Читать книгу Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 9

Tom pierwszy
VIII

Оглавление

Dzień się miał ku zachodowi, niebo było wypogodzone i jasne, wiatr chłodny zawiewał od północy, morze błyszczało bez zmarszczki, a z wierzchołka stromego brzegu naprzeciw przylądka Minerwy widać było niezmierną przestrzeń mórz i lądów, wśród przezroczystego powietrza malujących się tak wyraźnie, jakby je czary jakie ku wyspie zbliżały.

Gdzie niegdzie na tym uśmiechniętym brzegu Sorrentu, z Herkulesowéj świątyni nad falami wzniesionéj, z białych ołtarzy Faunów, dymek ofiar wznosił się w powietrze leciuchny i rozpływał powoli, nieznacznym wietrzykiem rozprzędany jak nici pajęcze. Oko sięgało z łatwością przez zatokę Salernium, ku przeciwnym brzegom, do Helli i przylądku Palynura, i świątynie Paestu nawet, w sinawéj dali omglone, widniały na złotych brzegach Lucanii.

W drugą stronę, z wierzchołka wieżycy strażniczéj, przy Jowiszowéj willi się wznoszącéj, widać było jak na dłoni całe wybrzeże zatoki Cumańskiéj, z zielonością okrytym Wezuwiuszem, z Herkulesowym portykiem, Retiną, starą Parthenope, Pausilippu grotą i willami nad morzem w zieloność utulonemi, Pitecusą i Pontią i ginącemi w dali krajami Campanii szczęśliwéj ku Latium.

Między niebem pogodném i rozpłomienioném ostatniemi słońca blaskami, a morzem w którém się ono przeglądało, najczystszemi barwy oblaném – brzegi Campanii i góry dalekie leżały złączone harmonijnemi tony powietrza, fantastycznemi kształty swemi urozmaicając ten obraz wielki, pełen majestatycznego wdzięku. Tylko po nad górami Tauru, za pyramidą Wezuwiusza, jak cienie przesuwały się lekkie chmurki blado-liliowe, stanowiące głąb tajemniczą tego czarodziejskiego widoku.

Na wyspie cisza panowała przerażająca: żaden głos nie dochodził z jéj dolin i woda fontann ledwie śmiała szemrać po cichu.

U stóp kamienistych małéj zatoki, od strony Campanii, gdzie przybijały okręta, stały nawy milczące i jakby do odpłynienia gotowe, ale z ich malowanych wnętrzy żaden się głos nie dobywał. Na trzech rzędach wioseł zatopionych w morzu, trzy szeregi majtków, wsparte smutnie, milczały w oczekiwaniu.

Ozłocona promieniami zachodu, wyspa świeciła na tle szafirowego morza, jak z drogiego onyxu wykute cacko, ze swemi portyki, galeryami, kolumnami świątyń i pergulami willi obwieszonych winną macicą. Od przylądka Minerwy u dworca Jowiszowego, nad samą zwieszonego przepaścią, na białych mozaik pokładzie, oparty o bronzowe balustrady, siedział mężczyzna przygarbiony i patrzał to na szerokie morze, to na góry otaczające. Najmniejszy szelest go niecierpliwił, każdy ruch na wyspie przerażał, ale znać było, że tę boleść trawiącą starał się ukryć, i choć drgnęło ciało zesłabłe, wracało znowu do posągowego spoczynku, do bezwładnéj obojętności.

Był to mąż lat już podeszłych, z wyłysiałą głową, okrytą wieńcem laurowym, włożonym nie tak dla ozdoby, jak z obawy piorunów, które go tego ranka zbudziły, rozlegając się po skałach; przygarbiony, wychudły, kościsty, twarzy dziwnie uderzającéj. Całe tam długie i burzliwe wypisało się życie na czole pofałdowaném, w oczach osłupiałych i straszliwie wypukłych, w porytém wrzodami cielsku, pozalepianém liśćmi ziół różnych, w ustach zaciśniętych z dzikim wyrazem szyderskiego okrucieństwa, ubierającego się uśmiechem zimnym.

