Читать книгу Burza - Julie Cross - Страница 13

ROZDZIAŁ VI

Оглавление

Nie zdążyłem nawet otworzyć oczu, kiedy moje nozdrza zaatakował zapach drzewa wiśniowego i cytrynowego płynu do czyszczenia mebli. Żadnego deszczu. Żadnych ludzi. Żadnych ciężarówek, które mogłyby zmiażdżyć mi nogi. Wreszcie podniosłem powieki, rozejrzałem się i od razu rozpoznałem, gdzie jestem. Biuro mojego ojca. Przez szyby okalające duże, narożne biuro widziałem samochody jadące Piątą Aleją. Nie potrafiłem rozpoznać, czy był to wczesny ranek, czy wieczór. No i nie wiedziałem, jaki to dzień tygodnia. Adam zawsze upominał mnie, bym koncentrował się na tym, gdzie chcę wylądować.

Kto wie, gdzie wreszcie skończysz? – mówił.

Otrząsnąłem się z tej myśli i upomniałem sam siebie. Oto, co muszę teraz zrobić: dowiedzieć się, jaki to dzień i która godzina, to obecnie najważniejsze. Podszedłem do komputera i włączyłem monitor. Został zabezpieczony. Do otwarcia systemu potrzebny był odcisk palca. Telefon stojący przy klawiaturze wyświetlał numerki na malutkim ekraniku. Nachyliłem się, aby na nie spojrzeć, a wtedy zza drzwi dobiegł mnie jakiś dźwięk, jakby ktoś wpisywał kod na specjalnym panelu. Nie przypominałem sobie, żeby biuro mojego ojca miało elektroniczny zamek. Cały budynek był bezpieczny i bez tego. A może to przyszłość? Może skoczyłem dalej niż trzydziesty października 2009 roku?

Nie miałem czasu, by zastanowić się nad tym ostatnim pytaniem, ponieważ nagle dotarło do mnie, że jeśli nagle drzwi się otworzą, a do środka wejdzie mój tata albo ktoś inny, to może mu nieźle odwalić, gdy zobaczy wersję mnie, której nie powinno tutaj być. Tego dnia. Albo tego roku. Jakikolwiek to był rok.

W chwili gdy wszedłem do szafy znajdującej się na lewo od biurka, otworzyły się drzwi gabinetu. Czyjeś kroki rozleg­ły się echem i niespodziewanie przed moją twarzą wyrosło czyjeś ramię. Przycisnąłem się do tylnej ściany wielkiej szafy i wstrzymałem oddech, obserwując tatę wieszającego długi, zimowy płaszcz.

Wskazówka numer jeden: na zewnątrz jest zimno.

Mogłem więc wyeliminować niektóre miesiące. Drzwi szafy zamknęły się, ale nie do końca, przez szparę wpadał do środka niewielki promień słońca, co pozwoliło mi na obserwowanie taty kręcącego się przy swoim biurku. Panującą w biurze ciszę zmąciło nagle głośne brzęczenie, mało co nie dostałem ataku serca, sądząc, że ktoś musi wiedzieć o mojej obecności tutaj.

– Tak? – to tata odebrał telefon.

Telefon. Uff.

– Wszystko idzie zgodnie z planem – z głośnika rozległ się lekko przytłumiony, męski głos.

– Poproszę pełny raport, agencie Freeman.

Agencie?

Wydawało mi się, że osoba po drugiej stronie chrząknęła.

– W tej chwili! – uniósł się tata.

– Oczywiście, jasne, przepraszam. Dwie osoby, mężczyz­na i kobieta, przybyły na miejsce o czasie, całe i zdrowe.

– Agencie Freeman, chyba nie rozumie pan definicji pełnego raportu. Czy mam odjąć panu kilka punktów od wyniku egzaminu? – zapytał tata, a w jego głosie czaiła się groźba.

– W porządku, rozumiem. Grzmot przybył ze swoimi przyjaciółmi w samą porę na sesję zespołu jazzowego o siódmej zero dwie rano. Błyskawica przybyła w to samo miejsce dokładnie o godzinie siódmej pięćdziesiąt osiem rano. Dwie minuty przed dzwonkiem. Przyszłaby wcześniej, ale zachciało jej się gorącej czekolady i zboczyła z trasy.

Musi mówić o Courtney i o mnie.

Courtney, która zmarła piętnastego kwietnia 2005 roku.

Grzmot i Błyskawica? To jakiś szyfr?

Nie mogłem nawet tego zapisać, nie było jak. Zamknąłem oczy, przycisnąłem się mocniej do ściany szafy i zacząłem powoli analizować wszystkie fakty.

Jestem więc przed rokiem 2005. Najwyraźniej w drodze do szkoły śledził nas jakiś agent i teraz zdawał mu raport.

Tak, przyznaję, że mój ojciec to poważana osoba na wysokim stanowisku, w końcu jest dyrektorem dużej firmy farmaceutycznej. Jednak nieco ekstremalne wydało mi się śledzenie nas przez prywatnego detektywa, czy kimkolwiek był ten człowiek, z którym rozmawiał przez telefon.

