Читать книгу Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 3

Tom pierwszy
II

Оглавление

Ale nad wdzięczny brzeg zatoki Cumańskiéj, nad rozkoszne ville Pausilippu, Meseny i Baii, milszém jeszcze schronieniem była Capreä, co z daleka wyglądała tylko na czerwoną skałę, najeżoną świątyniami i kolumny, a zblizka była jak gniazdo najeżone w koło suchemi gałęźmi, w środku miękko wysłane puchami i pióry.

Na przeciw przylądku i świątyni Minerwy, nieopodal od lądu, od którego zdawała się oderwaną umyślnie, spoczywała wyspa różowa jak zmęczony gladiator w cyrku; niedostępna zewsząd i pionowemi skały odcięta, z dwóch stron tylko, od Neapolis i Sycylijskiego morza, dwa szczupłe miała porty a raczéj liche dla statków przystanie, w których od burzy nawet skryć się nie było można. Większe téż łodzie, których na ląd nie podołano wyciągnąć, uciekały w zatokę ku Surrentum, nie śmiejąc tu z akwilonami wojować…

Mimo że wspaniałości Caprei kryły się w jéj dolinach lub niedostępne oku czepiały przy skał szczytach, tyle ich skupiło się na tym szczupłym ziemi kątku, że zdala nawet poznałeś w niéj villę Cezarów, ich rozkazem zmienioną w jeden ogród rozkoszny i marmurowe zamczysko.

Nad cyplem ku Surrentum, wysoko, widać było wieżycę białą i gmach Jowiszowéj villi, piętrzące się do góry, na szczycie Anacapri widniała świątynia bóstwa, przezroczysta, podparta słupów wiązką, a po bokach skał tu i ówdzie białe kolumny szeregami stały niewolnice pilnując drogi, która, to wschodami marmurowemi, to gładką płaszczyzną, spuszczała się w zakryte doliny, opasując gór boki.

Nie było tu prawie piędzi ziemi, z którejby przemyślny Cezarów budowniczy nie korzystał, aby tę ustroń uczynić wspaniałą i rozkoszną: powykuwano skały dzikie, obleczono groty ścianami lśniącemi, przedarto drogi w gór wnętrznościach, poczepiano ulice na niedostępnych wyżynach, a pracowita dłoń ludzi, których życie za nic się liczyło, wyłożyła po jednemu drobnemi kamyczkami ścieżki, któremi Cezar miał chodzić, misternie i wdzięcznie, aby oko Augusta, padając na ziemię, nie obraziło się jéj nagości widokiem.

Wśród zieleni kwiatami okrytych gdzie niegdzie ołtarz występował biały, lub posąg w postawie poważnéj, szemrała fontanna, oblewając nimfy skamieniałe i rozigrane delfiny… to znowu na białych, świeżo młotem rzeźbiarza obnażonych, marmurach, umiejętny ogrodnik porozrzucał sploty zielone i zmusił je uściskiem czułym chłodny opasywać kamień, jak czule i niewolniczo tulili się wówczas ludzie do zimnych stóp możnych i ulubieńców Cezara.

Ciszę uroczystą przerywał tylko dalekiéj szum fali i szmer wodotrysków, lub śpiew przykazany niewolnikom i grecki flet wygnańca, tęskniącego za Helladą… ale cała siła posługaczy pańskich nie mogła powstrzymać niekiedy lotu i krzyku ptaków, które złowrogo nieraz zakrakały wśród biesiady. Bledły naówczas twarze, posępniał sam Cezar, a astrolog tłómaczył, że ptastwo gdzieś na żer z trupów i cielsk wroga leciało.

Cicho, spokojnie, rozkosznie było na tém łożu, usłaném dla władzców Rzymu, znużonych swą siłą hałasem Forum, owacyami i ofiary, i uroczystą powagą palatyńskich gmachów.

W dwunastu wyznaczonych ku temu miejscach, jeszcze Cezar Octawiusz Augustus począł był wznosić, imionami dwunastu głównych bóstw Olimpu naznaczone wille; a po jego zgonie, Tyberyusz rozkazał dokonać tych cudów, które teraz otaczały dobrowolnego drugi raz wygnańca.

Na jednym z najwyższych szczytów przeciw świątyni Minerwy, wznosiły się gmachy, Jowiszową nazwanéj, willi, nad samą morza lazurowego przepaścią. Siadł tu gród cały, bielejący od marmurów i alabastru, świecący od złoceń i purpurowych ścian, a obok niego wysoko pięła się wieża strażnica, aby z niéj czujne niewolnika oko, po Sycylijskich morzach, od Galii, od Rzymu, od Baii, Miseny, Puteolów, najmniejszą łódkę wyszpiegowało… Często przez całą Campanią rozstawione stosy, murów Rzymu sięgające, zamkniętemu w Caprei władzcy dawały znać zażegnięte, że czyjaś tam głowa na rozkaz jego upadła, że nienawistne skończyło się życie… Strażnik z owéj wieżycy, dostrzegłszy ogni, potrząsł pochodnią i obojętny ziéwnął, lub rozśmiał się dziko.

