Читать книгу Skiba. Ciągle na wolności - Krzysztof Skiba - Страница 6

Ricky z Ameryki

Оглавление

Szara rzeczywistość lat 80. miała też swoje blaski. Mój adres w akademiku Balbina trafił do obiegu niezależnego na Zachodzie. Ukazał się w kilku pismach undergroundowych o charakterze anarchistycznym i dzięki temu trafiała do mnie bibuła od wszelkiej maści buntowników z całego świata. Dostawałem między innymi gazetki trockistowskie z Londynu, pisma anarchistów z Nowego Jorku i Partii Radykalnej z Włoch. Działało to w dwie strony, bo wysyłane przeze mnie materiały o Pomarańczowej Alternatywie i Big Cycu pojawiały się na Zachodzie. Mocno wspierał mnie Bob

McGlynn – towarzysz walki z Nowego Jorku. Wydawca odjechanego artystyczno-anarchistycznego pisma „On Gogol Boulevard” i wielki przyjaciel Polaków. Ze smutkiem niedawno odebrałem informację o jego śmierci. Powiedział mi o tym mój przyjaciel z Galerii Działań Maniakalnych Michał Gralak, który wyemigrował z Polski na początku lat 90. i trafił prosto pod jego skrzydła.

Czasem kontaktowały się ze mną kapele z odległych krain z prośbą o pomoc w zorganizowaniu koncertu. Dzięki Poczcie Polskiej nawiązaliśmy wiele cennych kontaktów i przyjaźni. Tak też trafił do nas Lorenz Hettich z Berlina, który zaprosił Big Cyca na koncerty do klubu El Locco, oraz pewna przedstawicielka londyńskiej Tate Gallery, która chciała zrobić wystawę o akcjach Pomarańczowej Alternatywy. Zrobiło się zabawnie, gdy do jednego z pisemek Partito Radicale z Włoch w niedużym woreczku zostały dołączone niewinne nasionka. Tomek Gaduła zabrał je do domu i zasiał w doniczce na balkonie. Gdy pojawiły się charakterystyczne liście, zrozumieliśmy, że nasi włoscy kumple mieli dobry pomysł. Tamtejsi radykałowie pod wodzą Marca Pannelli walczyli między innymi o legalizację marihuany. Po jakimś czasie, gdy Tomkowi urósł tak wielki krzak, że matka zaczęła się dopytywać, co to jest, chłopak przetransportował roślinę tramwajem do naszego akademika, wmawiając pasażerom, że wiezie egzotyczną odmianę eukaliptusa. Dziś raczej to by nie przeszło. Później robiliśmy skręty i umilaliśmy sobie czas darem od włoskiej partii, której najsłynniejszą przedstawicielką w europejskiej polityce była gwiazda porno Cicciolina zasiadająca dumnie we włoskim parlamencie.

Jedną z ciekawszych ekip, które poznaliśmy dzięki niezależnemu obiegowi, był zespół Memento Mori z Mannheim. To była taka rockowa wymiana pozytywna. Najpierw my pomogliśmy im zorganizować trasę po Polsce, a potem oni wzięli nas na ostry tour po niemieckich jaskiniach buntu. Ich pierwsze spotkanie z rzeczywistością socjalistyczną zaowocowało szeregiem zabawnych wydarzeń. Jako wolni ludzie, artyści i anarchiści byli ciekawi naszego świata. Nie mieli wielkich wymagań, nie musieli spać w Hiltonach. Gdy przyjechali na koncert w Balbinie, załatwiliśmy im z Jackiem nocleg w naszym skromnym akademiku. Pomyśleliśmy też o piwie i zorganizowaliśmy je na mieście odpowiednio wcześniej, żeby czuli się komfortowo niemal jak u siebie. Po koncercie zabraliśmy ich na imprezę do pokoju, bo chcieliśmy uniknąć tłumaczenia, że w kawiarence studenckiej nie ma alkoholu. Następnego dnia poszliśmy jednak coś zjeść do stołówki w akademiku. Któremuś z muzyków skończyły się papierosy. Zauważył, że za barem są przypięte szpilkami do słomianki pudełka po marlboro i pall mallach. Chłopak najnormalniej w świecie podszedł do lady i pokazując palcem, poprosił o paczkę Marlboro. I tu konsternacja! Zdezorientowana pani za ladą zwraca się do mnie:

– Panie Krzysiu, pan mu powie, że to jest tylko dekoracja.

I jak ten totalny absurd wytłumaczyć młodemu niemieckiemu muzykowi?! Chłopcy w jednej chwili uświadomili sobie, czym jest socjalizm w praktyce. Dotarło do nich, że to, co u nich jest śmieciem, co po prostu zgniata się i wyrzuca, u nas potrafi być przedmiotem o charakterze estetycznym. Obrazem lepszego świata, który pewnie nigdy do nas nie nadejdzie.

Innym razem odwiedził mnie aktywista ekologiczny, specjalista od walki z elektrowniami atomowymi, niejaki Ricky z San Francisco. Przyjechał z kumplem Dżekopem z Gdańska, który w ogóle nie mógł się z nim porozumieć po angielsku. Jak matka Dżekopa dowiedziała się, że przyjeżdża facet z Ameryki, narobiła górę kanapek z szynką. A tu klops – Ricky jest wegetarianinem i szynki nie zje. Niefortunnie się złożyło, że Ricky przyjechał w zamszowych półbutach, a u nas był mróz i 20 centymetrów śniegu. Zimno mu było w nogi, więc stwierdził, że chce kupić lepsze buty. Jeszcze nie wiedział, że to nie jest tak jak w Stanach, gdzie wchodzisz do sklepu i kupujesz, co ci się podoba. Nie miał pojęcia, że w PRL-u obowiązują kartki na buty. I zaczęła się kombinacja alpejska – skąd wziąć kartki na buty w środku zimy?! Były przydzielane tylko dwa razy w ciągu roku! Na szczęście jeden kumpel z akademika stwierdził, że sobie jakoś poradzi, i heroicznie oddał swój przydział na rzecz Ricky’ego.

Uzbrojeni w kartki idziemy w miasto. Przechodzimy całą Piotrkowską. W pierwszym sklepie nie ma butów. Nic, puste półki, siedzą babki i każda coś skrobie długopisem.

– To jest na pewno sklep obuwniczy? Może pomyliliśmy adresy? – pyta zaniepokojony Ricky.

– Tak, Ricky, to obuwniczy – uspokajam przybysza zza wielkiej wody.

– A co robią te panie? – nie odpuszcza.

– Jak to co? Mają tu etat! Czekają i rozwiązują krzyżówki.

W drugim sklepie są same lekarskie chodaki, które nadają się do przybijania gwoździ, a nie chodzenia zimą po śniegu. Jeden chodak – do przymiarki – jest przywiązany do lady sznurkiem. Zdziwiony Ricky pyta dlaczego.

Biorę głęboki oddech i odpowiadam:

– Wiesz, boją się, że ktoś podpierdoli.

Kolejny sklep – tu dla odmiany same japonki. Zimą jak znalazł! W następnym – znowu puste półki i baby pijące kawę z gruntem. Sporo było tych sklepów, bo Łódź to jednak od zawsze zagłębie włókiennicze. W innych miastach byśmy tak nie poszaleli. Ostatecznie amerykański anarchista Ricky zakupił bardzo ładne, ocieplane różowe damskie kozaki i był zachwycony! Przy okazji skutecznie wyleczyliśmy go z miłości do socjalizmu.

Skiba. Ciągle na wolności

Подняться наверх