Oczy jego były zbladłe i szklanne, głowa poorana fałdami, skóra na policzkach obwisła i pocentkowana bliznami już zgojonych ran, obok których nowe, rozdarte jeszcze, zaledwie krwawo poprzysychały. Długa szyja, nieco zgięta, którą oplatały żyły wzdęte i jak sieć z pod skóry przeglądające, sterczące grube ramion kości z pod lekkiéj trabei purpurowéj, spiętéj na ramieniu rzniętym kamieniem, wychudłych rąk długie palce, grzbiet przygarbiony, pierś sucha i włosem jak ręce okryta – postać tę czyniły przerażającą.

A jednak w obliczu stéraném i krwią namiętności nabiegłém, w rysach téj twarzy nieszlachetnemi żądzami spalonéj, widać jeszcze było, po za zgnilizną dzisiejszą, jakby świetniejszéj promyk młodości.

Natura uczyniła niegdyś to oblicze piękném, życie je przetworzyło na maskę Satyra dzikiego, zgniotła namiętność, obawa, tęsknota i najszkaradniejsze ze wszystkich uczucie zazdrości i nienawiści.

Przez oczy, usta i głowę tę wypełzłą, mnogie lata niezliczonemi przedarły się zgryzoty, porywami, tajonemi zemsty i boleścią, zostawując po sobie ślady sromotne i krwawe.

Tym starcem był Tyberyusz Cezar… sam jeden dziś na odludziu szukający zapomnienia przeszłości, drżący o teraźniejszość, niedowierzający ludziom, nie rad z siebie, milczący dnie całe, by szyderstwem lub wyrokiem śmierci na krótko otworzyć usta.

Nieco opodal od niego stali jakby czekając rozkazów kilku ludzi skrytych za kolumny portyku, a pomiędzy nimi odznaczał się młodzieniec wysokiego wzrostu, chudy, cery śniadéj i jakby opalonéj, którego rysy dziwnego, niepochwyconego wyrazu, uderzały rodowemi arystokratycznemi cechami. Ale natura, dając mu oblicze piękne prawie, chciała tylko oznaczyć pochodzenie i typ ten sama starła w swych rękach, piętnując go na rozpasanego szaleńca. Cajus Caligula, syn Germanika, nie miał, mimo pięknych rysów, szlachetności w twarzy; oczom jego wpadłym i jakby obłąkanym, ustom dziwacznie wykrzywionym, gdy je mowa otwarła, brakło wyrazu i powagi; czoło szerokie a nizkie, nierówne i pogarbione jakby niedokończonego popiersia, które rzeźbiarz porzucił, nie błyskało geniuszem, zapałem, ani nawet dumą; znać było, że myśli w nim mieszkać ciasno.

Na głowie włos powiewał cieńki i w części już pełznąć zaczynający, choć młodzieńcze to oblicze nad dwadzieścia kilka lat więcéj nie okazywało. Ale i te już ciężyły na tym wyrostku, zawczasu wyniszczonym nieustannie podżeganą rozpustą.

Cajus miał na sobie tunikę lekką i długą po kostki, bez rękawów, i togę, któréj złociste obszycie w greckie meandry całą było ozdobą; na nogach jakby dla przypomnienia przezwiska, które mu żołnierze niegdyś nadali, pieszcząc się z ulubionego wodza dziecięciem, caligae, perłami szyte.

Oko jego z za kolumn śledziło każde poruszenie przybranego ojca i pana, a myśl nim tylko zdawała się zajęta.

