Читать книгу Arthur & George - Julian Barnes - Страница 12
George
ОглавлениеGeorge zostaje posłany do wiejskiej szkoły. Nosi wysoki nakrochmalony kołnierzyk z luźną muszką skrywającą wydatny guzik, kamizelkę sięgającą aż pod muszkę i marynarkę z wysokimi, prawie poziomymi klapami. Inni chłopcy nie są tak eleganccy: przeważnie ubrani są w szorstkie, dziergane w domu swetry albo źle dopasowane kurtki, odziedziczone po starszych braciach. Kilku ma wykrochmalone kołnierzyki, ale tylko Harry Charlesworth nosi muszkę jak George.
Matka nauczyła go liter, ojciec prostych działań arytmetycznych. Przez pierwszy tydzień siedzi z tyłu klasy. W piątek ma być sprawdzian i wtedy chłopcy zostaną usadzeni według inteligencji: zdolni z przodu, mniej rozgarnięci z tyłu; nagrodą za postępy w nauce jest zbliżenie się do nauczyciela, tego źródła poleceń, wiedzy, prawdy. Jest nim pan Bostock w tweedowej marynarce, wełnianej kamizelce i koszuli, której kołnierzyk spięty jest pod krawatem złotą szpilą. Pan Bostock nosi też brązowy filcowy kapelusz; podczas lekcji kładzie go na stoliku, jakby bał się choć na chwilę stracić go z oczu.
Podczas przerwy między lekcjami chłopcy wychodzą na coś, co szumnie nazywa się dziedzińcem, a co jest po prostu kawałkiem udeptanego trawnika, przylegającym do szkoły od strony pól uprawnych i kopalni. Chłopcy, którzy już się znają, od razu zaczynają się bić, ot tak sobie, żeby coś robić. George nigdy dotąd nie widział walczących chłopców. Kiedy się im przygląda, podchodzi do niego Sid Henshaw, jeden z najgorszych łobuziaków. Henshaw robi małpie miny: małymi palcami rozciąga usta, jednocześnie kciukami wyginając uszy w przód i w tył.
– Dzień dobry, mam na imię George. – Tak kazano mu mówić. Ale Henshaw dalej wydaje z siebie gulgoty i rusza uszami.
Niektórzy chłopcy pochodzą ze wsi, z gospodarstw, i George myśli, że pachną jak krowa. Są też synowie górników i ci mówią trochę inaczej niż reszta. George uczy się imion swoich szkolnych kolegów: Sid Henshaw, Arthur Aram, Harry Boam, Horace Knighton, Harry Charlesworth, Wallie Sharp, John Harriman, Albert Yates...
Ojciec mówił mu, że znajdzie przyjaciół, ale on nie bardzo wie, jak się to robi. Pewnego ranka na podwórku zachodzi go od tyłu Wallie Sharp i szepcze:
– Ty nie jesteś swój gość.
George odwraca się.
– Dzień dobry, mam na imię George – powtarza.
Pod koniec pierwszego tygodnia pan Bostock sprawdza postępy w czytaniu, pisaniu i rachowaniu. W poniedziałek rano ogłasza wyniki i wtedy chłopcy zmieniają ławki. George dobrze czyta, gdy ma książkę tuż przed oczami, ale jego ortografia i arytmetyka pozostawiają wiele do życzenia. Nauczyciel każe mu zostać z tyłu. Nie lepiej idzie mu w następny piątek, w kolejny piątek jest to samo. W końcu trafia między chłopców z gospodarstw i z kopalni, którym jest wszystko jedno, gdzie siedzą, a wręcz uważają to za korzystne, gdy są dalej od pana Bostocka i mogą się źle zachowywać. George czuje się tak, jakby pomału był odpędzany od drogi, prawdy i życia.
Pan Bostock stuka w tablicę kawałkiem kredy.
– To, George, plus to (stuk) równa się ile (stuk, stuk)?
Wszystko w głowie mu się mąci i George zgaduje na chybił trafił. „Dwanaście” – mówi. Albo: „siedem i pół”. Chłopcy z przodu klasy śmieją się, chłopcy ze wsi dołączają do nich, jak już się połapią, że odpowiedź jest zła.
Pan Bostock wzdycha, kiwa głową i pyta Harry’ego Charleswortha, który zawsze siedzi w pierwszej ławce i cały czas trzyma rękę w górze.
– Osiem – mówi Harry. Albo: – Trzynaście i jedna czwarta.
Pan Bostock pokazuje wtedy głową w kierunku George’a, dając wszystkim do zrozumienia, jaki z niego głuptas.
Pewnego popołudnia, wracając na plebanię, George robi w majtki. Matka rozbiera go, wstawia do wanny, szoruje, ubiera ponownie i prowadzi do ojca. A George nie jest w stanie wytłumaczyć ojcu, dlaczego, chociaż ma prawie siedem lat, zachował się jak dzidziuś z pieluszką.
To się powtarza, potem znowu. Rodzice nie karzą go, ale ich wyraźne rozczarowanie pierworodnym – głuptas w szkole, dzidziuś w drodze do domu – jest wystarczającą karą. Głośno dyskutują przy nim na jego temat.
– To dziecko jest nerwowe po tobie, Charlotte.
– Ale to nie był jego pierwszy dzień.
– Przeziębienie też możemy wykluczyć, mamy przecież wrzesień.
– I niestrawność żołądka, skoro Horace’owi nic nie jest.
– Co nam zostaje?
– Jedyne, o czym piszą w książkach, to strach.
– George, czy ty się czegoś boisz?
George patrzy na ojca, na lśniącą koloratkę, na szeroką, pozbawioną uśmiechu twarz, na usta, które głoszą często niezrozumiałą dla niego prawdę z ambony kościoła św. Marka, i na czarne oczy, teraz domagające się prawdy od niego. Co ma powiedzieć? Boi się Walliego Sharpa i Sida Henshawa i innych, ale to by było skarżenie na nich. W każdym razie nie tego boi się najbardziej. W końcu mówi:
– Boję się, że jestem głupi.
– George – odpowiada poważnie ojciec. – Wiemy przecież, że wcale nie jesteś głupi. Matka i ja nauczyliśmy cię liter i podstawowych działań arytmetycznych. Jesteś zdolnym chłopcem. W domu umiesz liczyć, a w szkole nie? Czy możesz powiedzieć nam, czemu?
– Nie wiem.
– Czy pan Bostock uczy inaczej?
– Nie, ojcze.
– Czy się nie starasz?
– Staram się, ojcze. Umiem liczyć w zeszycie, ale nie umiem na tablicy.
– Charlotte, myślę, że powinniśmy pojechać z nim do Birmingham.