja zaczęłam za późno. – Podnosi mały plastikowy kubeczek z winem, który dostała przy obiedzie. – Na zdrowie – dodaje i go wychyla.

Mężczyzna odwraca się do niej z uroczym, swobodnym uśmiechem.

– Nigdy nie byłem w Fargo, ale oglądałem taki serial w telewizji. – Mruży oczy. – Grała pani w Fargo? Wydaje mi się, że tak. Miała pani coś wspólnego z medycyną sądową, a potem Ewan McGregor panią udusił.

– Nie, skarbie. Mówisz o Kontrakcie na morderstwo i to był James McAvoy z garotą.

– Racja. Wiedziałem, że gdzieś pani umierała. Często pani umiera?

– Och, bez ustanku. Robiłam kiedyś film z Richardem Harrisem. Zabijał mnie przez cały dzień, tłukąc mnie świecznikiem. Pięć planów, czterdzieści ujęć. Biedak, kiedy skończyły się zdjęcia, był kompletnie wykończony.

Jej sąsiadowi oczy wychodzą na wierzch. Veronica domyśla się, że widział film i pamięta jej rolę. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata i w każdej scenie była naga, dosłownie. Jej córka kiedyś spytała: „Mamuś, kiedy właściwie odkryłaś, że istnieje coś takiego jak ubranie?”. „Tuż po tym, jak się urodziłaś, kochanie”.

Córka Veroniki jest śliczną dziewczyną i sama mogłaby grać w filmach, ale zamiast tego robi kapelusze. Kiedy Veronica o niej myśli, pierś wzbiera jej dumą. Nie zasłużyła na taką rozsądną i szczęśliwą córkę, stojącą mocno nogami na ziemi. Kiedy myśli o sobie, kiedy rozlicza się z własnego egoizmu, narcyzmu, macierzyńskiej obojętności i pochłonięcia własną karierą, wydaje jej się nieprawdopodobne, że w jej życiu mogła się pojawić taka dobra osoba.

– Jestem Gregg – przedstawia się jej sąsiad. – Gregg Holder.

– Veronica D’Arcy.

– Co panią sprowadziło do Los Angeles? Rola? Czy może pani tam mieszka?

– Musiałam przyjechać na apokalipsę. Gram starą, mądrą kobietę z pustkowia. Zakładam, że to będzie pustkowie. Widziałam tylko zielony ekran. Mam nadzieję, że prawdziwa apokalipsa odwlecze się do końca zdjęć. Myśli pan, że się odwlecze?

Gregg wygląda przez okno na krajobraz chmur.

– Jasne. To Korea Północna, nie Chiny. Czym mieliby w nas uderzyć? Nie czeka na nas żadna apokalipsa. Może na nich.

– Ilu ludzi żyje w Korei Północnej? – pyta siedząca po drugiej stronie przejścia dziewczynka w komicznie dużych okularach.

Przysłuchiwała się uważnie ich rozmowie i pochyla się teraz w ich stronę jak dorosła.

Jej matka uśmiecha się nerwowo do Gregga i Veroniki, po czym kładzie dłoń na ramieniu córki.

– Nie przeszkadzaj innym pasażerom, kochanie.

– Nie przeszkadza – mówi Gregg. – Nie wiem, mała, ale wielu mieszkańców Korei Północnej mieszka we wsiach rozrzuconych po kraju. Myślę, że jest tam tylko jedno duże miasto. Nawet jeśli coś się stanie, na pewno większość z nich tego nie poczuje.

Dziewczynka z powrotem odchyla się na oparcie fotela i analizuje usłyszane informacje, po czym odwraca się do matki i mówi coś do niej szeptem. Matka zaciska powieki i kręci głową. Veronica zastanawia się, czy kobieta zdaje sobie sprawę, że cały czas klepie córkę po ramieniu.

– Ja też mam córkę w jej wieku – mówi Gregg.

– Ja mam córkę w pana wieku – odpowiada Veronica. – Jest moim największym skarbem.

– Dla mnie też… to znaczy, moja córka, nie pani. Ale pani córka też na pewno jest super.

– Wraca pan do niej, do domu?

– Tak. Żona spytała, czy mógłbym skrócić podróż w interesach. Zakochała się w człowieku, którego poznała na Facebooku. Chce, abym przyjechał i zajął się dzieckiem, żeby mogła polecieć do Toronto i spotkać się z tym mężczyzną.

– O mój Boże, nie mówi pan poważnie. Miał pan jakieś ostrzeżenia?

