Читать книгу Skiba. Ciągle na wolności - Krzysztof Skiba - Страница 5
Horror w Lipnie
ОглавлениеW drugiej połowie lat 90. przed Big Cycem otworzyły się bramy przedziwnych, do tej pory nieznanych nam przybytków koncertowych. Jak Polska długa i szeroka graliśmy w najrozmaitszych miejscach, od stadionów żużlowych po wiejskie stodoły. Nie wszyscy jednak nas kochali. Pewnego dnia nasze swobodne zachowanie w przydrożnym barze obraziło lokalnego stróża moralności. Do naszej wesołej bandy podszedł „dżentelmen”, który wygarnął nam, że zachowujemy się skandalicznie.
– Wypadałoby zachować chociaż resztki człowieczeństwa – pouczył nas kąśliwie.
Skoro facet chce zachować resztki, to proszę bardzo, zostało nam trochę na talerzach.
– Oto nasze resztki człowieczeństwa!
I bach mu te „resztki człowieczeństwa” w postaci niedojedzonych frytek na łeb. Już miałem przepraszać szefa lokalu, gdy usłyszałem głośne brawa. Jeden z kelnerów wytłumaczył mi, że to stały bywalec i złośliwa menda i że wszyscy mieli go tu dość.
Szczytem paranoi był epizod w wiejskiej dyskotece w Lipnie pod Jędrzejowem. Pojechaliśmy tam wprost z katowickiego Spodka, gdzie odbieraliśmy platynową płytę za album Z gitarą wśród zwierząt. W Katowicach zabawa była przednia, bo płytę wręczali nam sobowtór Edwarda Gierka i tancerka erotyczna, przedstawicielka Teresy Orlowski. Szampańskie nastroje nie opuszczały nas jeszcze następnego dnia, gdy dotarliśmy w okolice Jędrzejowa. Niestety – na miejscu za nic nie mogliśmy odnaleźć adresu podanego przez organizatora i dyskoteki o nazwie Palermo. Trzeba było zasięgnąć języka wśród lokalnej społeczności. Nasz kierowca Henas dwoił się i troił, by zrozumieć mętne tłumaczenia autochtonów. W końcu zdesperowany sięgnął po swoją tajną broń ostateczną – wojskowe mapy topograficzne.
– O! Tu przy drodze są jakieś dwa kwadraciki – zawołał. – To musi być to!
Dla pewności zapytaliśmy jeszcze jakiegoś chłopa, który szedł drogą. Potwierdził i zaraz zapytał:
– A to jakieś disco polo będzie grane?
– Będzie, będzie – odpowiedziałem nieco zaskoczony i pojechaliśmy dalej.
Okazało się, że Henas miał nosa. Dyskoteka Palermo mieściła się w jednym z dwóch samotnych budynków w szczerym polu przy wyboistej wiejskiej drodze. Była to najprawdziwsza stodoła w środku przerobiona na imprezownię. Pracujący nieopodal chłopi z widłami na nasz widok przerwali prace, by popatrzeć, co to za cudaki zjechały do Lipna.
Jak tylko to zobaczyłem, mówię do Maćka Durczaka:
– Słuchaj, wiem, że mamy umowę, ale może to olać? Coś mi tu nie gra.
Kiedy weszliśmy do stodoły, okazało się, że na nasze nieszczęście wszystko wygląda jak należy – jest scena, są światła, profesjonalne nagłośnienie i bar. Właściciele sprytnie przedzielili lokal na dwie części – dla artystów i dla publiki. Co było robić? Henas wjechał busem do środka, chłopcy zaczęli się rozstawiać ze sprzętem, Maciek poszedł pogadać z organizatorem, a mnie nie pozostało nic innego, jak walnąć piwko.
Mina mi zrzedła, gdy gość za barem z lekkim skrępowaniem wyjaśnił:
– Tu nikt piwa nie pije, lejemy z tego jabole.
No nic, myślę, pójdę do samochodu po coś mocniejszego.
Rozmawiając z miejscowymi, dowiedziałem się, że właścicielem klubu jest sołtys, ale ma tajnego wspólnika – księdza! Omal nie zachłysnąłem się whisky. Nagle poczułem, że muszę skorzystać z toalety.
– Gdzie kibelek? – pytam barmana.
Facet skierował mnie do organizatora.
– Cholera, Krzysiu, a co potrzebujesz zrobić?
– Wiesz, jestem po ostrej bibie, raczej zapowiada się coś poważniejszego.