– Przyszła sama? – zapytał tata, wyrywając mnie z rozmyślań.

– Tak, proszę pana.

Usłyszałem, że ojciec zaczął krążyć po pokoju.

– A co z tą dziewczyną, która mieszka dwa piętra wyżej? Peyton.

– Nasz kontakt mówi, że ma grypę.

– I nie uznałeś za istotne, by przekazać mi tę informację? Gdybym wiedział, dołączyłbym do…

– Przez sześć miesięcy wykonywałem grożące utratą życia misje dla CIA na oddalonej od świata pustyni. Potrafię poradzić sobie z kilkoma dwunastolatkami idącymi do szkoły.

W jego głosie słychać było irytację. CIA deptało nam po piętach? A może to emerytowany agent CIA, którego ojciec wynajął do opieki nad nami?

Ojciec westchnął.

– Proszę przyjąć moje przeprosiny. I dziękuję panu za raport. Po prostu po raz pierwszy sam ich nie odprowadzam. Nie sądziłem, że złożenie tego obowiązku na czyjeś ręce będzie dla mnie tak ciężkie.

Że co?!

– Proszę się nie martwić. Połowa jebanego CIA obserwuje ich non stop. Te dzieciaki nie byłyby bezpieczniejsze, nawet jeśli zawinąłby je pan w kuloodporną folię.

– Agencie Freeman, nie lekceważyłbym żadnego obowiązku, nawet odprowadzania dzieciaków do szkoły. Czy pamięta pan najważniejszą zasadę?

– Nie ujawniać swojej obecności, o ile nie będzie to koniecznością – wyrecytował agent Freeman. – Obserwowałem Grzmota i kilku jego przyjaciół, kiedy rzucali jajkami z okna w samochód tego Rosjanina. I nie wychyliłem się.

Tata zaśmiał się.

– To było przed dwoma dniami, prawda?

– Tak, proszę pana. Jedenastego stycznia.

Jedenastego stycznia. A ja miałem dwanaście lat. No nie ja… ten inny ja. Ten inny ja miał dwanaście lat. Dokonałem w pamięci kilku obliczeń i wyszło mi, że dzisiaj jest trzynasty stycznia 2003 roku.

2003? Niech mnie cholera!

– Zajmę się tym. A tak na marginesie, ten Rosjanin to dupek. Proszę jednak nie myśleć, że popieram rzucanie czymkolwiek z okien dwudziestego piętra. Szczególnie że w Nowym Jorku to nielegalne. Dobrze, to wszystko. Proszę meldować się co godzina.

Nawet nie usłyszałem, że tata się poruszył, nie dotarł do mnie żaden dźwięk wskazujący na to, że podchodzi do szafy. Jednym płynnym ruchem otworzył drzwi, zatkał mi usta dłonią, a drugą ręką chwycił za koszulkę i wyciągnął ze środka. Sekundę później tata przycisnął mnie do ściany i złapał za gardło. Naparł na mnie całym swoim ciężarem, nie pozostawiając żadnej możliwości ucieczki.

Gdy otrząsnąłem się z pierwszego szoku, przypomniało mi się, że właściwie miałem asa w rękawie, mogłem przecież podróżować w czasie. Ale widząc twarz mojego ojca, niewzruszoną i pewną siebie, niemal o siedem lat młodszą, nie było łatwo skupić się na skoku.

– Jesteś młodszy niż pozostali – powiedział bez emocji. – Jak się tutaj, do cholery, dostałeś?

Jacy pozostali?

Z gardłem zakleszczonym w jego żelaznym uścisku nie mogłem złapać oddechu, nie mówiąc już o zdobyciu się na udzielenie odpowiedzi. Byłem siedem lat starszy od dziecka, z którym jadł o poranku śniadanie. Nic dziwnego, że mnie nie poznał.

Na jego twarzy malował się spokój, ale jego oczy pałały gniewem. Może nawet nienawiścią. Po kręgosłupie przebiegł mi zimny dreszcz, ojciec nigdy tak na mnie nie patrzył.

– Jak miałeś zamiar to zrobić? – zapytał. – Pistolet? Trucizna? Strzykawka z jakimś zabójczym środkiem?

Skamieniałem ze strachu. Zabrał przedramię z mojego gardła i ścisnął je palcami.

– A ja mogę cię zabić gołymi rękoma – dodał.

Niemalże czułem, jak pękają mi naczynka krwionośne w gałkach ocznych. Myślałem, że zemdleję, ledwo cokolwiek widziałem, opadły mi powieki, ale nadal miałem przed oczami jego twarz. Nie wiedziałem, czy może mnie zabić podczas skoku, lecz już sama groźba wystarczyła, bym czym prędzej wyskoczył z 2003. I zrobiłem to, nie odzywając się ani słowem do swojego ojca. Człowieka, który najwyraźniej mógł zabić kogoś gołymi rękoma.

Kim. On. Do. Cholery. Był?

Burza

Подняться наверх