– Uważałem, że spędza za dużo czasu w internecie, lecz szczerze mówiąc, ona uważała, że ja spędzam za dużo czasu na piciu. Chyba jestem alkoholikiem. Teraz pewnie będę musiał coś z tym zrobić. Zacznę od wykończenia tego. – I wychyla resztkę szkockiej.

Veronica dwukrotnie się rozwodziła i za każdym razem miała pełną świadomość, że to ona jest główną sprawczynią rodzinnych nieszczęść. Kiedy sobie przypomina, jak fatalnie się zachowywała, jak perfidnie wykorzystywała Roberta i François, robi jej się wstyd i złości się na siebie, więc czuje solidarność z siedzącym koło niej mężczyzną, który błądził. Każda okazja jest dobra, aby odpokutować winy.

– Tak mi przykro. Spadła na pana okropna bomba.

– Co pani powiedziała? – pyta dziewczynka po drugiej stronie przejścia, znowu się do nich wychylając. Wielkie brązowe oczy za okularami przestają mrugać. – Zrzucimy na nich bombę?

W jej głosie brzmi więcej zaciekawienia niż strachu, lecz słysząc to, jej matka gwałtownie wypuszcza powietrze.

Gregg ponownie pochyla się do dziecka i uśmiecha zarazem życzliwie i trochę kpiąco, a wtedy Veronica nagle żałuje, że nie jest dwadzieścia lat młodsza. Mogłaby pasować do takiego faceta.

– Nie wiem, jakie są plany wojskowe, więc nie mogę mówić na pewno, ale…

Nie udaje mu się dokończyć, bo kabinę wypełnia soniczny jazgot, który szarpie nerwy na strzępy.

Obok nich śmiga samolot, za nim dwa następne. Jeden tak bardzo się do nich zbliża, że przez moment Veronica widzi pilota siedzącego w kokpicie, w kasku i z aparatem tlenowym na twarzy. Nie przypominają boeinga 777, który niesie pasażerów na wschód – to wielkie myśliwce w szarym kolorze ołowiu. Pod wpływem ich przelotu całym boeingiem wstrząsa dreszcz. Pasażerowie krzyczą, obejmują się nawzajem. Przeraźliwy odgłos przelatujących bombowców czuje się nawet w trzewiach.

W końcu znikają, zostawiają po sobie tylko smugi zaoranego błękitnego nieba.

Ludzie milczą wstrząśnięci.

Veronica D’Arcy spogląda na Gregga Holdera i widzi w jego zaciśniętej pięści zgnieciony na drzazgi plastikowy kubek. On zauważa go prawie równocześnie, wybucha śmiechem i odkłada zmiażdżone szczątki na podłokietnik.

Potem odwraca się znowu do dziewczynki i kończy zdanie jak gdyby nigdy nic.

– Rzekłbym jednak, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na „tak”.

SANDY SLATE W KLASIE EKONOMICZNEJ

– B-jeden – mówi jej ukochany swobodnym, prawie zadowolonym głosem. – Pociąga łyk piwa, uderza się butelką w usta. – Lancery. Kiedyś woziły pełen nuklearny ładunek, ale czarnoskóry Jezus położył temu kres. Nadal jednak mają na pokładzie dość, żeby upiec wszystkie psy w Pjongjangu. To zabawne, bo zwykle, jeśli chcesz tam zjeść pieczonego psa, to musisz go zamówić.

– Powinni protestować – mówi Sandy. – Czemu się nie zbuntowali, kiedy mieli szansę? Czyżby chcieli mieć u siebie obozy pracy? Chcieli głodować?

– Wschodnia umysłowość różni się od światopoglądu zachodniego – tłumaczy Bobby. – Tam indywidualizm uważa się za aberrację. Sposób myślenia żółtków przypomina trochę kolonię mrówek – dodaje półgłosem.

– Przepraszam – odzywa się Żyd siedzący w środkowym rzędzie obok młodej Azjatki. Nie mógłby wyglądać bardziej semicko, gdyby miał brodę, włosy poskręcane w pierścienie i szalik modlitewny na ramionach. – Czy moglibyście mówić trochę ciszej? Moja sąsiadka jest i tak wystarczająco zdenerwowana.

Bobby zwykle zniża głos, lecz nawet mówiąc cicho, grzmi na całe pomieszczenie. Nie pierwszy raz ta właściwość nastręcza mu kłopotów.

– Nie powinna się denerwować – odpowiada Bobby. – Od jutra Korea Południowa nie będzie musiała się martwić o psychopatów rządzących po drugiej stronie strefy zdemilitaryzowanej. Rodziny będą się mogły połączyć. No, w każdym razie niektóre rodziny. Nuklearne kosiarki nie rozróżniają celów wojskowych od cywilnych.

