Читать книгу Skiba. Ciągle na wolności - Krzysztof Skiba - Страница 10
Kabaret na tapecie
ОглавлениеLata 70. Głęboka komuna. Szkoła podstawowa i pani od fizyki, szczerze zaangażowana w eksperyment, dzięki któremu być może zaszczepi w uczniach pasję do nauki.
– A teraz słuchajcie, drogie dzieci: kiedy nacisnę tutaj, między tą kulką a tą kulką przebiegnie prąd elektryczny.
Po czym nacisnęła magiczny guzik raz, drugi i trzeci, dzieci wciągały powietrze, pchając się, żeby lepiej widzieć i… nic się nie działo. Wszystko było stare, zużyte lub zepsute. I wtedy ja na całą klasę wrzeszczałem:
– Czary! Gusła! To nie istnieje! To nie jest prawdą!
Szybko zauważyłem, że moje dowcipy podobają się kolegom. Szczególnie kiedy żartuję z nauczycieli. Jako etatowy śmieszek klasowy miałem swój popisowy numer. Na lekcjach matematyki specjalizowałem się w zjadaniu kredy, co w biednej prl-owskiej podstawówce było odbierane jako rodzaj sabotażu. Kiedy zjadałem kredę i nie było czym pisać po tablicy, automatycznie stawałem się wrogiem systemu. Na swoją obronę miałem absurdalne wytłumaczenie, że muszę jeść kredę, bo pochodzę z biednej rodziny i mam niedobory wapnia w organizmie. Dwa razy udało się uniknąć konsekwencji, ale za trzecim stwierdzono, że to chyba jednak jakaś lipa. Ku uciesze kolegów rozpętała się prawdziwa zadyma o kredę. Na dywanik wezwano najpierw moją starszą siostrę, a później rodziców, by dogłębnie zbadać sytuację rodzinną. Na szczęście obyło się bez większych sankcji. Mama doskonale wiedziała, do czego jestem zdolny, więc nie odkręcała specjalnie mojego absurdalnego tłumaczenia.
Szkolny kabaret Tapeta w bojowym nastroju
Fot. KFP
W siódmej klasie podstawówki wymyśliliśmy z chłopakami, że na 8 marca zamiast żałosnej szopki z wręczaniem zwyczajowych goździków przygotujemy dla dziewczyn coś jakby spektakl. Poprzebieraliśmy się, pozakładaliśmy peruki i na lekcji wychowawczej parodiowaliśmy naszych nauczycieli. Wychowawczyni była zachwycona, że w szkole powstał taki oryginalny kabarecik, a nasze dziewczyny piszczały i pokładały się ze śmiechu. To miała być jednorazowa akcja, ale na fali sukcesu zapragnęliśmy pójść dalej. Razem z Maćkiem Kosycarzem i kilkoma kolegami założyliśmy kabaret Tapeta. Wtedy często mówiło się, że coś jest „na tapecie”. Tapety w ogóle były dość popularne w domach oraz na twarzach kobiet. Rajcowała nas właśnie ta wieloznaczność. Już pierwszego dnia wiosny wystąpiliśmy w sali gimnastycznej przed całą szkołą jako oficjalny kabaret z pełnym programem. Władze szkolne entuzjastycznie zareagowały na naszą propozycję występu, bo zwykle trzeba było uczniów za ucho ciągnąć na jakieś teatry. A myśmy zaproponowali pełny program ze skeczami i piosenkami dla całej szkoły. Na gitarze grał wtedy Darek Tomaszewski, ja z Maćkiem Kosycarzem robiłem skecze, w niektórych scenkach wspierało nas jeszcze dwóch kolegów. Oczywiście obśmiewaliśmy rzeczywistość szkolną i świat wokół nas ze swojego punktu widzenia. Chcieliśmy mieć własne piosenki, bo wiedzieliśmy, że pomiędzy żartami niezbędny jest oddech muzyczny – nauczyliśmy się tego od naszych mistrzów. Obaj z Maćkiem znaliśmy już studencki kabaret Złodziejka, kojarzyliśmy Jacka Kleyffa, kabaret Olgi Lipińskiej. Nagminnie słuchaliśmy trójkowego magazynu 60 minut na godzinę. Chętnie posługiwaliśmy się parodią i przerabialiśmy znane piosenki. Wymyśliliśmy na przykład parodię telewizyjnego programu śniadaniowego, który w naszym skeczu nazywał się Lura czy owsianka. Zainspirowani żartami o tak zwanych fachowcach, których w prl-u niemalże całowało się po rączkach, przygotowaliśmy własny dowcip, który niestety nie znalazł zrozumienia wśród grona pedagogicznego. Jego puenta leciała mniej więcej tak:
– To co, idziemy do mnie na jednego?
– No tak, tylko dlaczego na jednego?