Tu był największy przepych, najulubieńsze Cezara mieszkanie; ztąd na dwa morza, dwa światy, na z daleka przypływające mógł poglądać okręta i zgadywać a wróżyć, co mu one w swych niosą wnętrznościach, niewolników-królów dla tryumfu i wozu, wieść o legionach straconych i krwi przelanéj daleko, sycylijskie zboże lub piasek nilowy. A gdy morze było puste i żaden żagiel nie bielał na jego błękicie, oko padało na zaczarowane brzegi Surrentum i daléj ku Herkulesowym portykom, pod stopy zielonego Wezuwiuszu, ku Neapolowi, Puteolom, w opalowych barwach dalekiego krajobrazu szukając rozrywki. I błąkało się po zielonych wzgórzach lesistych, po złocistych dolinach, po różowych gór szczytach, po białych perłach świątyń i domóstw…

A było gdzie polecieć oku… w jedną stronę aż ku Baijom i wyspom, siostrom stojącym na morzu jak syny gór powietrzne, ku Euploi, Limonie, Nesis, Prochycie i Pitecusie; w drugą ku Posidonium, ku Sykulskim brzegom, ku tajemniczemu południu… Obraz z téj wyżyny widoczny tak był niezmierny, że nawet oku Cezara mógł wystarczyć, marzenie Cezara nasycić.

W téj ustroni, wysoko przyczepionéj na skałach, któréj każdy kamień niewolnicy na głowach dźwigali od brzegów, była i świątynia Jowisza, grecką sztuką wzniesiona na kolumnach z onyxów i alabastru, uwieńczonych złotem, i ołtarz Boga Bogów i cella dla jego kapłana i sto izb dla Cezara dworu, i portyk półmili długi, i łaźnia, do któréj wiodła biała ulica, nad przepaścią przypięta, i amfiteatr, i tajemnicze cubicula, i xysty (ogrody), zmuszone rosnąć na twardéj opoce, i kwiaty, i woda, i co człowiek wymarzyć, a niewola wykonać może.

Na głębokich zabudowana grotach, w których czarnéj paszczy stada spędzonych ludzi jęknąć nie śmiały, by ciszy pana nie przerwać, willa owa zataczała swe mury po nad same przepaście o kilkaset stóp nad morzem dźwignięta, a dziwaczna myśl jakaś i zachcenie otoczyły ją zewsząd wysłanemi lithostrotem drogami, tak, by krawędzi nagiéj nie zostawić ziemi. Miejscami odgradzała tylko od powietrza złocona balustrada, obwita powojami i bluszczem, gdzieindziéj umyślnie nikła zapora i u stóp straszyła przepaść ciemna.

Na co tylko przepych wysoce ukształconego ludu, który pod swém panowaniem trzymał świat cały, zdobyć się może, wszystko to na góry, plecami zgarbionych ludzi, dźwignięto. Były tam i greckie posągi, rzekłbyś, zaczarowane postacie, które Bóg jeden stworzył, a drugi skamienił, i naczynia wpół przezroczyste, barw dziwnych, rzeźbione lata długie w cudne wzory i postacie, i lane z ciemnéj miedzi korynckiéj olbrzymy i maluczkie, droższe od nich posążki, Athenom wydarte.

A słupy, które podpierały, strop, który izby pokrywał, posadzki, co je wyściełały, wszystko to złotem, purpurą, drogim kamieniem przyoblec się musiało.

Gołe nawet murów ściany sztuką czarodziejską do życia powołał artysta, i choć płakał może, gdy skuta dłoń jego zarysowała na nich postacie, one śmiać się musiały, i jak sen ulatywać w powietrzu. Na purpurze i fiolecie, nagie dziewczątka zdawały się stworzone, by młodość wiecznie przypominać… choć to wiekuiste ich wesele urągało się starości… Obok nich szczebiotały ptaszęta malowane, chłopcy i dzieciaki zginały się pod ciężarem róż i owoców rumianych.

Na skwar były tu izby chłodne, na chłód łaźnie gorące, a wiekuista uczta, zawsze zastawna, czekała tylko znaku pana, by przed nim ze stołami się ukazać…

Wschody szerokie jak ulice Rzymu, a łagodne, by i starzec mógł się po niéj przechadzać, jeżeli mu się ramiona sług przykrzyły – rozbiegały się ztąd w różne strony po całéj wysepce, do jedenastu willi, równie strojnych i wspaniałych, jak Jowiszowy dwór Cezara.

W zielonych gajach pomarańcz i rozrosłych figach, oczepianych winną latoroślą, po cichych dolinach, w złomach skał tajemnych, w pieczarach, które natura na pół wyżłobiła wiekową pracą lub morze wybiło powoli, falą nieustanną zużywając twardą skałę – kryły się owe rozkoszne ustronia, których przepych jeden coraz inne dla przypodobania się przybierał postacie.