Przemawia z niedbałą pewnością człowieka, który od dwudziestu lat redaguje wiadomości dla koncernu telewizyjnego prowadzącego około siedemdziesięciu lokalnych stacji telewizyjnych i specjalizuje się w nadawaniu treści wolnych od przesądów ograniczających telewizje mainstreamowe. Był w Iraku i Afganistanie. Poleciał do Liberii w czasie szalejącej eboli, żeby napisać artykuł na temat spisku ISIS, planującego wykorzystanie wirusa jako broni biologicznej. Bobby’ego nic nie jest w stanie przerazić. Nic nie jest w stanie nim wstrząsnąć.

Sandy była młodą, niezamężną dziewczyną, kiedy zaszła w ciążę. Rodzice wyrzucili ją z domu, więc spała w magazynie stacji benzynowej, w której pracowała. To właśnie wtedy zjawił się Bobby. Kupił jej McRoyala i oznajmił, że nie obchodzi go, kto jest ojcem. Zapewnił, że będzie kochał jej dziecko jak swoje własne. Sandy miała już umówiony termin aborcji, lecz Bobby przekonywał ją spokojnym i kojącym głosem, że jeśli z nim pojedzie, on zagwarantuje jej i dziecku dobre, szczęśliwe życie, a jeśli uda się do kliniki, zabije dziecko i straci duszę. Pojechała z nim i Bobby dotrzymał każdego danego słowa. Kochał ją i podziwiał od pierwszej chwili. Był jej prawdziwym cudem. Nie potrzebowała ryb ani bochnów chleba, aby wierzyć, wystarczył jej Bobby. Czasem wyobrażała sobie, że jakiś liberał – może aktywista Code Pink albo skrajny demokrata – próbuje zamordować Bobby’ego, a ona zasłania go własną piersią i bierze kulę na siebie. Zawsze pragnęła za niego umrzeć. Pocałować go, czując w ustach smak własnej krwi.

– Szkoda, że nie mamy telefonów – odzywa się nagle ta śliczna Azjatka. – W niektórych samolotach są. Moglibyśmy do kogoś zadzwonić. Za ile bombowce dotrą na miejsce?

– Nawet gdybyśmy mogli dzwonić z samolotu, trudno byłoby się teraz gdzieś dobić – odpowiada Bobby. – Pierwszą rzeczą, jaką zrobi amerykański rząd, będzie zablokowanie wszelkiej komunikacji w regionie. I prawdopodobnie wcale nie ograniczą się do Korei Północnej. Nie mogą ryzykować, że ich uśpieni agenci na południu zorganizują kontratak. Poza tym na całym Półwyspie Koreańskim wszyscy teraz do siebie wydzwaniają. Równie dobrze mogłaby pani dodzwonić się na Manhattan jedenastego września. Tylko tym razem przyszła kolej na nich.

– „Kolej na nich”? – powtarza za nim Żyd. – Kolej na nich?! Musiałem przegapić doniesienia, że Korea Północna jest odpowiedzialna za zburzenie World Trade Center. Myślałem, że zrobiła to Al-Kaida.

– Korea Północna od lat sprzedawała im broń i informacje – informuje go Bobby. – Oni wszyscy tam są ze sobą powiązani. Przez dziesiątki lat była największym eksporterem idei zniszczenia Ameryki.

Sandy trąca go w ramię.

– Chyba zastąpili ich teraz ci od Black Lives Matter.

Ściśle mówiąc, Sandy powtarza tylko coś, co Bobby powiedział do swoich kolegów kilka dni temu. Wydawało jej się to wyjątkowo błyskotliwą myślą, a wie, że jej mąż uwielbia słyszeć powtarzane przez kogoś własne słowa z artykułów.

– No nie! To najbardziej rasistowska rzecz, jaką w życiu słyszałem poza telewizją – mówi Żyd. – Jeśli zginą dzisiaj miliony ludzi, to dlatego, że miliony takich ludzi jak pani wkładają władzę w ręce niekompetentnych i przeżartych nienawiścią półgłówków.

Dziewczyna zamyka oczy i opiera się w fotelu.

– Co miało znaczyć to „takich jak pani”? – pyta Bobby, unosząc brew.

– Bobby – ostrzega go Sandy. – Daj spokój. Mnie to nie obchodzi.

– Nie pytałem, czy cię to obchodzi. Pytałem tego pana, za jakich ludzi nas bierze.

