Читать книгу Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 13

Tom pierwszy
XII

Оглавление

Przeistoczona na rodzaj rozkosznego więzienia, Capreä była jedną willą Cezara, cała służąc mu do jego rozkoszy i zabawek okrutnych; wypchnięta z niéj ludność grecka i italscy przybysze, (którzy tu dawniéj po Teleboach i Oskach zamieszkiwali, zmieszani z niemi jedną stanowiąc całość), kryli się opodal od Cezarowych mieszkań, tuląc do brzegów morza lub w dzikie i nieprzystępne ustronia. Miejsce ich teraz zajmowały straże wybrane, które pod dowództwem Macrona otaczały Tyberyusza; dziewczęta Priscusa, chłopcy, których coraz nowe przywożono zasiłki do tajemniczych zakątów rozpusty, niewolników i sług pańskich ciżba.

Codzień niemal nowe dla zużytego i bezsilnego starca wymyślano rozrywki, mieniając miejsca, ludzi, przedmioty, aby dziwaczne obudzić i nasycić zachcenia, aby dobyć zeń iskrę gasnącego życia. Często Priscus rozpaczał, iż już nic dlań wymyśleć nie umiał i w naturze nie znajdował nowego. Porywano z łona rodzin upatrzone dziewczęta i chłopców, a nawet dzieci maluczkie na sprośne zabawki starca; nie bronił ich ród, pochodzenie, wiek, ani płacz matek, ani rozpacz mężów, ani zaklęcia i prośby. Priscus plądrował bezkarnie po Surretyńskich brzegach, w Campanii i Lucanii…

Przerażona ludność wybrzeżów kryła się przed okiem tych wysłańców, którym się niczém okupić nie było można; a bliżsi i więcéj wystawieni na gwałty podobne mieszkańcy Caprei kryli się z czcią i życiem, nocą ledwie ośmielając wydobyć się z kryjówek, by nędzny pokarm zdobyć w morzu lub wygrzebać z ziemi.

Szczęściem, samo położenie wyspy najeżonéj stromemi skałami, po których tylko przywykli do nich mieszkańcy i kozy przedzierać się umiały – broniło ich od napaści Tyberyuszowych szpiegów. Mizerne schronienia tych ludzi wieszały się jak gniazda ptasze na niedostępnych wierzchach, u ścian kamiennych, w grotach, których wnijścia osłaniano starannie, – w powietrzu i nad ziemią.

W stronie przeciwnéj przylądkowi Minerwy, na drugim wyspy krańcu, zwróconym na morze szerokie ku Posidonium, w najpuściejszym kącie, jeden z wierzchołków rozdwojonych skał olbrzymich, krył właśnie w sobie takie schronienie, na wyspie nawet saméj mało komu znajome.

Szczelina, w któréj zasiadł ten domek kamienny tak była zatajoną przed oczyma ludzkiemi, a ścieżka wiodąca do niéj tak niebezpieczna i niedostrzeżona, że trafić przypadkiem było tu prawie niepodobna.

Kozy tylko wskakiwały na ten wierzchołek i spuszczały się za najmniejszym szelestem w zieloną dolinkę a raczéj krater kamienny, który to gniazdo okrywał.

Tu przyczepiony był do boku skały domek z kamienia, prosty, tuskańskiéj budowy, tak okryty liśćmi bluszczu i winną macicą, osłoniony starém ogromném drzewem figowem i kasztanami, że go z blizka nawet dostrzedz było trudno, bo barwą kamienną uwodził. Maleńki taras z brył kamieni dzikich nieco wystawał u wchodu, a osłaniający go murek zakrywał nawet nizkie drzwi, któremi się do ciasnego atrium wchodziło. Żadnego zresztą okna na zewnątrz nie miały ściany.

