Читать книгу Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 10
Tom pierwszy
IX
ОглавлениеCezar powlókł się zwolna stroną od Pitecusy, po nad samemi skał krajami.
Z tego boku budowa także graniczyła z przepaścią i powietrzem, drugą dotykając najeżonych ścian kamiennych.
Jak wstęga jasna, wiła się ona samym brzegiem, wyłożona mozaiką, opasana balustradami złoconemi, przybliżając tak ku morzu, ciemniejącemu w głębi, że spójrzenie w dół mimowolnym napełniało strachem. Gdzie niegdzie nawet, jakby dla powiększenia tego wrażenia, rozstępowały się balasy, gładka posadzka zawisła nad wodą, a krok tylko dzielił od niechybnéj śmierci przechodnia; powoje i winne latorośle dzikie ubierały w tych miejscach przerwy ogrodzenia, zakrywając niebezpieczeństwo. Nieco daléj, droga ta nieznacznie spuszczała się ku dolinie, ryjąc w głąb skały, i wiodła pod ścianą ociosaną do łaźni, któréj mury kąpały się w morzu.
Szedł tędy Cezar z Thrasyllem, zatrzymując się co chwila, jakby nie pewien był, czy użyje przechadzki: czy do wieczornéj zstąpi kąpieli; twarz miał posępną, zadumaną, niekiedy oko jego zbladłe i wydęte spozierało ukradkiem na spokojnego filozofa badawczo, ale tak, aby wejrzenia nie postrzegł, ani się badania domyślił.
Thrasyllus stąpał poważnie, powoli, bez zbytecznego uniżenia, z obojętnością stoicką, towarzyszącą mu we wszystkich życia przygodach.
– Przyszłość ci wiadoma? – zapytał stojąc nagle Tyberyusz – nie prawdaż Thrasyllu?
– Przyszłość objawiają nam bogowie i od bogów dana nauka… są chwile – rzekł powoli starzec – w których się ona przed nami odsłania, są dnie ciemne kiedy ją dójrzeć trudno… i Sybille nie codzień wróżyły…
– Córka Hekuby dniem przepowiadała i nocą! – zarzucił Tyberyusz.
– Może dla tego nikt jéj też nie wierzył! – odparł starzec.
– Nie zawiodłem się nigdy na przepowiedniach twoich – dodał Cezar – wiesz, żem innych astrologów wygnać i wymordować kazał… było to plemię oszustów… W ciebie wierzę jednego, Thrasyllu, tyś mi jeszcze w Rhodos przepowiedział Rzym i Capreä… powiedzże mi… jasno widzisz resztę mojéj przyszłości?
– Tak! są dnie Cezarze – z niepewnością jakąś, wahając się i wpatrując w niego, odpowiedział Thrasyllus.
– A dzisiejszy?
– Nie wiem… chciałżebyś badać mnie w téj chwili?
– Może… ale nie o siebie… – uśmiechając się dziko, zawołał Tyberyusz.
– Będę ci posłusznym, w miarę sił, jakie mi ześlą bogowie…
– A więc, powiesz mi… nie moją, twą własną przyszłość… Co ciebie czeka w téj chwili? co zgotowano dla ciebie?
– Dla mnie? – cofając się krokiem odezwał starzec – i widać było jak cień przesuwającą się po twarzy jego bladość, po któréj żywszy trochę rumieniec oblał ciało… – Dla mnie? powtórzył poglądając po niebie, jakby w niém szukał skazówek.
– Co ci jest? zdajesz się mieszać? – spytał Cezar szydersko.
– Nic mi nie jest… nie widzę jeszcze jasno… rozwidnia się! postrzegam! W istocie… śmierć mi zagraża niechybna, którą tylko cud bogów odwlec może… tak jest! przyszła godzina libacyi bogom podziemnym i ofiary Eskulapowi…
Cezar, pomimo nawyknienia do ukrywania swych uczuć i wrażeń, zdawał się widocznie zdumiony i przelękły.
– Gdzieżeś to wyczytał? – zapytał.
– W sobie – rzekł uspokojony Thrasyllus. – A tém ciężéjby mi było umierać – dodał po chwilce – że śmierć moja o rok tylko poprzedzi największe dla Rzymu nieszczęście.
– Nieszczęście Rzymu? jakie? mów wyraźniéj – podchwycił Tyberyusz.
– Śmierć twoją, Cezarze – śmieléj zawołał wieszczbiarz…
Na tę wzmiankę twarz pańska pobladła straszliwie i powleczona na chwilę tą białością trupią, ukazała się straszniejszą jeszcze, bo na niéj wszystkie plamy wrzodów i blizny stare schorzałego ciała zarysowały się sino.
Stał chwilę niemy, potém rękę wyciągnął ku astrologowi, a on przyklęknąwszy ucałował drżącą dłoń Cezara.
– Nie obawiaj się – rzekł – niebezpieczeństwo minęło; ale ci Apollo dobrze podszepnął! – I z lekka klasnął na niewolników.
Jak z pod ziemi zjawili się nastawieni po bokach oprawcy z za zielonych krzewów gałęzi.
