Читать книгу Skiba. Ciągle na wolności - Krzysztof Skiba - Страница 7

Jimi Hendrix –
opowieści spod celi

Оглавление

Każdy, kto konspiruje przeciwko władzy, musi się liczyć z ryzykiem wpadki. Pech chciał, że w 1985 roku w Jarocinie podczas koncertu nie rozpoznałem w tłumie sierżanta, jak się potem okazało, o rozczulającym nazwisku Wesołek. Rozrzucając ulotki, trafiłem go prosto w nos.

To był czas eksplozji polskiego rocka. Jarocin, który w poprzednich latach organizowano w małym amfiteatrze, teraz rozkwitał na stadionie. Dwadzieścia tysięcy osób! Jak na tamte lata była to chyba największa koncertowa masówka. Wyobraźcie sobie teraz chudego, niepozornego chłopaka w obdartych krótkich spodenkach i dżinsowej katanie narzuconej na gołe ciało. Włosy spięte w kitkę, a na ramieniu hippisowska torba z frędzelkami. Zaraz rozrzuci ostatnią partię ulotek, którą przywiózł z Gdańska. To już trzeci dzień festiwalu. Przez dwa poprzednie ulotki, które rozrzucał, fruwały nad głowami publiczności, a on wmieszany w tłum sprawnie umykał przyczajonej władzy. Ostatni rozrzut i wreszcie idę się bawić z Renatą – możliwe, że tak pomyślałem. Byłem już zmęczony ciągłym napięciem i pilnowaniem torby z ulotkami, poza tym chciałem wreszcie spędzić trochę czasu ze swoją dziewczyną. Rzucam po raz ostatni, a tu bach – rączki w tył i obywatel pójdzie z nami. Kolesie wywlekają mnie z tłumu i prowadzą – uwaga – do punktu pierwszej pomocy. Czyżby chcieli mi dać serię bolesnych zastrzyków i pałą w łeb? A może pod kitlem gość będzie miał paralizator? Nie! Oni mnie tam zabrali na przesłuchanie. Okazało się, że na stadionie bezpieka ma taki pokój operacyjny, który jest zakamuflowany właśnie w ten sposób – typowa przykrywka SB. Siedziało tam już kilku delikwentów, w większości zatrzymanych za posiadanie alkoholu. Wówczas w dniach festiwalowych prohibicja obejmowała obszar do 50 kilometrów od Jarocina, ale wiadomo – Polak takie łamigłówki rozwiązuje z zamkniętymi oczami.

Ja spośród zatrzymanych stanowiłem największe zagrożenie. Zagrożona była cała Polska! Ludowa, ma się rozumieć. Inni siedzieli na taboretach, za to ja – na podłodze, skuty kajdankami i przypięty do kaloryfera. Scena jak z 07 zgłoś się. Esbek wali nerwowo w widełki telefonu, kręci jakąś korbką i krzyczy do słuchawki:

– Halo! Halo, centrala! Słychać mnie? Z tej strony sierżant Wesołek. Wesołek, do cholery! Mamy go! Tak, tak. Polityczny. Jak to, co z nim zrobić?

W milczeniu czekam na rozwój wypadków. Sierżant Wesołek dokonuje pierwszego przesłuchania, które kończy się niczym, bo ja od razu mówię, że to horrendalna mistyfikacja, że to nie ja, że owszem, był w tłumie gość bardzo do mnie podobny i to z pewnością on te ulotki rozrzucał. Nie mam przy sobie żadnych dokumentów, a pytany o nazwisko, odpowiadam: Hendrix. Po chwili dzwoni telefon – jest decyzja, żeby mnie przewieźć na dołek przy komisariacie w Jarocinie i tam kontynuować czynności służbowe, bo tu nie ma warunków. Dodatkowo mam zły wpływ na młodzież przyłapaną z piwkiem.


Areszt śledczy w Kaliszu. Moje pierwsze autografy na wieczną pamiątkę

Fot. Archiwum IPN

Dołek to cztery małe cele dla miejscowych pijaczków, z którymi mam przyjemność spędzić noc. Znów rozpoczyna się przesłuchanie. Cały czas podtrzymuję, że nazywam się Jimi Hendrix, nigdzie nie mieszkam i jestem hippisem.

– A gdzie nocujecie?