– Bo tylko jednego mam…
To było za wiele dla grona pedagogicznego. Tapeta miała być przyzwoitym i grzecznym kabaretem, a tu taki sprośny żart? Uznano, że to nie przystoi, i zaraz po pierwszym przedstawieniu dostaliśmy zakaz działalności na terenie szkoły. Na szczęście za kilka miesięcy kończyliśmy podstawówkę, więc w ogóle się nie przejęliśmy.
W ogólniaku do mnie, Maćka i Darka dołączyli Marek Wałuszko i Wojtek Lipka. Pod wpływem wydarzeń sierpniowych 1980 roku w Gdańsku program Tapety bardzo się upolitycznił. Zrobiliśmy na przykład skecz obśmiewający drogówkę. Zaczynał się jak klasyczny reportaż telewizyjny, w którym ja byłem reporterem. Chwaliłem drogówkę, podkreślałem, że jej obecność na drodze podnosi bezpieczeństwo. Mówiłem coś w stylu: „Witam serdecznie! Jest niedziela, kierowcy właśnie wracają z weekendowych wypadów…
O! Na horyzoncie pojawia się samochód w kolorze zielonym… Kolor zielony, kolor nadziei… z zielonym listkiem, zapewne początkujący kierowca…”. Następnie przed samochodem wyrastał funkcjonariusz i czerwonym lizakiem usiłował zatrzymać auto. Samochód jechał dalej i wpadał do rowu wypełnionego… kwasem solnym. Absurd totalny! Ale ludziom podobały się te nasze makabryczne historie. Poza tym naśmiewać się z milicji, to prawie jak naśmiewać się ze Związku Radzieckiego.
Przybywało nam żartów i chcieliśmy się rozwijać, zostać profesjonalnymi kabareciarzami. Daliśmy kolejny spektakl w auli naszej gdańskiej Jedynki. Swoje teksty przedstawiliśmy wcześniej polonistce, ale podczas występu zaprezentowaliśmy coś zupełnie innego. Jeden dowcip zaczynał się tak: „Uwaga! Komunikaty SS! – Tu następowała znacząca przerwa. – Czyli Samorządu Szkolnego!”. I znów dyrekcja uznała, że absolutnie nie możemy występować jako kabaret szkolny. Dyrektor i nauczyciele strasznie się bali, srali ze strachu, że coś palniemy, a do nich zadzwoni ktoś z kuratorium z pretensjami. W komunie wszystko musiało podlegać kontroli, każda grupa artystyczna musiała mieć jakiś patronat, na przykład szkoły, domu kultury, organizacji młodzieżowej. Kiedy artyści amatorzy coś nabroili, to władze czepiały się ich „opiekuna”. Dzisiaj to jest absurdalne, ale tak to wtedy działało.
Zupełnie nie przejęliśmy się awanturą w szkole i dość szybko zaczęliśmy występować w domach kultury i innych zaprzyjaźnionych liceach. Potem znaleźliśmy kółko teatralne przy Pałacu Młodzieży na ulicy Ogarnej. Kółkiem opiekował się Florian Staniewski, przesympatyczny aktor Teatru Wybrzeże. Był bardzo pomocny, uczył młodzież dykcji i organizował konkursy recytatorskie. Wyczuwał w nas dobrego ducha i w ogóle nas nie kontrolował. Wręcz przeciwnie – pomagał ustawiać nam skecze, żeby były bardziej udramatyzowane, pokazywał, jak grać. Jako człowiek wolny i artysta był ostatnią osobą, która chciałaby kogoś cenzurować. Wtedy zrozumiałem, że artyści mają zupełnie inne postrzeganie świata. Nie są urzędnikami i żeby tworzyć, nie potrzebują żadnej pieczątki.
Przez przypadek dowiedzieliśmy się o warsztatach kabaretowych w Kielcach. To był festiwal twórczości artystycznej harcerzy połączony z konkursem dla młodych talentów. Tak się złożyło, że hufiec gdański nie miał żadnych artystów, których na tym festiwalu mógłby pokazać. Stwierdziliśmy, że skoro Maciek i ja jesteśmy harcerzami, to się podepniemy pod tę imprezę. Tym bardziej że warsztaty kabaretowe mieli tam prowadzić nasi idole: Jacek Federowicz, Marcin Wolski i Andrzej Zaorski. Oprócz tego była to pierwsza okazja, by się pokazać szerokiej publiczności. Kiedy się dowiedzieliśmy, że fundują nam spanie i zwracają koszty podróży, poczuliśmy się jak gwiazdy.