Żydowi występują na policzki gorączkowe rumieńce.

– Za bezwzględnych, pyszałkowatych i zadowolonych z siebie ignorantów.

To powiedziawszy, odwraca się roztrzęsiony.

Bobby całuje żonę w skroń i odpina pas.

MARK VORSTENBOSCH W KOKPICIE

Vorstenbosch przez dziesięć minut uspokaja ludzi w klasie ekonomicznej, a przez następne pięć wyciera głowę Arnolda Fidelmana z piwa i pomaga mu zmienić sweter. Zapowiada Fidelmanowi i Robertowi Slate’owi, że jeśli jeszcze raz przed lądowaniem zobaczy któregoś z nich spacerującego po samolocie, to obaj zostaną na lotnisku aresztowani. Slate przyjmuje to ze stoickim spokojem, zapina pas i patrząc przed siebie, kładzie dłonie na kolanach. Fidelman sprawia wrażenie, jakby chciał zaprotestować. Ręce mu się trzęsą, czerwienieje na twarzy i uspokaja się dopiero, kiedy steward owija mu nogi kocem. Gdy pochyla się nad fotelem Fidelmana, mówi mu szeptem, że po wylądowaniu napiszą razem raport i oskarżą Slate’a o słowną i fizyczną napaść. Fidelman ze zdziwieniem podnosi głowę i obaj wymieniają wymowne spojrzenia – dwaj geje, którzy muszą sobie pomagać w świecie pełnym Robertów Slate’ów.

Stewardowi robi się niedobrze, idzie w stronę łazienki powoli, aby się uspokoić. W kabinie śmierdzi wymiocinami i strachem. Dzieci płaczą. Widział dwie modlące się kobiety.

Dotyka włosów, myje ręce, bierze kilka głębokich oddechów. Przypomina mu się film Okruchy dnia i postać odtwarzana przez Anthony’ego Hopkinsa. Zawsze uważał go za wzór, nigdy nie postrzegał tego filmu jako tragedii, a raczej enkomion (pieśń pochwalną) na cześć życia poświęconego służbie i dyscyplinie. Vorstenbosch czasem żałuje, że nie jest Anglikiem. Natychmiast rozpoznał Veronicę D’Arcy w klasie biznes, lecz profesjonalizm nie pozwala mu tego po sobie pokazać.

Bierze się w garść, wychodzi z łazienki i idzie do kokpitu. Musi powiedzieć kapitanowi Watersowi, że powinni zażądać obecności ochrony lotniska po wylądowaniu. Zatrzymuje się w klasie biznes, aby pomóc kobiecie cierpiącej z powodu hiperwentylacji. Kiedy bierze ją za rękę, przypomina mu się jego zmarła babcia. Leżała w trumnie, a on trzymał ją tak samo za rękę; jej dłonie były tak samo zimne i pozbawione życia jak tej kobiety. Aż się trzęsie z oburzenia na myśl o bombowcach – głupie hot dogi, żeby przelatywać tak blisko samolotu pasażerskiego! Mierzi go taki brak zwyczajnej ludzkiej rozwagi. Ćwiczy z kobietą głębokie oddechy, zapewnia, że niedługo wylądują.

Kokpit tonie w słońcu i spokoju. Vorstenbosch nie jest tym zaskoczony. W tym miejscu wszystko zostało tak zaprojektowane, aby nawet w sytuacji kryzysowej – a bez wątpienia mają do czynienia z sytuacją kryzysową, chociaż nigdy nie ćwiczyli jej w symulatorach lotów – postępowanie sprowadzało się do rutynowych działań, listy kontrolnej i odpowiedniej procedury.

Pierwszym oficerem jest drobna, zadziorna dziewczyna, która przyniosła ze sobą do samolotu lunch w brązowej papierowej torebce. Kiedy zawinął jej się rękaw, Vorstenbosch zauważył białego lwa wytatuowanego tuż nad nadgarstkiem. Patrzy na nią i widzi w jej przeszłości osiedle przyczep, brata na opioidach, rozwiedzionych rodziców, pierwszą pracę w Walmarcie i wreszcie rozpaczliwą ucieczkę do wojska. Czuje do niej sympatię. Jak mógłby nie poczuć? Jego dzieciństwo było takie samo, tylko zamiast do armii, uciekł do Nowego Jorku i został gejem. Kiedy dziewczyna wpuszczała go poprzednio do kabiny, próbowała ukryć łzy. Vorstenboschowi ściska się serce. Nic nie przyprawia go o większe cierpienie niż widok cierpienia innych.

