Читать книгу Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 2

Tom pierwszy
I

Оглавление

Wśród najpiękniejszego morza w świecie, jakby z roztopionych ulanego lazurów, pod najczystszém niebem południa, u brzegu okrytego drzewy pomarańczowemi, na których świecą wiecznie złociste owoce, leży jak olbrzymi sarkofag na grobowisku przeszłości, wyspa skalista, ostremi szczyty wspinając się ku niebu, stromemi ściany kamiennemi zanurzona w wodach, przyglądająca się niedbale z jednéj strony Tyrrhenieńskiemu morzu, z drugiéj Cumańskiéj zatoce.

To Capreä… uroczy kątek ziemi, oderwany od lądu umyślnie, aby swobodniéj mógł dumać i sam być panem sobie. Jakże mu tam ślicznie na téj płycie szafirowéj, gdy się cały zarumieni od zachodzącego słońca, a złociste promienie, wskroś przenikając powietrze, otoczą go aureolą jasności!

Wyspa ta stoi z daleka, jakby na straży cudnéj zatoki, którą starożytni Craterem, to jest czarą, zwali; jak czara bowiem zatacza się kolisto i jak ona poi najpiękniejszym w świecie widokiem. Brzegi całe Crateru okrywają gmachy, portyki, świątynie i piękniejsze nad nie drzewa zielone. Na starém tém, od wieków zamieszkanem wybrzeżu, przed tysiącem ośmiuset laty jeszcze może wdzięczniéj niż dziś śmiało się niebo nagromadzonym tu przepychom.

Po wzgórzach i dolinach bielały o jasnych i purpurowych kolumnach wille rzymskie, z rozkosznemi perystylami, obwieszone winem i bluszczami, świątynie ze złocistemi dachy, koliste amfiteatrów stopnie, zawieszone nad morzem łaźnie i kosztownym kamieniem wykładane pieczary.

Jeszcze naówczas groźny wybuch śpiącego od wieków wulkanu nie rozerwał starego Wezuwiusza na dwoje i nie wyszczerbił boków jego, gruzami i ruinami góry zasypując miasta, tamując rzeki, równając doliny.

Na wyniosłych brzegach, spokojnéj góry, od dawna wystygłéj, zielone rozkładały się gaje i winnice, bielały domki i dwory rzymskich wyzwoleńców i lubiących wieś starców, którym się Rzym uprzykrzył… pod sam prawie wierzchołek ciągnęły się budowy, zielenią poprzedzielane, galerye, kolumnady i wschody, w tajemnicze zakątki wiodące.

W pośrodku zatoki, pod wzgórzem, które się wzniośléj dźwigało, między górą Gaurus a Wezuwiuszem, stara Sirene, późniejsza Parthenope, królowa Campanii wesoła, wznosiła się różnobarwnemi mury swemi.

Jak naszyjnik pereł, rozsypane brzegiem morza gmachy marmurowe, tworzyły owe miasto rozkoszne, do którego wzdychali rzymscy patrycyusze, mieniając tu rzymską togę i powagę na grecką suknię i lekkość.

Paleopolis i Neapolis, złączone w gród jeden, zabywszy dawnych sporów, koronowały się ogrodami i palmami, i uśmiechały do siebie, słuchając śpiewu syren, na szumiących ognistych falach przypływających do brzegów. Wśród wspaniałych willi, połączonych z sobą, wśród ciasnych ulic, ostawionych kolumnami z afrykańskich marmurów, wśród ogródków ocienionych drzewy pomarańczowemi, rozłożystemi figami i morwami, poobwieszanemi winną macicą, gdzie niegdzie z białemi, do pasa w purpurę odzianemi słupami, o złocistych kapitelach misternych, wznosiły się świątynie Neptuna, Diany, Merkurego, Cerery, Dioskurów… Na najwyższym szczycie królowała miastom maleńka, pięknych kształtów greckich, Sacella, którą żeglarz zdala witał, obiecując ofiarę po wesołém do brzegów przybiciu.

Około Augustale, skupiały się bazylika, fontanna, forum, teatrzyk i votalne ołtarze i posągi opiekuńczych Bogów Grecyi i Rzymu.

Inaczéj tu wszakże było niż w starych miastach, w których od wieków Tuskowie tylko się gnieździli i gdzieś rzucił okiem, wszędzie znać było ślad przejścia Greków, piętno jońskich wychodźców, którzy tu z sobą swą sztukę, umiłowanie piękna i nieśmiertelny wdzięk geniuszu swego przynieśli. Naczynia, z któremi niewiasty szły po wodę do marmurowych fontann i studni i te, które stały na murach u wnijścia ogrodów, posągi w wyżłobieniach domóstw, kolumny u drzwi skromnych budowli, miały ten kształt prosty a wytworny, ten rysunek wdzięczny a młody, których tajemnica z Hellenów życiem umarła… Każdy słup, każdy marmuru złomek powiadał, że Grek go rozmierzył, ustawił, wyciosał, dobrał barwę do otaczającego nieba i ziemi.