Na miejscu dużym przeżyciem okazały się rozmowy z młodymi artystami z całej Polski. Przyjechało tam pięć czy sześć kabaretów, między innymi Harakiri z Ostrowi Mazowieckiej, z której pochodzi Wiesław Tupaczewski, późniejszy współzałożyciel kabaretu ot.to, i kabaret Który z Lublina, czyli Andrzej Klesyk i Dariusz Saleta. Wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem spotkania z Jackiem Federowiczem i Marcinem Wolskim, którzy wtedy tworzyli słynną audycję radiową 60 minut na godzinę. Pamiętam, że kiedy zapytaliśmy się, jaki procent tekstów kreśli im cenzura, po namyśle odpowiedzieli, że około 50. To był dla nas szok – praktycznie połowa pracy była z miejsca skreślana i lądowała w koszu.
Głupie miny i piękne kobiety towarzyszą mi od zawsze. Pierwsza z lewej, obok mnie, to Aneta Kręglicka – przyszła Miss Świata 1989
Fot. Maciej Kosycarz / KFP
W Kielcach zdobyliśmy nagrodę publiczności. Z pełną premedytacją obśmiewaliśmy komunistyczną propagandę, używając języka klaso-poetyckiego:
Prędzej, górniku!
Szybciej, górniku!
Już na ten węgiel czeka huta.
Nasza kochana Huta Bieruta.
Szybciej, piekarzu!
Mocniej, piekarzu!
Już na twe bułki czeka huta.
Nasza kochana Huta Bieruta.
Główną nagrodę jurorzy przyznali grzecznemu kabaretowi o nazwie Grzybek, który składał się z samych dziewcząt.
Można powiedzieć, że przez krótką chwilę byliśmy specjalistami od nagród publiczności. Zaraz po imprezie w Kielcach pojechaliśmy na Inowrocławskie Spotkania Artystyczne i tam także zostaliśmy docenieni przez widownię. W nagrodę dostaliśmy wielki dzban, który do dziś zdobi piwnicę mojej matki. Jurorzy najwyraźniej bali się przyznawać nagrody kabaretom, które w swoim repertuarze miały dowcipy uznawane za polityczne. Na szczęście załatwiała to za nich publiczność.
Zachęceni drobnymi ogólnopolskimi sukcesami zapragnęliśmy stworzyć własną imprezę kabaretową w Gdańsku. Wymyśliliśmy kilkudniowy przegląd młodzieżowych kabaretów Błazenada ’81, przy czym słowo Błazenada było pisane liternictwem Solidarności. Pamiętam, że niektórych bardzo to oburzało i mówili nam, że kpimy z Solidarności.
Impreza wystartowała 12 grudnia 1981 roku. Wszystko zorganizowałem, zaprojektowałem plakaty z Matejkowym Stańczykiem, zaprosiłem zaprzyjaźnione kabarety z Polski i zadbałem o sprzedaż biletów. Niestety, przyszła feralna niedziela bez Teleranka – 13 grudnia. W zasadzie można powiedzieć, że na koniec Błazenady wystąpił generał Jaruzelski i pozamiatał. Wprowadzono godzinę policyjną, postawiono szlabany na rogatkach miast i wszyscy, którzy przebywali poza swoimi domami, mieli 24 godziny na powrót pod groźbą pozbawienia wolności. Pamiętam, jak odprowadzaliśmy naszych kolegów na dworzec. Wszystko wokół sprawiało wrażenie, jakby zaczęła się wojna. Na peronach było czarno od ludzi, nagle zmuszonych opuścić miasto.
Wracając, widzieliśmy, jak patrole zomo zrywają nasze plakaty z napisem „Błazenada ‘81”. Żarty naprawdę się skończyły. Powtarzaliśmy sobie, że teraz to będzie podziemie, teraz to będzie prawdziwa walka. Wszyscy byliśmy naładowani. Mówiliśmy, że Solidarności nie da się pokonać, bo co można zrobić dziesięciu milionom ludzi? Jak się okazało, w dwa tygodnie właściwie posprzątano całą sprawę z pomocą ciężkiego sprzętu do odśnieżania, a Solidarność okazała się kolosem na glinianych nogach.
Nie mogliśmy występować oficjalnie, więc próbowaliśmy robić spektakle podziemne, jako tak zwane otwarte próby z udziałem publiczności. Przynajmniej nie trzeba było oddawać tekstów do cenzora. Ostatni spektakl zagraliśmy w maju lub kwietniu 1982 roku. Chwilę później na akcji ulotkowej wpadli pianista Tapety Piotr Makoś i nasz kumpel Janusz Waluszko. Piotr został strasznie pobity, wymęczony i zajechany psychicznie. Mieliśmy wyrzuty sumienia, bo to my wkręciliśmy go w akcje ulotkowe. Sam nie był nigdy jakimś wielkim działaczem podziemia, chciał nam pomóc i tyle. Poszedł na pierwszą akcję ulotkową i akurat go, kurwa, złapali!
Po tym wszystkim odechciało nam się robić kabaret, który nagle wydał nam się dziecinną zabawą. Powiedzieliśmy sobie: dość tego! Nadszedł czas walki! I wtedy nastąpiła radykalizacja. W ruch poszły kamienie.