– Jak poderwę jakąś dziewczynę, to śpię u niej, jak nie poderwę, to śpię na ławce. Polecam, mamy piękne lato i wakacje.

– W jakim mieście mieszkacie?

– W żadnym. Krążę tu i tam.

– Zeznaliście, że nazywacie się Dżimi Hendriks?

Nie mieli pojęcia, kim był Hendrix! To mi dodawało trochę radości w tej ponurej sytuacji.

Oczywiście umyślnie grałem na zwłokę i przez pierwsze dwa dni nie podawałem danych osobowych, żeby znajomi zdążyli nawiać i ostrzec rodzinę, że wpadłem i trzeba jak najszybciej oczyścić chatę. Działałem w podziemiu od kilku lat i znałem procedury na wypadek wtopy. Dopiero po kilku dniach do mojej mamy zapukało dwóch smutnych panów w prochowcach. Zachowywali się modelowo – jak gestapo w serialu Stawka większa niż życie. Przetrzepali każdą książkę, pawlacz, piwnicę, wszystko. Protokół z rewizji według procedur urzędowych musiał być spisany przy przeszukiwanym. Mama również znała procedury i wiedziała, że trzeba dodatkowo poprosić sąsiada na świadka. Przyszedł. Nie znaleziono nic.

Tymczasem trwa przesłuchanie na dołku. Esbek na biurko wysypuje zawartość mojej torby. A tu niespodzianka – nie ma ani jednej ulotki! A już totalnie go zaskoczył widok dwóch tamponów.

– Co to? – pyta zupełnie serio.

– Tampony do nosa, zatyczki takie. Na katar, przecież widać.

– Aha.

Sprawa robi się poważna, bo oni nie mają żadnych dowodów. Zero ulotek. Mają człowieka z torbą i zatyczkami do nosa, który twierdzi, że nazywa się Jimi Hendrix. Pada komenda, żeby ktoś pojechał z powrotem na miejsce zdarzenia i znalazł choćby jedną ulotkę. Tak się dzieje. Daje mi to pewną przewagę, ponieważ podkreślam, że te ulotki przyniesiono godzinę po moim zatrzymaniu i próbuje się mnie łączyć z kimś innym. Nagle pojawia się sierżant Wesołek, tym razem w roli świadka. Mówi, że widział mnie, jak rozrzucałem ulotki. No więc ja, że to pomówienie, pomyłka, i opisuję człowieka podobnego do mnie.

Do pokoju przesłuchań wchodzi drugi milicjant.

– Co to jest? – pyta, wskazując na tampony.

– Tampony do nosa, przecież widać! – woła z przekonaniem pierwszy.

Przełomu w śledztwie brak.

Nazajutrz rano przewożą mnie fiatem 125p – takim, jakim jeździł porucznik Borewicz – do największego budynku w Ostrowie Wielkopolskim. Największe budynki w małych, prowincjonalnych PRL-owskich miasteczkach stanowiły zawsze siedzibę partii i prokuratury. Pierwszy raz w życiu jestem w mieście, w którym już niedługo poznam kolegów muzyków, z którymi stworzę jeden z najważniejszych projektów mojego życia. Tymczasem prokurator musi zdecydować, co ze mną robić. Trafiam na bardzo młodego i zaangażowanego człowieka, który patrzy na mnie z góry i mówi wprost, że nie mam szans. Lepiej, żebym się przyznał, bo oni i tak mają filmy, jak rozrzucam ulotki.

– A to proszę pokazać – kpię. – Ja jestem bardzo fotogeniczny, chętnie zobaczę te filmy.

Słyszę, że jest paragraf na ulotki, a on ma tu pięknie na maszynie wypisane i podpisane zeznania towarzysza Wesołka, poza tym w miejscu mojego zatrzymania znaleziono trzy porwane ulotki.

– W związku z powyższym na najbliższych kilka miesięcy, czyli czas prowadzenia śledztwa, osadza się obywatela w areszcie śledczym w Kaliszu, ulica Jasna jeden. – Bum, pieczątka. – Wyprowadzić!