I nic nie było wdzięczniejszego nad to miasto pół-greckie na ziemi rzymskiéj, pod tém niebem cichém, ukryte w koszu liści i kwiatów, szczęśliwe, pijane, na którego horyzoncie zdala rozbiegłe góry Taburnus, Gaurus, Vesuvius i dalsze Lactarius’a ramiona, błyszczały wszędzie domy, świątnicami, portykami i wieczną zielenią drzew cienistych.

Chciało się wierzyć, poglądając na to wybrzeże rozkoszne, na kraj pełen kadzideł i pieśni, że z wieczorną falą wypłyną białe syreny z niebieskich topieli i zaśpiewają tęskną pieśń wiodącą do morza głębi.

Jakby dla podchwycenia tego śpiewu uroczystego bóstw morza, które na świecących falach w księżycową noc widywali, już tylko majtkowie, spoczywający w łodziach u brzegu – wszędzie do koła Crateru cisnęły się aż na piasek miasteczka i ville.

Miejsca tu brakło rzymskim rozpieszczeńcom, tak każdy z nich musiał tu koniecznie mieć gdzie odpocząć; łaźnie ich i domki i spelunki chłodne występowały aż w morze, niemal na falach pływając.

U stóp zielonego Wezuwiusza, strojnego w winnice, leżała, w gajach i ogrodach cała, rozkosznisia Pompeja, miasto kupców i handlarzy, wesoło używających żywota; na jéj przedmieściach Pagus Augustus Felix, wieś wyzwoleńców, ulubieńców, sług i weteranów Augusta, była przytułkiem dworu starego Cezara.

Bliżéj brzegu morskiego Hercules Porticum, kąpało się w samych wodach zatoki, z Retiną, portem swym, wspaniałym teatrem, bazyliką i świątyniami…

Daléj postępując ku Surrentum, miastu Syren, bielały mury Stabii, u stóp Lactariusowéj góry, kasztanowemi lasy pokrytéj, rozrzucone były domki wesołe wśród gajów pomarańczowych, a świątyńki wiejskie gdzie niegdzie podnosiły się, to przeglądając w morzu szafirowém, to na tle ciemnéj gór zieleni malując…

Minąwszy Surrentum i Herkulesowy ołtarz, na najwydatniejszym cyplu ziemi od strony Caprei, na skałach wstępujących w wody cieśniny, wznosiła się świątynia Minerwy.

Wszędzie zresztą, gdzieśkolwiek rzucił okiem, dymiły ołtarze bóstw rozlicznych, bielały słupy małych owych a wdzięcznych, poświęconych bogom świątyniek, które każdy dzień mnożył ku czci coraz nowych mar tysiąca zaludniających sponiewierane Olympy.

W drugą stronę od Neapolis, długo po za miastem ciągnące się, i jedna przy drugiéj nagromadzone zalegały ville pnąc się na góry, zstępując ku morzu, zwieszając po nad falami, w których dla rozpalonych życiem sybaritów szukały kąpieli rozkosznéj… Był to las portyków i kolumn i murów piętrzących się jedne nad drugie, to chowających kapryśnie w głębie gór, w pieczarach, skały i groby, by ich zazdrośne nie dojrzało oko.

Droga wiodąca ztąd od Neapolis do Baii, cała, rzec można, była ulicą pańskich pałacyków podmiejskich, na których stworzenie i ozdoby wysilały się wyobraźnie i dziwaczne chętki zniewieściałych potomków dawnych Rzymian, dziś przez rozpustę i znikczemnienie przysposobionych do niewoli i uśmiechających upodleniu.

Jedne za drugiemi szeregiem, wśród palm, kaktusów, aloesów, winnic i wdzięcznie strzelających z gęszczy ciemnych sosen, z rozpiętemi dachy swych gałęzi, stały owe tajemnicze patrycyuszów i wyzwoleńców przytułki, całe z marmurów, drogich kamieni, muszli perłowych i bronzów… w pół na morzu, pół na lądzie… Daléj, już za Pausilippem, ku Puteolom rozpoczynały się spalone pola Campi phalaegrei, pełne widowisk strasznych, buchające podziemnemi ogniami, po których poetyczne latały wspomnienia…

Za to ku morzu jasno było i dla oka wesoło.

Samo nazwanie Pausilippu (rzuć smutek) powoływało pielgrzymów, przybywających aby tu o troskach Rzymu zapomnieli i całkiem miękkiemu spoczynkowi się oddali. Każdy też tu przybywał tylko odetchnąć powietrzem wonném, skąpać się w morzu lazurowém, posłuchać nocą tajemniczego głosu śpiewnéj fali, zjeść ostryg Lucrińskich, napatrzéć się greckich dziewcząt i skryć przed ludźmi i światem.

I domki te, z cegieł różnobarwnych, z marmuru porfyrów powznoszone, nosiły na sobie piętno jakieś swawolne, które niedozwalało wziąść je za poważne schronienie senatorskie; tu się ciężką zrzucało togę i koturn surowy, a w sukni lekkiéj, któréj Rzym nigdy nie widział, szło po zielonéj murawie lub wysłanéj mozajką ścieżynce, żyć pomarańczowych kwiatów oddechem i rzeźwiącą atmosferą morza.