– Co się dzieje? – pyta.

– Za dziesięć minut lądujemy – mówi Bronson.

– Może – prostuje Waters. – Mają kilka samolotów czekających przed nami w kolejce.

– Jakieś wieści z drugiego końca świata? – pyta Vorstenbosch.

Przez chwilę nikt nie odpowiada, potem kapitan odzywa się nienaturalnym, nieobecnym głosem:

– Amerykański Instytut Badań Geologicznych informuje o aktywności sejsmicznej na Guam o sile sześć i trzy dziesiąte w skali Richtera.

– To odpowiada sile dwustu pięćdziesięciu kiloton – mówi Bronson.

– To była głowica bojowa – stwierdza Vorstenbosch.

– W Pjongjangu też się coś dzieje – dodaje Bronson. – Godzinę przed rozbłyskiem na Guam telewizja państwowa zamieniła się w kolorowe paski. Wywiad donosi o śmierci całej grupy wysokich urzędników państwowych, zabitych w odstępie kilku minut. Albo mamy do czynienia z przewrotem pałacowym, albo próbowaliśmy obalić tamtejszych przywódców za pomocą jakiejś chirurgicznej akcji skrytobójczej, której nie przyjęli zbyt dobrze.

– Co możemy dla ciebie zrobić, Vorstenbosch? – pyta Waters.

– W ekonomicznej doszło do bójki. Jeden z pasażerów wylał drugiemu na głowę piwo.

– Kurwa mać – klnie Waters.

– Dostali ostrzeżenie, ale myślę, że po wylądowaniu powinniśmy mieć na pod ręką policję. Poszkodowany będzie chciał złożyć skargę.

– Dam znać do Fargo, ale niczego nie obiecuję. Obawiam się, że na lotnisku może panować istne pandemonium. Ochrona będzie miała pełne ręce roboty.

– Kobieta w klasie biznes dostała ataku paniki. Nie chce przestraszyć córki, ale ma kłopoty z oddychaniem. Pomogłem jej oddychać przez torebkę, ale lepiej, żeby na lotnisku czekało pogotowie z aparatem tlenowym.

– Zrobione. Coś jeszcze?

– Mamy kilka innych drobnych sytuacji kryzysowych, ale na razie załoga sobie z nimi radzi. Myślę jednak, że jest jeszcze jedna rzecz. Może w ramach łamania wszystkich międzynarodowych postanowień chcielibyście się napić piwa albo wina?

Oboje oglądają się na niego, a Bronson uśmiecha się od ucha do ucha.

– Vorstenbosch, chcę mieć z tobą dziecko – oznajmia. – Zrobilibyśmy ślicznego dzidziusia.

– Podpisuję się pod tym obiema rękami – mówi Waters.

– Czy to oznacza tak?

Waters i Bronson wymieniają spojrzenia.

– Lepiej nie – postanawia pierwsza oficer, a Waters przytakuje skinieniem głowy.

– Ale jak tylko zaparkujemy, to poproszę o najzimniejsze dos equis, jakie znajdziesz.

– Wiecie, co najbardziej lubię w lataniu? – pyta Bronson. – Na tej wysokości zawsze świeci słońce. Wydaje się niemożliwe, żeby w taki słoneczny dzień mogły się dziać okropne rzeczy.

Wszyscy troje podziwiają pejzaż chmur, gdy nagle białą, pierzastą podłogę przebijają setki lanc. Wokół nich w niebo strzelają niezliczone kolumny białego dymu. Wygląda to na magiczną sztuczkę, jakby chmury skrywały w sobie pióra, które nagle wystrzeliły na wszystkie strony. Po chwili uderza w nich grzmot, a razem z nim gwałtowne turbulencje. Samolotem rzuca w górę i w bok. Na tablicy przyrządów rozbłyska kilkanaście czerwonych lampek. Jazgocze alarm. Vorstenbosch widzi to wszystko w jednej chwili, kiedy szarpnięcie wyrzuca go w górę. Przez chwilę unosi się w powietrzu, podtrzymywany jak spadochron – człowiek z jedwabiu wypełniony powietrzem. Uderza głową o ścianę, a potem spada tak szybko i gwałtownie, jakby w podłodze kabiny otworzył się właz i wyrzucił go w jaskrawy przestwór nieba.

JANICE MUMFORD W KLASIE BIZNES

– Mamusiu! – woła Janice. – Mamusiu, patrz! Co to jest?

Jednak to, co się dzieje na niebie, jest mniej alarmujące od tego, co się rozgrywa w kabinie.

NOS4A2

Подняться наверх