– Dobra, zawiozę cię.
Po paru minutach bujania na wybojach w zdezelowanym golfie bez rejestracji dojeżdżamy pod całkiem przyjemny murowany domek.
– Matka! Artystę przywiozłem, srać będzie! – wrzeszczy mój kierowca, po czym zwraca się do mnie: – Idź, załatw, co trzeba, ja tu poczekam.
Obiecuję sobie, że tego dnia już niczemu nie będę się dziwił.
Po powrocie do naszej stodoły zauważam ochroniarzy. Stawiają bramki dość daleko od wejścia.
– To dla bezpieczeństwa – tłumaczy mi szef ochrony. – Oni tu potrafią mieć za pazuchą nawet topory i noże. Musimy każdego sprawdzić przed wejściem. Że też tu przyjechaliście! Przecież tu nikt nie chce grać, tylko czasem jakaś trzecia liga disco polo się pojawia.
Zapaliła mi się kolejna czerwona lampka, ale widzę, że na scenie już wszystko gotowe. Nawet są pierwsi goście na sali i sączą wino. Podchodzę do chłopaków i dzielę się wątpliwościami.
– Maciek – mówię do menedżera – znowu nas w jakiś kanał wpuściłeś, tu nikt nie przyjeżdża.
– Krzysiu, poczekajmy. Zobacz, ludzie się schodzą, zaraz się zapełni cała stodoła.
I faktycznie, słychać furkot silników, podjeżdża fura za furą. Pod sceną z jakieś 20–30 osób. Może nie będzie tak źle… Po chwili patrzę na zegarek i widzę, że koncert jest opóźniony o pół godziny. Wyglądam na zewnątrz, a tam tłumy w polu, ale nikt nie podchodzi do bramki. Zagaduję ochroniarza:
– Czemu nikt nie wchodzi do środka?
– Panie Krzysiu, ci, co mieli kupić bilety, dawno już weszli. To elita, najbogatsi we wsi, a reszta chce wbić za darmo. Takie są tutaj zwyczaje. Jak tylko zaczniecie grać, wbiją się śturmem, na partyzanta.
– I co? – pytam osłupiały. – Nie powstrzymacie ich?
– Co my możemy? Nas tylko dziesięciu, a ich, patrz pan, z tysiąc będzie. A jak wyjmą kastety i noże, to pan zobaczysz, co tu się będzie działo.
Idę do chłopaków. Aż się we mnie gotuje.
– Zwijajcie sprzęt! – wołam. – Maciek, niech oddadzą za bilety tym, co kupili, i spierdalamy. Oni chcą szturmować bramkę z nożami i kastetami!
Któryś z miejscowych musiał usłyszeć, jak się awanturuję, bo po chwili podbiega do mnie ochroniarz.
– Panie Krzysiu, nie jest dobrze, coś się szykuje. Oni już wiedzą, że chcecie ich olać, a to dla nich sprawa honorowa. Teraz już muszą wam wpierdolić. Musicie wiać! Spakujcie się szybko i wyjedźcie busem przez główną bramę, pomożemy wam i odeprzemy pierwszy atak. Jak dobrze pójdzie, zanim się zorientują, będziecie już za miedzą.
W zespole pełna mobilizacja. Słuchamy zaleceń ochrony, pakujemy sprzęt, talerzami od perkusji obstawiamy szyby w busie i wszyscy na wszelki wypadek chowamy się z tyłu. Z przodu siłą rzeczy zostaje tylko kierowca Henas. Spoglądam na jego czoło – widzę dwie strużki potu. No nie – facet, który z niejednego komisariatu chleb jadł, zaprawiony w bojach, wymięka?!
Organizator włącza na full jakieś chamskie dicho. Henas bierze się w garść, odpala silnik i rusza z piskiem opon przez uchyloną bramę. Ochroniarze odpierają ataki zdezorientowanych, ale wkurzonych lokalsów. Zapieprzamy, ile fabryka dała, wóz podskakuje na wybojach. Lecą kamienie – kilka trafia w nasz pojazd. Ktoś próbuje nas gonić na skuterze, ale zakopuje się w piachu. Po chwili jesteśmy na tyle daleko, że już nic nam nie grozi. Okrzyki: „Chuje! Chuje!” milkną w oddali. Dojeżdżamy do głównej drogi i wszystko to zdaje się tylko sennym koszmarem. Cóż, ksiądz, właściciel tej tancbudy, nie zarobił na Big Cycu. Lipno – pomyślałem – pamiętamy!