Cały areszt to 12 czteroosobowych cel, korytarz i mały spacerniak. Od miejscowych złodziei szybko dowiaduję się, że jak tylko dostanę wyrok, to trafię „na zamek”, czyli do więzienia. „Tu, wiesz, wszyscy jesteśmy przejściowo, taki czyściec”. W areszcie, w przeciwieństwie do więzienia, nie nosi się służbowych drelichów. Faceci lądują tam zazwyczaj z łapanek, z jakichś napadów – jak go zatrzymali, to tak zostaje. Ja cały czas od zatrzymania jestem w krótkich gaciach – całe szczęście mamy lipiec. Każdy ma swoje kojo, czyli miejsce do spania. Okna wysoko, trzeba się podsadzać, żeby cokolwiek zobaczyć. A widać niewiele – właściwie wpada przez nie tylko trochę światła. Ogólnie lokal przypomina ciasną suterenę.

Kiedy wszedłem pod celę – tak się mówi w slangu: nie do celi, a pod celę – przypomniał mi się film o poprawczakach i zasada, że wchodzącemu nigdy nie podaje się ręki. Może to donosiciel, a może cwel? A jak podasz rękę cwelowi, to będziesz miał ją przecweloną. Mój kolega Wojtek Jankowski, który siedział za odmowę służby wojskowej z samymi kryminałami, opowiadał taką historię: stołówka więzienna, kilkudziesięciu chłopa, nikt nie gada, słychać tylko brzdęk łyżek o talerze. Na obiad ryba. Nagle jeden, główny garus mówi: „Kurwa! Cwel się kąpał w morzu!”. I wszyscy, mimo że głodni, odkładają łyżki, bo cwel kąpał się w morzu. Przecwelił rybę! Taka jest filozofia chłopaków z pierdla.

Pada pierwsze pytanie:

– Jaki paragraf, kolego?

Zaczynam coś tam tłumaczyć, a oni – sami prawnicy normalnie – „niech się kolega podzieli paragrafami”. Rzucam więc, że 282a k.k. Wszyscy podnoszą brwi. Jeden, stary garus, mówi:

– Ooo, to jest, kurwa, coś mocnego, to jest blisko szpiegostwa.

Potwierdzam, że owszem, to polityczny paragraf, bo przeciwko komunie się postawiłem. Wszyscy od razu klepią mnie po plecach. Okazuje się, że oni też, jak jeden mąż, wszyscy antykomuniści. Milicja to przecież komuna.

Później opowiadałem im, jak wyglądał stan wojenny i napieprzanie się z ZOMO. Bardzo im się podobało zabijanie nudy tymi opowieściami. Najczęściej w ripoście słyszałem: „Krzysiu, że nas tam nie było!”. Mieli nawet pretensje do siebie, bo chętnie by pomogli, ale cały czas siedzieli.

W związku z tym, że siedziałem jako polityczny, „gadziorstwo” – tak współtowarzysze niedoli nazywali „obsługę hotelową”, czyli odpowiednik klawiszy w więzieniach – traktowało mnie gorzej niż morderców. Takiego kwiatka jak ja dotąd tutaj nie mieli, a ówczesna propaganda Urbana wystarczająco zryła im berety. Był jeden taki strażnik, strasznie zawzięty aktywista partyjny, który mnie witał słowami:

– cia cię tu nie odbije! Ani armia amerykańska!

Był naprawdę dumny, że broni kraju przed zdrajcami. Żeby go utwierdzić w jego chorej wizji, odpowiadałem:

– Jak Amerykanie przyjdą, to będziesz pierwszy do rozstrzelania.

Na co on:

– Ale zanim oni tu przyjdą, to ty zgnijesz.

Często mnie brał na osobistą i musiałem rozbierać się do naga. Ciekawe, co potem robił.

Dzięki temu, że pomiędzy celami była pewna rotacja, poznałem ludzi i świat niedostępny dla uczciwych zjadaczy chleba. Powszechni byli kwadraciarze, czyli tacy, którzy okradali mieszkania. Uważać trzeba było na dziesiony, czyli tych z paragrafem 210 prl-owskiego kodeksu karnego. Dziesiona w nomenklaturze oznaczała napad z podbiciem. Oni byli wyrywni i skutkiem tego znajdowali się wyżej w hierarchii. Zaskoczenie moje wzbudził starszy pan, którego pewnego dnia wprowadzono do celi, a o którym koledzy powiedzieli, że to stary akowiec. Przez pół dnia nie dawało mi to spokoju. Jak w 1985 roku ktoś kibluje za ak? Dwudziestojednolatkowi każdy wydaje się stary, ale ten według moich obliczeń był trochę za młody. Okazało się, że w żargonie więziennym akowiec to ktoś, kto kradnie a to kury, a to kaczki. Po latach darzono mnie wielkim szacunkiem, kiedy wspominałem, że siedziałem z akowcami.