Ścieżka, która prowadziła do tego zakątka, tak kręto biegła po skalistych, nie kutych, ale przez samą naturę przysposobionych stopniach, tak często przechodziła zarosłe trawą żółtą przestrzenie, że śladu jéj nie mógł dopytać nieświadomy téj kryjówki…

Niewielka dolinka, ukryta pomiędzy skałami, obejmowała tylko ogródek zasadzony warzywem, trochę latorośli winnych, kilka drzew oliwnych z porozpękanemi pniami i cysternę wyżłobioną starannie w twardéj opoce. Stado kóz na pół dzikich zdawało się tu mieszkać same, a za najmniejszym popłochem, zeskakiwało z wyżyn w tę głębinę i biegło się ukryć w nakrytéj kamieniem grocie, będącéj zwykłym onego przytułkiem.

Właśnie gdy w południe przywiezione z Rzymu wieści zajmowały Tyberyusza, Hypathos, mając chwilę wolną, wybiegł z willi Jowiszowéj, nie spytawszy się nawet o pozwolenie Priscusa. Czy rachował na to, że Cezar nie zażąda go tak rychło i szukać nie każe, czy obojętnym był na skutki swojéj wycieczki, dość że przywdziawszy suknie ciemniejsze, penulę z kapturkiem i koturny na nogi, nie wielką kamienną drogą, ale ubocznemi ścieżynkami udał się w głąb wyspy. Znały go nadto dobrze straże jako ulubieńca Tyberyuszowego, by mu kto z nich śmiał stanąć na drodze; myślano może zresztą, że upatrzone gdzie miłostki ciągną pięknego chłopaka i nikt mu w jego wycieczce nie myślał przeszkadzać… Niewolnicy tylko z uśmiechem spójrzeli, jak pośpiesznie gnał w najodludniejszą część wyspy.

Jakkolwiek chłopię rozpieszczone było i osłabłe miękkiém życiem, znać dawniéj przywyknąć musiało do spinania się po tych górach, do czepiania po stromych skałach, bo nie szukając dróg wygodnych, zdało się owszem jak najdziksze wybierać.

Dzięki téj zręczności i chyżemu biegowi, Hypathos wkrótce dostał się na przeciwny brzeg wysepki, na którym znajdowała się opisana przez nas kryjówka, i cały zadyszany, przypadł w dolinę, oglądając się, czy kto kroków jego nie śledzi. Ale cisza głęboka panowała dokoła, spłoszył tylko owe kóz stado i dolinę znalazł pustą…

Szelest kroków jego i przedzieranie się przez gałęzie, wkrótce jednak wywołało z wnętrza domku młodego mężczyznę, który ostróżnie z za muru głowę ukazawszy, gdy Hypathosa postrzegł, wychylił się ku niemu cały przez kamienną zagrodę i powitał go radośnie nieznanym tu językiem.

Chłopak poskoczył ku niemu z gorącym uściskiem i łzami na oczach.

Ten, który wyszedł na jego spotkanie, odziany był, jak wszyscy wyspy mieszkańcy, ubogo, jak wieśniacy, w suknię chlaena zwaną i sandały; ale twarz jego zdradzała jakieś pochodzenie obce, nie tutejsze… Nie był tak piękny jak Hypathos, daleko odeń starszy, a przecie do niego podobny. Czarny włos takiż, lecz niestarannie utrzymany i pyłem okryty, spadał mu na ramiona, podstrzyżony, by w pracy nie przeszkadzał – oczy miał czarne i ogniste, a gęsta broda ciemna spływała na pierś opaloną. We wzroku jego ten sam był wyraz smutku i ucisku, a zarazem dumy jakiéjś wewnętrznéj, która na czole chłopięcia jaśniała, gdy go pieszczoty Cezara nie okrywały sromotą.

Padli sobie w objęcia, długo słowa prawie przemówić nie mogąc, a milczący uścisk połączył ich obu, aż Hypathos piérwszy wyrwał się z niego, i siadając na chwiejących stopniach, które do tarassu wiodły, zakrywszy twarz końcem szaty, począł gorzko płakać.

– Cóż ci to dziécię moje, bracie najmilszy? – odezwał się mężczyzna językiem judejskim – zamiast mnie pocieszyć, łzy mi tu przynosisz, gdzie ich już tyle!