Daléj nieco stojące dwie jeszcze postacie, w greckie purpurowe trybomiona odziane, z głowy łysemi i pokorną postawą, tém się tylko od siebie różniły, że jeden był wychudły i połamany a zgięty jak stara winna latorośl sękata, drugi Ezopowy garb nosił na grzbiecie. Odzież obu jednaka, zdradzała domowników Cezara, a na licach ich malowało się znużenie i jakby tęsknota, która w téj chwili, gdy od nikogo postrzeżonymi być nie mogli, mimowolnie wybiła się z pod dźwiganéj maski służebnéj.

Głębiéj jeszcze, w długim marmurowym portyku, patrzał na morze, przechadzając się, starzec siwy, z długą brodą białą, w szacie filozofa, brunatnéj, poplamionéj i zszarzanéj, z założonemi na piersiach wyschłemi rękami…

Wśród tych popiersi, napiętnowanych namiętnościami różnemi, w konwulsyjném jakiémś drganiu stężałych – wspaniale odbijała się ta głowa starca Thrasylla, piękna, spokojna, poważna, acz chłodem śmierci spowita. Znać było, że życie nie potrafiło przygnieść tego człowieka, choć nad nim wielkiém ciężyło brzemieniem… oczy choć wpadłe, patrzały pogodnie na morze i Surrentyńskie brzegi, usta były smutne ale przymknięte łagodnie, a mimo wieku biała i zarumieniona skóra świadczyła o życiu wstrzemięźliwém…

Thrasyllus był astrologiem i wieszczbiarzem: on jeden, z mnogiéj liczby swoich współzawodników, prześladowanéj i rozpędzonéj, pozostał przy Cezarze, bezpieczny dotąd i spokojny, ze stoicką odwagą i obojętnością patrząc na krew, mordy, własne niebezpieczeństwo i przemiany dziwne, którym świat wkoło podlegał… Nic go zachwiać i ustraszyć nie mogło.

I w téj chwili, choć z między białych słupów przechadzającemu się ukazywała straszliwa twarz głęboko zadumanego Cezara, ze swym uśmiechem kamiennym, groźnie pomarszczoném czołem i drgającą niecierpliwym niepokojem piersią – ten widoczny dlań stan zburzenia władzcy, który życie wszystkich miał w rękach, nie poruszał Thrasylla. Chodził tak po portyku Jowiszowéj willi, jakby po ojczystym brzegu greckim w dniach spokojnéj młodości.

Za ścianą brzeżną, co portyk dzieliła od wewnętrznego atrium, przez odrzuconą zasłonę, która drzwi na pół tylko okrywała, widać było w głębi na ławie kamiennéj jeszcze jedną postać, wyrostka nadzwyczajnéj piękności, siedzącego nieruchomie z opuszczonemi rękami i zwieszoną głową. Gdyby nie włosy ciemne, wonnościami zlane, i w splotach długich wijące się po białéj szyi, można go było z razu wziąć za posąg młodego Apolla, dłótem Praxytelesa dobyty z paroskiego kamienia. Cudnych to kształtów było dziécię, zaledwie dorastające i dziewiczym wdziękiem młodości oblane. Lekka szata z białéj tkanki zaledwie mu pierś i część ciała okrywała, zostawując nogi, szyję, ramiona utoczone marmurowéj białości, jakby umyślnie dla podziwu obnażonemi.

Smutny chłopak siedział tak pochylony, z głową, z któréj spadały włosy czarne, z rękami na kolana opuszczonemi, w postawie zadumania tak wdzięcznéj, że zdala stojące posągi zdawały mu się zazdrościć. Piękne jego ręce i nogi, naturalnym instynktowym ruchem ułożyły się w artystyczną całość, tak wdzięczną, że przechodzący Thrasyllus stawał niekiedy, aby nań dłużéj popatrzeć.

Ale chłopak nie widział ani starca, ani innych przesuwających się po cichu ludzi, ani malowanych ścian co go otaczały – wzrok miał wlepiony w ziemię, a mokra powieka zdawała się łzą błyszczeć niedosuszoną, i myśl gdzieś puściła się tak daleko, że jéj nic ku teraźniejszości zawrócić nie mogło…

Wyrostek ten zwał się Hypathos i był nieszczęśliwym Tyberyusza ulubieńcem.