Były też rozmaite bidaki, jak na przykład „złodziej na piechotkę”, który nie miał własnego auta. Zrobił włam, jakoś wlazł przez piwnicę, zapakował fanty. Potem wyszedł przed willę, którą kroił, i zaczął łapać stopa. Pierwsze, co nadjechało, to radiowóz… Oczywiście go zgarnęli. Gang Olsena normalnie.

Idolem drobnych złodziejaszków był Zdzisław Najmrodzki – słynny złodziej i król ucieczek o pseudonimie Szaszłyk, który okradał Pewexy i kroił polonezy. Legenda głosi, że obrobił siedemdziesiąt Pewexów. Najmrodzki wymykał się milicjantom z konwojów i więzień 29 razy, więc nic dziwnego, że w prl-owskich więzieniach opowiadało się o nim niczym o Robin Hoodzie.

Najciekawszy wydał mi się gang Pingwina. Odgrywali spektakl teatralny na ulicy, co mnie, studenta teatrologii, bardzo zainteresowało.

– Krzysiu, najpierw musisz znaleźć chytrego. Wiadomo, że będzie chciał zarobić, więc szybko zaświecą mu się oczka. A w życiu, pamiętaj, okazji nie ma, jak słyszysz, że jest, to znaczy, że chcą cię rąbnąć – tak mnie oświecał łysy, niewysoki człowiek z Wrocławia, pseudonim, jak się można domyśleć, Pingwin. – Później ci oszukani wstydzą się przyznać, że dali się nabrać, no bo na frajerów wyszli. I na tym właśnie bazujemy. Trzeba ich stuknąć na naprawdę dużą kasę, żeby zgłaszali sprawę na milicję.

Podstawą operacji były rubelki, tyle że z tombaku. Mieli kolegę z Wrocławia, który tłukł je na kilogramy. Dla niewprawnego oka były to złote ruble, z którymi stawał na deptaku niejaki Rusek. Polak z Białegostoku. Mówił ze wschodnim akcentem, trochę po polsku, trochę po rosyjsku. Szukał frajera, którego brał na litość, mówiąc, że jest ze Związku Radzieckiego i bardzo chce swojej „żenszczinie” kupić prezent, ale nie ma złotówek. Za to może sprzedać złote ruble, bo akurat ma. Były to czasy, kiedy Rosjan w Polsce w ogóle nie było. A jak już się jakiś znalazł, to wiadomo, że urwał się z wycieczkowego pociągu przyjaźni i ma coś do sprzedania. Wszyscy mu współczuli, bo wiedzieli, że ten ich komunizm był straszniejszy od naszego. Istniał też taki mit, że ruski zazwyczaj bidny, ale złoto, za które nic u siebie nie kupi, ma pochowane, pewnie gdzieś na Syberii.

Ważne było, żeby ten numer wykonywać po zamknięciu jubilera w miasteczku. Ulica nie była ryzykowną okolicznością, przecież za komuny większość, że tak powiem, transakcji walutowych była realizowana właśnie w miejscach publicznych. Kiedy frajer został już wypatrzony, najlepiej taki w kożuszku, z zegareczkiem, Rusek przedstawiał ofertę. Na pytanie „po ile”, Rusek podawał połowę stawki za złoto w Polsce. Jeżeli ktoś się orientował, jak stoi uncja, od razu widział w tym deal życia, choć przeważnie wciąż miał wątpliwości. Wtedy na scenę wkraczał sam Pingwin. Udając przypadkowego przechodnia, z daleka pytał: „Ile?” i od razu wyciągał pęgę. „Ile pan masz tych błyskotek? Biorę!”. Frajerowi wszelkie wątpliwości mijały w sekundę.

– Jeden taki numer dziennie i jesteś królem wieczoru, Krzysiu. Ja się tylko teraz modlę, żeby moje zdjęcie nie ukazało się w „Trybunie Ludu”.