– To co zawsze, Judo! – odparł chłopak, tąż samą mową mu odpowiadając – ucisk méj duszy tu mi dopiéro wypłakać wolno swobodnie; tam i łzy połykać potrzeba. Tyberyusz śledzi każdy ruch twarzy i drgnienie powieki, a ja jestem jego pastwą! O czemuż nie mam męztwa umrzeć raczéj, niżeli żyć tak sromotnie!

– Uspokój się, na wielkiego Boga naszego cię zaklinam! – rzekł Juda przystępując ku niemu – uspokój się Rubenie; przecierpieć potrzeba i wyżyć mimo upokorzenia i boleści. Jest nas dziś tu troje tylko na téj wyspie, bez ciebie mybyśmy zginęli; on umrzeć może lada godzina, lub go któś z przybranych zadławi, my będziemy wolni… a okręt jaki zabierze nas do Judei…

– My! mielibyśmy ujrzeć ojczyznę, ja, com jéj nie widział nigdy… a! nie, to być nie może – jęknął Ruben – o! lepiéj nam było zginąć na morzu, niż takiego doczekać ocalenia!

– Bóg wielki wie co czyni – przerwał Juda – kochanek splugawiony Tyberyusza może być drogim dla biédnych Hebreów. Któż wie, azali Sejan nie wyszedł z nicości? czyż jak ty obcych nie widziano u nich sprawujących urzędy i przyjmujących imiona pogańskie?

– Ale nie z naszego plemienia i rodu im nienawistnego! – zawołał Ruben – to próżna ofiara a nazbyt ciężka i wielka. Chciałem się zabić, gdy mnie wleczono na pastwę temu obrzydłemu starcowi, i lepiejbym był uczynił…

– Nie masz prawa, jak poganie – przerwał Juda – odbierać sobie życia; Bóg ci je wezmie, gdy godzina wybije… cierpieć potrzeba…

– A! i ofiary składać bałwanom!! – jęknął Ruben.

– Zmuszają cię – dodał Juda – ofiarujesz ręką nie duchem.

– Sam sobą się brzydzę – mówił piérwszy – a! pozwól mi płakać! Odkąd nas burza, wleczonych na wygnanie do Turris Libissonis, rzuciła z okrętem ku téj wyspie, odkądeśmy tu troje uciekli i schronili się za twoją poradą, Juda, co nieszczęść na nas spadło, a gdzie najmniejsza wyzwolenia nadzieja?

– Chodź, Ruben, chodź, a uspokój się – dodał obejmując go za szyję Juda – siądźmy razem z siostrą twoją i pocieszmy się, żeśmy znowu połączeni… Bóg reszty dokona.

Nareszcie wypłakawszy się Ruben-Hypathos, dał się ująć bratu i zrzuciwszy kaptur z głowy, wcisnął się przez ciasne drzwiczki do domku. Chatkę tę opuszczoną, przybywszy na wyspę, znaleźli w ruinie; Juda pracował, aby ją oczyścić i mieszkalną uczynić.

Za drzwiami zaraz było ciasne atrium tuskie, w pośrodku którego małe impluvium (sadzawka na wodę deszczową, spływającą z dachu) zarosłe zielem, suchém stało w porze letniéj. W głębi dwoje drzwi, matami zakrytych, wiodły do wykutych w skale izdebek przytykających, które całe to schronienie składały. Na szelest kroków podwojony, poznawszy po chodzie i stukaniu sandałów przybysza, ta, którą zwano siostrą, ukazała się z głębi przez drzwiczki maleńkie i uchyliwszy zasłonę, krzyknęła radośnie, rzucając się ku Rubenowi…