Cezar, zwrócony twarzą ku Polidonii brzegom, długo tak siedział nieruchomy prawie, parę razy tylko krzyk przelatującego ptastwa na twarz jego chmurę groźb pełną wywołał; potém nagle obrócił się w przeciwną ku Rzymowi stronę, i znowu długo okiem błyskami zachodu oślepłém w morze się wpatrywał.

– Cajus! – zawołał na młodzieńca stojącego najbliżéj – spójrzyj ku Pitecusie, – nic-li tam nie widać na morzu?

Caligula wystąpił szybko, posłuszny, z za słupów, przyłożył rękę do czoła i począł patrzeć uparcie na uspokojone fale…

– Nic, ojcze – odezwał się po chwili – ani żagla, ni okrętu…

– Nic i nic! – głucho powtórzył Cezar – nic… I dodał wiersz jakiś grecki, o który, zaledwie dosłyszany, dwaj grecy w czerwonych sukniach jęli się spierać, przypisując go jeden Homerowi, Hezyodowi drugi, ale wrzawa powstająca, spójrzeniem zaognionych oczów Tyberyusza w ołowiane zmieniła się milczenie.

Cezar wstał z ciężkością, a raczéj dźwignął się z siedzenia, powiódł jeszcze po morzach oczyma, lekki uśmiech przebiegł mu usta zsiniałe i miał się skierować ku portykowi, gdy nagle, jakby z pod ziemi wyrosła, od strony morza ukazała się czepiająca po stromych skałach i po nad nie wyskakująca postać człowieka… Przerażony nagłém jéj ukazaniem cofnął się Cezar i zadrżał chorobliwie, ale wnet pohamował strach i stanął jak wryty, bledniejąc tylko od gniewu.

Z téj strony budowy willi były całkiem niedostępne, góra ścianą prawie pionową tonęła w morzu, kamienie jéj gładkie ledwie gdzie jaką szczerbą się rysowały; zdawało się niepodobieństwem, by stopa człowieka wdarła się tędy do strzeżonych wkoło mieszkań pana. Zjawienie się więc ludzkiéj postaci nad tą przepaścią nieprzystępną, przeraziło niespokojnego już Tyberyusza. Krzyk gardłowy, stłumiony wprędce, do stóp jego zwołał natychmiast co żyło – Cajusa, filozofów i daléj ukrytych niewolników i straże.

Nie było jednak nic tak groźnego w tém niespodzianém zjawisku, co tak pana świata ulękło, a na strach jego poglądało z uśmiechem… śmiałek ów był prostym rybakiem z Caprei, chcącym się docisnąć do pana z ofiarą, któréj inaczéj złożyć nie mógł, gdyż niewolnicy dopuścićby go nie chcieli. Trzymał on w ręku ogromną barwenę, rybę naówczas najwyżéj cenioną takiéj wielkości, jakiéj okoliczne wody nie miały, i sądził zapewne, że go Cezar obficie za przysmak ten obdarzy – ale się bardzo omylił w rachubie.

Tyberyusz zadrżał; nędzny ów rybak i Grecy i Cajus obawę jego spostrzegli; pomścić się więc musiał za to i trzęsąc jeszcze, rozkazał ową szorstkiéj łuski barweną nieszczęśliwemu twarz wytrzeć.

Ze śmiechem i wyciem rzucili się niewolnicy na osłupiałego rybaka, który jedną nogą stojąc jeszcze nad przepaścią, drugą sparty o balustradę wił się cały pokrwawiony, wołając:

– O! dzięki jeszcze bogom, żem mu raka złowionego razem nie przyniósł.

– I tu go dostanie! – rozśmiał się starzec skinąwszy na swoich.

Z okrucieństwem nieludzkiém, jęczącą ofiarę wstrzymano za włosy nad skałą, dopóki nie przyniesiono raka, którym twarz poranioną na nowo mu odarto.