Przy każdéj z tych willi wznosiła się świątyńka, sacella boga, któremu była poświęconą, biły wodotryski chłodne i drzewa rozrastały się posłuszne – ale ściany jednych okrywał marmur jasny jak śnieg, drugich kamień, co jak krew wyglądał zastygła, mlecznemi poprzerzynany żyłami, innych zielone płyty lub złociste kwadraty dziwnemi wzory w łonie ziemi obleczone…

Wyobraźnia budowniczych co się silili na nowe, niespodziane, niewidziane, – mogąca się tu rozpasać swobodnie,… cuda zrodziła, przypochlebiając się panu, wyszukując kształtów olbrzymich, barw nieznanych, wysadzając każdą stopę, to świecącemi kryształy, to różnobarwną polewą, to całemi bryły, na których podania staréj Grecyi snycerz wykuł w nieskończonéj wstędze, gmach opasującéj do koła.

Już tu ani słup, ani ściana nie słuchały rozmiarów urzędowych, których w poważnych budowach trzymać się musiano; – łuki sklepień wspierały się zuchwale i śmiało, kolumny bujały jak drzewa młode, a miasto surowego ich kapitelu, rozrastał się wierzchołek w palmowe gałęzie, w wieńce i sploty. Wschody jedne czepiały się na dachy, drugie spuszczały w podziemia i połowa budowy schodziła z niemi w wewnętrzności gór, kryjąc w nich cuda, których się ludzkie oko z powierzchni domyśleć nie mogło. Ryjąc się w głębinach tajemniczych, budowano w nich pałace ciemności, skryte rozkoszy gniazda, zmuszając wodę by je oblewała, powietrze by je napełniało wonią.

Lecz któż potrafi dziś opisać wspaniałości wyspy, któréj każdy dostępny kątek przeistoczony został, przekuty na jedną całość olbrzymią, co znużonego życiem starca kryć miała i rozkosznie pieścić?

Nawet przepaście użyte zostały dla stopy i oka, zwyciężone pracą, zmuszone okryć się zielenią, upinać kwiatami; nawet dzikie skały wybrzeży dźwigały po nad mórz głębiną galerye, z których zwieszony nad falą lazurową mógł człowiek marzyć, że niebo ma pod nogami…

Morzu kazano wnijść w pieczar głębie i wcisnęło się posłusznie, rozstąpić się kamieniom i prysły, przetworzyć ziemi i stała żyzną od krwi i potu ludzkiego.

Ilu tam ofiar nieznanych kości zdruzgotały głazy, ile ich pożarła otchłań morza z kamieniem u szyi, ile serc pękło wśród trudu – nikt nie liczył, ale gmachy powstały, śmiały się i świeciły.

Z Grecyi przywleczono rzeźby wydarte ziemi, co je zrodziła i kochała, z dalekich światów kamienie na podnóża, złoto na opony, purpurę na wysłanie; a gdy się zamarzyło Cezarowi w zwierzyńcu ujrzeć lwa afrykańskiego lub krokodyla w sadzawce, szedł okręt po nie i wiózł je do stóp pana.

Wśród tych przepychów, jedni mieszkańcy, starzy greccy, potomkowie Telona, wnuki Osków i Tyrryjczyków, nie mieli gdzie się podziać i schronić; szczupła ich garść ustąpić musiała na wierzchy pustych gór, w szczeliny kamienne, w dzikie doliny, których nie dosięgła wola władzcy, ni oko jego posługaczów; wywrócone swe domostwa po kamieniu przenieśli daléj, rozpierzchając się przerażeni.

A plemię to zmieszane z wielu, w Hellenów prawie zmienione, grecki obyczaj przyjąwszy – było zaprawdę jednym z ludów najpiękniejszych i najhojniéj obdarowanych na ziemi. Na obliczu jego czytałeś wypisane pochodzenie szlachetne narodu, który bogi czyniąc na podobieństwo swoje, sam swym bogom był podobny.

Może ten urok wdzięków mieszkańców Caprei sprowadził tu w ostatnich chwilach życia starego Augusta, może z nim połączona prostota obyczajów, wesele dziecięce i niebo zawsze pogodne, jak czoła tych ludzi. Bo w twarzach niewiast i dzieci greckie chodziły posągi, a starzy w swych łachmanach mieli jeszcze powagę senatorów, któréj już w Rzymie nie było.

A lud to był cichy, spokojny, posłuszny i szedł tak na śmierć jak do uczty, nie zdziwiony, nie złamany; obyczaje jego miały woń pierwotnych czasów Saturna, strój był stary, jadło proste, pieśń smutna.

I byli podobni odwiecznym wygnańcom, których już opuściła pamięć, a w piersi tylko została tęsknota.

Capreä i Roma

Подняться наверх