Wszyscy mieszkańcy tych wybrzeżów zgreczonych, aż do Baii,

Brzegów czystym nieprzyjaznych dziewicom1


tchnęli samą rozkoszą i weselem… do rozkoszy i wesela posługiwali. Dzieci jońskich wychodźców, ludzie tutejsi, ani swéj sztuki, ani zniewieściałego nie zabyli obyczaju, i dobrze im było jako nauczycielom wśród Rzymian, uczących się już godność człowieczą sprzedawać za kroplę ziemskiéj ambrozyi.

Te ville, które poeta zamkami raczéj niż wiejskiemi domki nazywa2 zalegały często wielkie przestrzenie, ze swemi ogrodami, łaźniami, długiemi ulicami, portykami, teatrami i odeonami… z sadzawkami, w których bawiono się tucząc ukochane rybki i ergastulami, w których zamykano okutych niewolników, z celami wyzwoleńców, flecistów, niezliczonéj dworni otaczającéj pana…

Z góry na górę rzucane łuki, przeprowadzały rozpieszczonego starca bez znużenia po grzbietach marmurami wykładanych, ku ciepłemu morzu, które na jego posługi do ciemnéj wchodziło groty. Wolną pochyłością, litostrotem wzorzystym usłaną, posypaną różami i szafranem, spuszczał się po uczcie upojony biesiadnik do swoich thermów, nie trudząc chodem, powoli, i szedł oddychać wonią drzew rozkwitłych, widokiem czarownéj ziemi.

Gdzieś stąpił, gniotłeś z daleka poprzywożone płyty kamieni, wydarte skałom rękami tysiąca niewolników, co je polewając łzami wypolerowali pod stopy pana, opierałeś się o świecące kolumny, o malowane ściany, szedłeś pod stropami w złociste przyodzianemi koszyki…

Po ścianach nawet zewnętrznych tych rozkoszy przytułków, na jaskrawém tle rzucone skakały powietrzne tancerki, greka pędzlem kreślone, unosiły się hymery uśmiechnięte, dzieciaki skrzydlate, bachantki z rozpuszczonemi włosy.

Nic tu nie wyprowadzało myśli z tego zaczarowanego koła, w którém krążyła, tworząc sobie świat pokoju i rozkoszy, i tu prędzéj niż gdzieindziéj zapomniéć było można, że słońce nie zawsze świeci ziemi a szczęście życiu ludzkiemu.

Jeżeli zbłąkany filozof lub skwaśniały retor przyszedł dowodzić znikomości ziemskich rzeczy, prędko upajały go wonie, rozmarzały uśmiechy, śpiewy i wino i kończył bełkocąc nieprzytomny:

– Carpe diem! chwytaj dzionek co ulata…

I brzegi wciąż rozlegały się pieśniami, które gdy przerwał jęk głuchy, to tylko by po nim pieśń jeszcze dźwięczała weseléj.

Ażeby ciężko po wschodach, wracając z Baii, nie przebywać góry Pausilippu, boki jéj przedarto na wylot, i długie, ciemne przejście wiodło przez jéj łono ku polom ognistym, ku źródłom gorącym…

Daléj, nad drugą zatoką stały handlowne Puteole, grecka Dicaerchia, ze swą starożytną świątynią i thermami Serapis’a, przybytkiem Neptuna i amfiteatrem… Od stóp Gaurus’u aż do Baii, wciąż idąc brzegiem, przechodziłeś jedną ulicą villi, jeden wieniec domów oprawnych w krajobraz, jakiemu świat może nie ma równego. Tu były przez Virgilego opiewane i tajemniczemi uświęcone podaniami groty, jeziora, rzeki, a świeżo nad niemi pieśń Augustowego ulubieńca brzmiała jeszcze nad niemi długo przeciągnioném echem. Daléj i jeszcze daléj stały odwieczne Cumy, od których bramy szczęśliwéj droga słana kamieniem, otoczona grobami, wiodła aż do Rzymu, i z stolicy na Campanii brzegi znużonych mowami na roztrach, siedzeniem w Capitolu, lub choćby wielkością swoją Konsulów, tryumfatorów, zwycięzców, których własne szczęście dławiło.

1

Brzegów czystym nieprzyjaznych dziewicomLittora quae fuerunt inimica puellis. Virgilius [w rzeczywistości jest to fragment elegii 11. z I ks. późniejszego nieco od Wergiliusza poety, Propercjusza: …litora quae fuerant castis inimica puellis…]. [przypis autorski]

2

poeta zamkami raczéj niż wiejskiemi domki nazywaNon villas esse sed castra… [cytat z Seneki Listów moralnych do Lucyliusza (Epistulae morales ad Lucilium), 51, 11; mowa o budowanych przez Gajusza Mariusza, Pompejusza i Cezara willach w Baiach, które stawiali na szczytach gór; przez swoje umiejscowienie i typ budowli, wydawały się nie willami, lecz raczej warowniami]. [przypis autorski]

Capreä i Roma

Подняться наверх