– Dlaczego, Pingwin?

– Cała Polska tu zjedzie.

Pingwin był nie tylko oszustem, ale też doskonałym psychologiem, choć ledwie po podstawówce. W dzisiejszych czasach bez problemu zyskałby miano mentora, który ludzi z kasą wyczuwa z daleka.

W areszcie śledczym rygor jest większy niż w więzieniu. Nie można się kontaktować z osadzonymi w innych celach, nie wolno mieć nic do pisania, nie można czytać. W zasadzie masz tylko swoje ciuchy bez sznurówek i paska. Zdecydowałem, że napiszę do prokuratora prośbę o pozwolenie na czytanie. Dostałem zgodę i mama mi dostarczyła paczkę książek. Dzięki temu przeczytałem całego Dostojewskiego. Właśnie wtedy do mojej celi dokwaterowali Pingwina, który jako jedyny zainteresował się leżącymi książkami.

– O, to znam, to znam, tego nie znam. Mogę? – Wskazał na którąś z książek. Później wyznał mi:

– Krzysiu, czytam tylko, jak siedzę, bo na wolności nie mam czasu.

Co jakiś czas przerzucano mnie z celi do celi. Myślę, że w ramach represji. Człowiek nigdy nie wiedział, na kogo trafi, dlatego cały czas się bał. W jednej z cel siedział legendarny wampir z Krotoszyna, którego notorycznym zajęciem było siedzenie na kojo i zaspokajanie żądzy pod kocem. Dziwnie się czułem, kiedy w niedzielę poprosił mnie, żebym napisał w jego imieniu list do jego mamusi. Niedziela była dniem pisania listów, każdy, kto chciał, dostawał kartkę papieru i zaostrzony ołówek, które potem trzeba było zwrócić. Nie pamiętam już, co było w liście, ale chyba nabrał do mnie zaufania, ponieważ później zwierzył mi się, że udusił pięć kobiet, ale się pucuje, czyli przyznaje się do dwóch, bo trzy tak zakopał, że ich nie znajdą.

W tym wszystkim była gdzieś moja mama. Czułem się bezsilny, kiedy złośliwość skierowana w moją stronę dotykała również jej. Kiedy prokurator zgodził się, bym czytał książki, nie spodziewał się chyba, że poproszę o tyle. Dla nich to była dodatkowa robota, ponieważ przeglądali, czy tam nie ma jakichś szyfrów. Teoretycznie można było coś tam ponakłuwać, ale nic takiego nie miało miejsca i sensu. Gdy mama przywiozła mi książki, poprosiła o spotkanie. Nie pozwolono nam. Wiedziałem, że mama tam płacze. Kiedy chłopcy mnie podsadzili do okna, widziałem, jak wychodzi z aresztu, sama, malutka. Krzyknąłem do niej: „Mamo!”, a ona się ślepo rozglądała. Później mi mówiła, że słyszała głos, ale nie wiedziała skąd. Nic jej nie powiedzieli, czy siedzę na dole, czy na górze, nic.

W moich papierach w ipn-ie są informacje pozyskane od agenta w celi. I rzeczywiście – miałem przyjemność poznać księdza, który księdzem nie był. Twierdził, że jest z Tarnowa, tworzy jakąś organizację, która nie lubi komunistów i rozdaje ulotki. Bardzo inteligentny typ, ale jego historia była zbyt podobna do mojej, co wzbudziło moje podejrzenia.

– No wiesz, rozrzucamy te ulotki w czasie mszy – mówi.

– Chyba po mszy!

No i masz. Diabeł tkwi w szczegółach.

Któregoś razu nie wytrzymałem i na przesłuchaniu ukradłem mazak, chowając go w majtki. Wszyscy się ucieszyli. Mogliśmy grać w statki i po kryjomu na zmianę rozwiązywać krzyżówki.

To była najsilniejsza broń na nudę. Przy którymś tam kipiszu mi go odebrano, ale szacunek pozostał. Mówili: „Wiesz, młody podjebał mazak esbekowi, nie w kij dmuchał”.