Była to młodziuchna Rachel, żona Judy, z nim razem pod męzką suknią wywieziona z Rzymu, towarzyszka podroży i wygnania. Zaledwie mogła mieć lat szesnaście, ale choć wschodniego rodu, podobniejszą była do pięknéj greczynki, niżeli do obu swych braci. Przecudny to był typ młodości, wesela i życia, które jeszcze nie wierzy w żadne złe na świecie; uśmiech miała na ustach, uśmiech w oczach czarnych i na czole promienistą radość dzieciństwa. Maleńkiego wzrostu, wysmukła, zręczna, z lekka tylko ogorzała, choć ubrana ubogo, z zalotnością kobiéty i wychowanki Rzymu (gdyż tam się urodziła i wzrosła), przystrojona w lada kawał tkaniny, starczącéj jéj za najpiękniejsze ubiory, przypominała owe leśne zjawiska, o których śpiewają greccy poeci. Mimo zwyczaju Żydów, choć zamężna, aby nie odkryć pochodzenia swojego, włos pozostawiła niestrzyżony, pokryty lekką zasłoną; miała tylko lnianą chlamydę z podpinką, która zaledwie zaokrąglającą się pierś podtrzymywała, i płaszczyk z grubéj tkani, niedbale na ramiona rzucony.

Ukochana przez Judę, który sam za nich oboje pracował, siedziała całe dnie w swéj izdebce zamknięta, nie wychodziła na świat, bojąc się nawet zanócić głośniéj, aby jéj pieśń nie zdradziła… Przecież w tém osamotnieniu i niewoli życie jéj się śmiało i mieniła się szczęśliwą. A gdy kozy z paszy powracały i wolno jéj było wynijść, by je wydoić i pobawić się z niemi, leciała swawolnica, że ją nieraz ledwie mógł Juda wstrzymać, by się za rozbiegającą trzodą na skały nie wdrapała.

Mimo tego odosobnienia i zerwania z ludźmi, wygnania i nędzy, w jakiéj żyła hebrejska rodzina, Rachel miała wielką siłę ducha, i męztwo jéj nieraz wsparło złamanego Judę, który płakał, samotnością stęskniony.

Ruben przywitał ją, zarumieniony cały, z uczuciem, może jeszcze łzami niedawnemi powiększoném; potém siedli wszyscy troje na ławie, pod prostym daszkiem domostwa…

– Nie pytaj o nas – zaczęła Rachel – powiedz co u was się dzieje? jest-li tam nadzieja jaka?

– Ha! w Bogu! – rzekł Juda – więcéj żadnéj.

– Jakto? nie możeż tu przypłynąć okręt żaden, przybić łódź żadna do Egyptu płynąca, któraby nas z sobą zabrała i wywiozła?

– Nas?? ptak z wyspy nie wyleci bez wiadomości pana; na sto mil w koło patrzą z wieży i każdy żagiel postrzegą; a któżby śmiał bez wiedzy jego dotknąć brzegu Caprei? Gdzie tu przybić, kiedy maleńkie tylko nawy w dwóch miejscach do lądu przytykać mogą?

– A tenże syn Beliala wiecznie żyć ma? Czyż Sejan go nie zmoże?

– Sejan nie żyje! – odparł Ruben.

– Jakto? umarł?

– Zabity… z jego rozkazu!

– Ten, którego on tulił do swego łona, który mu życie w Spelunce ocalił, który wytruł w koło co tylko mu stało na drodze!!

– Wywleczono go przez wschody Gemonii i zwalanego błotem w Tybr rzucono…

– I jego więc się pozbył! – westchnął Juda.

– Pożerają jedni drugich jak dzikie zwierzęta.

– Wielki Bóg nasz – rzekł starszy – ja wierzę, iż dzień wyzwolenia nie daleki.

– Ale nie dla nas! – cicho odezwał się Ruben – gdy mnie przynajmniéj jak wam, życie w cichym płynęło kątku, razem tutaj, za opuszczoną ojczyzną i braćmi możebym krwawemi nie płakał łzami; ale mnie zmuszają patrzéć na pogańskie swe obrzędy, dzielić ich rozpustę i śmiać się i upajać… gdy…

Niedokończył, Rachel zakryła oczy.