Naówczas nasycony skinął Cezar i nędznik ów zepchnięty nagle, znikł na skałach rzucony ku morzu.28

W czasie téj sceny okrótnéj, twarz Tyberyusza wysiłkiem woli przybierała znowu wyraz spokojny, a z przytomnych Cajus jeden spoglądał na męczarnię z uśmiechem wyuzdanéj swawoli; greccy retorowie jak na igraszkę niewinną z podłą istotą, Thrasyllus z krwią zimną przywykłego już do podobnych widoków i zastygłego człowieka. Krzyki rybaka wywołały także osłupiałego chłopca z jego kryjówki, wybiegł Hypathos, obejrzał się smutnie i szybko zakrył sobie oczy przerażony. Zdawało się z razu jakby chciał biedz ku nieszczęśliwemu, ale nim miał czas ruszyć się, już go na skale nie było.

Służba tylko pańska zwieszona patrzała w dół ciekawie, a Cezar skinąwszy na Thrasylla, z nim razem poszedł drogą marmurową, zwieszoną nad przepaściami i schodzącą powoli ku brzegowi od strony Cumańskiéj zatoki.

Cajus i Grecy ustąpili i skryli się za kolumny; tylko niewolników tłum, wywołany z kryjówek, przyglądał się morzu i skałom stromym, chcąc dójrzeć co się stało z ciałem rybaka. Hypathos podbiegł także ku galeryi i piękną swą główkę zwiesił nad morze, szukając go niespokojnemi oczyma.

– Gdzież się podział? – zapytał niewolników.

– W pałacach Syren – rozśmiał się jeden z ludzi – zaniósł im swoją barwenę i raka.

– Upadł więc? – spytał chłopak.

– A mogłoż być inaczéj? – odparł jeden z niewolników. – Patrz-no chłopcze – dodał – nie wiem jak on tu się wdrapał? Ale czegoż człowiek nie uczyni dla złota? Nie lepiéj rozumiem jak potrafił zlecieć tak szybko, żeśmy ciała jego na wodzie, ani trupa na skałach, ani krzyku, ani pluśnięcia nie dopatrzyli i nie słyszeli…

Wszyscy tak przypatrywali się ciekawie w dół za biédnym rybakiem, a Hypathos ze szczególném zajęciem zdawał się śledzić co się z nim stało… ale owe zjawisko, krwią zbroczone, jak wyrosło z ziemi, niepojętym też sposobem znikło w powietrzu.

– Patrzcie-no! – rzekł jeden z niewolników zafrasowany – byleby to nie był duch jaki i bóstwo morza, które Cezarowi-Bogu samo przyniosło dań powinną… człowiekby zginął przecie… A jeśli się ono pogniewa za to przyjęcie i mścić się będzie?

– Cichoż! – zawołał drugi – gdzieżeś ty bóstwo widział w chlamydzie podartéj, tak ogorzałe od słonéj wody i słońca?…

– Mówią, że różne przybierają kształty…

– Lecz i Cezar sam jest bogiem – przerwał drugi – uczułby i poznał w nim gościa z morskiéj głębiny.

Hypathos stał milczący, a wciąż bacznie na dół spoglądał… Niewolnicy szepcząc odsunęli się od niego, popatrzyli w przepaść i znikli powoli schodami, znowu spuszczając się do podziemnych camerelli swoich.

28

śmiałek ów był prostym rybakiem z Caprei, chcącym się docisnąć do pana (…) przyniesiono raka, którym twarz poranioną na nowo mu odarto – Swetoniusz, Żywot Tyberiusza 60 [gdzie mowa o złowionej languście, skorupiaku morskim, nie o raku, który jest stworzeniem słodkowodnym; nie ma też wzmianki o zrzuceniu rybaka do morza]. [przypis autorski]

Capreä i Roma

Подняться наверх