Codziennie wyprowadzano nas celami na maleńki, okratowany od góry spacerniak. Od chodzenia w kółko można było zgłupieć, więc wpadłem na pomysł ożywienia tej sytuacji. Ugniecioną gazetę wkładałem do skarpety i zawiązywałem. Powstawała jakby piłka, wielkości do ręcznej. Rzuciłem ją na spacerniaku i zawołałem:

– Chłopaki, patrzcie, tu jedna bramka, tu druga, gramy!

Był jeden gad, który przymykał na to oko. Był też inny, którego to denerwowało, i raz, kiedy naprawdę ostro rywalizowaliśmy o ostatni punkt, zabrał nam naszą skarpetopiłkę. Stwierdziłem, że to już jest przesada, że nie respektują praw człowieka, i zorganizowałem jednoosobową głodówkę. Ogłosiłem, że żądam powrotu skarpety. Jeden dzień, drugi, tydzień głodówki mija. Najgorsze były pierwsze dni, kiedy kurczy się żołądek, no i kiedy przegrywałem w karty i na głodzie musiałem robić karne pompki. Ale mimo wszystko pierdel dodawał motywacji.

Kiedy siedziałem, działał pron – Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego – taka fikcyjna opozycja sterowana przez komunistów. Prawdziwa opozycja nazywała to „prącie”. Na czele tego ruchu stał katolicki pisarz, poczciwina, ale komunista w sumie – Jan Dobraczyński. I żeby uwiarygodnić ten twór wystąpił do generała Jaruzelskiego – co oczywiście było wcześniej ustawione – z propozycją amnestii dla młodzieży, która pobłądziła. Taka zagrywka miała też istotne znaczenie wizerunkowe dla Zachodu. Wiadomo, że Michniki i Kuronie muszą siedzieć, bo to twarda opozycja opłacana przez zachód i cia, ale może tym młodym dać szansę? Inicjatywę wsparła jakaś Liga Kobiet Polskich, no i wiadomo, „za” przemawiał też czynnik społeczny, który w socjalizmie stanowił poważny argument. Jaruzel dał zgodę i jesienią 1985 roku wypuszczono z więzień i aresztów około 300 młodych. Zakwalifikowałem się do tej grupy, bo wsadzili mnie po raz pierwszy. Gdyby to było drugie zatrzymanie, posiedziałbym jeszcze długo, mój proces był dopiero w przygotowaniu. Nagromadzono sporo dokumentów na mój temat, które po latach odnalazłem w ipn-ie.

Skutkiem małej amnestii Dobraczyńskiego – jak ją później nazwano – było anulowanie mojego procesu. Po trzech miesiącach odsiadki wsiadłem do pociągu i pojechałem do Gdańska. W pierdlu natomiast efekt był taki, że wszyscy pomyśleli, że to moja głodówka tak zadziałała. Podobno po moim wyjściu połowa aresztu zaczęła głodować.

Podziemie gdańskie było dość dobrze zorganizowane. Istniało coś w rodzaju biura pomocy osobom represjonowanym, do którego zgłaszało się więźniów politycznych z danego terenu. Moi koledzy już na początku mojej odsiadki zawiadomili biuro o sytuacji. Napotkali jednak na opór – niejaki Lech Lanckorzyński, były prokurator, współpracownik księdza Jankowskiego (późniejszy senator z listy Solidarności), stwierdził: on nie jest nasz, nie z Solidarności, tylko z rsa. Koledzy uparcie przekonywali, że siedzę za wolnościowe ulotki i walkę z komuną, i koniec końców wpisano mnie na oficjalną listę więźniów politycznych z regionu gdańskiego. Jakież było zdziwienie co poniektórych, kiedy podczas mszy za ojczyznę wyczytano moje nazwisko: „Krzysztof Skiba, módlmy się”. Normalnie modlono się za anarchistę i w intencji mojego uwolnienia. Inną konsekwencją wpisania mnie na listę było osobiste spotkanie z Haliną Słojewską i Jerzym Kiszkisem, do których mam ogromny sentyment. Byli to wówczas bardzo popularni aktorzy na wybrzeżu, tworzyli komitet pomocy dla represjonowanych. Gdy wróciłem do Gdańska, przyszli do mnie do domu, opowiedzieli, jak działają, zaproponowali pomoc prawną, medyczną i finansową. To, że znani i powszechnie szanowani ludzie angażowali się w pomoc represjonowanym, miało ogromne znaczenie. Swoją działalnością ośmielali zwykłych ludzi.