– Szanujcie Thrasylla – rzekł im Tyberyusz – życie jego związane z mojém…
Ta okrutna ze starcem próba trwała tylko chwilę; niebezpieczeństwo, którego tak przytomnie unikał, co go bladością okryło, zdawało się już być zapomniane, filozof odzyskał całą moc ducha, spokój i powagę, jaką miał przed chwilą, stał przed Cezarem, gotów na jego rozkazy, milczący i chłodny…
Tyberyusz nie na niego już, ale w stronę Ostii spozierał baczniéj, coraz szukając po morzu żagla, któryby mu dobrą wieść przynosił, śledził jakiegoś umówionego znaku; niepokój widocznie coraz nim silniéj owładywał.
– Thrasyllu! – rzekł nareszcie z uśmiechem wymuszonym – co mi z Rzymu przyniosą?
– Sprawiedliwą pomstę bogów! – odparł dwuznacznie filozof.
Oba zamilkli na długo; Tyberyusz, odstąpiwszy kilka kroków, rzucił się na poduszki bronzowego siedzenia, które tam stało w portyku.
Wieczór powoli mrokiem przejrzystym osłaniał dalsze obrazu przedmioty, nikły w jego głębiach góry ciemniejące i zlewające się z tłem niebios, wyspy dalsze, morze zaczynało tracić żywą swą lazurową barwę.
Na wschodzie kilka gwiazdek blado zajaśniało i chłodny wietrzyk powiał, wstrząsając lekko liście figowych drzew i bluszczów – głęboka cisza rozprzestrzeniała się dokoła.
– Cajus! – zawołał Cezar domyślając się, że posłuszny wychowanek nie daleko być musi.
I Cajus nadbiegł natychmiast posłuszny.
– Ślij na brzeg, czy nawy moje gotowe? czy ludzie stoją przy wiosłach? może mi będą dla kogo potrzebne… niech majtkowie pod śmierci karą nie opuszczają stanowisk swoich…
Cajus znikł, biegnąc tak szybko jak się wprzód zjawił, a Thrasyllus także uszedł po cichu z przed oczów Cezara.
Tyberyusz pozostał sam i patrzał uwięzionym, nieruchomym wzrokiem na brzegi Campanii coraz chmurniejsze i niknące…
Już na nich tu i ówdzie, w mroku wieczora zapalały się światełka; Neapolis, Retina, głębiéj ukryte Pompejanum ze swemi budowy białemi, już tylko iskrami zapalonych rozróżniały się światełek na czarnéj szacie nocy. Od Wezuwiusza, jakby mgła błękitna, położyła się na falach morskich i kołysana wiatrem lekkim, to osłaniała część brzegów, to ją z pod zasłon ukazywała.
Nagle, w stronie Pausilippu, na górze błysnął ogień jasny umyślnie rozpłomienionego stosu… Cezar ujrzał go, powstał gwałtownie z siedzenia i mimowolnie z ust drżących okrzyk mu się wyrwał radośny.
– Złożmy ofiarę Fortunie zwycięzkiéj Cezarów! Sejan obalony!
W istocie, to płomię na górze oznajmywało Tyberyuszowi, że w téj chwili rozkazy jego wykonanemi zostały, że wolniéj mógł piersią odetchnąć, że jeszcze był panem.
Nie bez przyczyny się niepokoił tak bardzo, choć swobodną myśl i wesele udawał. – Rzym już mu się wyślizgał z dłoni, Syn Strabona o lepszą walczył z Cezarem, dlań nawet stając się strasznym.
Ciemiężca ten, pozbywszy się Drusa, sięgał napróżno po rękę jego wdowy, aby się do rodziny, Augustów przybliżyć; odepchnięty, zamierzył opanować władzę i strachem panicznym ją zdobywał. Panował on w Rzymie, gdy Tyberyusz tylko w Caprei, i więcéj go już czczono i szanowano niż starego wygnańca, który ze zwykłą sobie chytrością im mocniéj się go obawiał, tém czuléj głaskał i większemi obsypywał dostojeństwy.
Aż trudném się już stało tego dowódzcę pretoryanów i pana stolicy obalić; – Senat padał mu pod nogi, żołnierzy płatnych swawolą miał po sobie, strach blady imie jego czynił potężném.
Musiał więc Cezar cierpiéć i czekać, a w ostatku oprzéć się na cnocie i prawości Fulcyusza Triona konsula, którego znał charakter i odwagę. W téj chwili właśnie, zausznik Cezara, Sertoryusz Macron, posłuszny woli jego wykonawca a osobisty nieprzyjaciel Sejana, z listami do Senatu wysłany był do Rzymu tajemnie, mając sobie poleconém wywrócić przywłaszczyciela, chociażby uciekając się do środków ostatecznych, choćby obwołując Drusa młodego wodzem ludu.
Tym czasem znając potęgę Sejana, Tyberyusz choć ufał zręczności Macrona, w niepokoju dręczącym oczekiwał na swéj wyspie, nie wiedząc jeszcze czy ten krok zbawi go czy zgubi. Stały przez czas ten cały przygotowane okręty, na wypadek niepomyślnéj wieści, gotowe starca i jego fortunę nieść na Wschód, zapewniając mu bezpieczną ucieczkę z garścią wiernych, Cajusem i Macronem.
Umówiony znak, który upadek Sejana zwiastował, długą tę chwilę niepewności tryumfem zakończył.