– Wszystkim nam tu nie tak jak w ziemi kochanéj, któréj nasze nie widziały oczy, gdzie leżą popioły ojców i święta wznosi się Hieruzalem… Myśmy tu samotni, bez kapłana, bez świątyni, bez ofiary, bez ksiąg naszych i naszych braci, sami sobie oddani… a słabych nie ma komu podeprzéć.

– Was dwoje, wyście razem, i obcy oddech was nie kala.

– Ale co pomoże płacz i tęsknota?… zaprawdę – rzekł Juda – rzeczy to nie męzkie; potrzeba umiéć cierpiéć, lub myśléć jak się wyzwolić? Tyś ulubieńcem Cezara, tobie się łatwo wykupić z niewoli… za tobą i my pójdziemy…

W chwili gdy rozmawiali, na górach ponad ich głowami ozwały się głosy wołających po imieniu Hypathosa, i wszyscy truchlejąc umilkli. Byli aż nadto pewni, że ich tu nikt nie wyśledzi, przecież rozlegające się wśród skał wołania napełniło ich jakąś trwogą: Rachel przytuliła się do Judy, Ruben porwał na nogi.

Uważano od dawna smutek na twarzy ulubionego Cezarowi chłopięcia: Priscus obawiał się samobójstwa, które naówczas w młodzieńczych nawet latach się zdarzało, rozesłano więc szukać zbiegłego…

Twarze pobladły w miarę jak głosy zbliżać się zdawały. Hypathos słuchał i ozwał się wreszcie z rozpaczą:

– Idź niewolniku! i dźwigaj kajdany swoje!

– Jakto? uciekasz już? – spytała Rachel – a jam dla ciebie jakby przeczuciem schowała grono winne, które na skale dojrzało! i kosz fig i owoców… Chciałam cię przyjąć ucztą na jaką nas stało…

– A! nie mnie to zasiąść z wami spokojnie, ani pożywać chleba w weselu ducha; ja z pogany biesiaduję na złocie i patrzę na ich plugawe obżarstwo… oto uczty moje…

Głosy z góry odzywały się jeszcze, ale już nikły w dali uchodząc, gdy Ruben uścisnął Judę i wyrwał się oglądając na Rachelę, która stała zdala z oczyma łzawemi, biegiem chyżym spiesząc wydobyć się z tego ustronia, którego zdradzić nie chciał i bacznie oglądając by tak się z niego wymknąć, ażeby go wysłani nie postrzegli niewolnicy.

Jeszcze Juda i Rachel stali trwożnie poglądając za nim, gdy kapturek jego penuli ukazał im się na wierzchu skał otaczających i zniknął…

Chłopak szybko zbiegł po skałach na dół, nad samo morze ciemne, wyprzedził posłańców, którzy go po całéj wyspie szukali i położył się na kamienistym skraju doliny od Posidonium, udając że pochwycony snem, spoczynku tam szukał i chłodu.

Nieprędko późniéj jeden z niewolników przez Priscusa wysłanych, ujrzawszy ciemny płaszcz jego na ziemi, przyszedł potrącając go z gniewem i przeklinając grubijańsko… przebudzić ze snu. Był to Iberijski jeniec, któremu dokuczyło szukanie zbiega, mszczący się na nim trudzącego po górach biegania.

– Hypathos! – zawołał – czyli ci tu mięciéj i lepiéj niż na twém posłaniu, żeś zabiegł tak daleko… aby gniew Priscusa obudzić!

– Ani mięciéj, ani lepiéj – odparł udając przebudzonego chłopak – ale mi tu swobodniéj, alem tu sam, a ty coś był kiedyś wolnym w swych górach, możeż się temu dziwować?

– Patrz, na Marsa! – odparł Iberyjczyk – i to dziecię rozpieszczone woli kamienie nad brzegiem morza, nad puchy i przymuszone pieszczoty! Ale chodź! niewolnik niewolnikiem, a wybierać mu się nie godzi do smaku! Cezar zażądał wielkiéj uczty… Priscus cię wołał!… słońce ma się ku zachodowi!!!

Capreä i Roma

Подняться наверх