Dalsza konspiracja nie miała już sensu. W wydawanych pismach zacząłem się podpisywać swoim nazwiskiem. Miałem lekką obsesję, że mogą mnie obserwować, że za chwilę ktoś powie: „Proszę pokazać, co pan ma w torbie”. Wtedy zaczął kiełkować mi w głowie pomysł na zrobienie czegoś innego, nowego. Może założyć zespół? Widziałem w Jarocinie swoich rówieśników na scenie. Zrozumiałem, że pod pretekstem grania muzyki można dużo powiedzieć. Marley, Dylan, Hendrix, cała scena punkowa, przemycali w tekstach treści ideologiczne. Stanie pod sceną w tłumie ludzi i rozrzucanie ulotek miało swój sens, ale uznałem, że chyba już pora zacząć mówić z innej perspektywy.

Mój powrót na uczelnię stał pod dużym znakiem zapytania. W zasadzie, patrząc na doświadczenia innych kolegów, nie liczyłem, że ukończę jakiekolwiek studia. Mimo to uznałem, że zrobię, ile mogę, aby tak się stało.

Do Łodzi pojechałem w listopadzie. Byłem oczywiście zawieszony, co oznaczało, że nie mogłem przychodzić na zajęcia. Powiedziano mi, że o mojej przyszłości zadecyduje komisja dyscyplinarna, która zbierze się w styczniu. Postanowiłem zaryzykować i poprosić wykładowców o możliwość uczestniczenia w ich zajęciach. Wszyscy się zgodzili, kilku nawet powiedziało: „A niech mnie aresztują, może pan chodzić”. Byli bardzo solidarni. Zatem chodziłem na zajęcia i zaliczałem kolejne przedmioty, mimo że do indeksu nie wolno mi było nic wpisać.

W końcu zebrała się komisja dyscyplinarna. Denerwowałem się, bo nie wiedziałem, czym to się może skończyć. Przy stole prezydialnym zasiedli rektor i jego ludzie, wśród nich jest profesor Michał Seweryński, późniejszy minister nauki. Komisja miała do rozpatrzenia trzy sprawy. Pierwsza dotyczyła dziewczyny, którą w bibliotece złapano na wyrywaniu kartek ze starodruków, bo nie chciało jej się przepisywać. Orzeczenie: czyn szkodliwy, relegować z uczelni. Potem przed komisją stanął student prawa, bardzo zresztą miły i elokwentny. Chwilę wcześniej spytałem go, co się stało.

– W dyskotece, w Pretorze, żeśmy trochę wypili, no i był tam wykładowca, który oblał mnie na egzaminie. W ryja mu strzeliłem, poniosło mnie.

Relegowany. Pomyślałem, że nie mam szans ze swoim paragrafem 282a. Wreszcie zaproszono mnie do sali. Tam usłyszałem:

– Wie pan co, my nie mamy możliwości śledczych, żeby wyjaśnić, czy pan rzucał, czy nie rzucał. Musimy się naradzić.

Kolega Marcin Więcław, który kręcił filmy dokumentalne, znalazł w dokumentach ipn-u informacje, że bezpieka naciskała na uczelnię, żeby mnie wywalić. Mieliby problem z głowy, szczególnie łódzka bezpieka. Konsultował to potem z historykami z IPN-u, którzy powiedzieli, że to rzadki przypadek, bo na ogół takie sprawy załatwiano przez telefon, na zasadzie: „Obywatelu rektorze, postarajcie się, żeby ten człowiek już nigdy nie pojawił się na uczelni”. Całe szczęście nawet w komunie środowiska akademickie pokazywały trochę swojej niezależności. Gdyby mnie relegowali, to nie miałbym żadnego pretekstu, żeby dalej siedzieć w Łodzi. Plotka głosi, że nawet profesor Seweryński zagłosował, żeby mnie zostawić. I pamiętam, że później, kiedy informowałem moich wykładowców, że zostałem przywrócony, mówili mi: „Panie Krzysztofie, zawsze w pana wierzyliśmy”. To miłe, że u kadry naukowej miałem takie dobre notowania.

Później, po wielu latach, przy okazji piosenki o posłance Renacie Beger wróciłem do pierdla z całym zespołem.

Skiba. Ciągle na wolności

Подняться наверх