Читать книгу Warszawa skamandrytów - Lidia Sadkowska-Mokkas - Страница 10

Potomek „Żydów oświeconych”

Оглавление

Słonimski to obok Lechonia najbardziej warszawski skamandryta. Jego ojciec, Stanisław, był nie tylko cenionym lekarzem filantropem, lecz także powszechnie znanym bywalcem kawiarń, a przez długie lata domowym doktorem i przyjacielem Bolesława Prusa. Razem z żoną, Eugenią Marią z Goldmanów, zajmowali początkowo mieszkanie w domu przy ulicy Niecałej 6. Tutaj 15 listopada 1895 roku przyszedł na świat kolejny jego syn, Antoni. W chwili narodzin potomka rodzice nie byli już tacy młodzi: matka liczyła sobie 26 wiosen, a ojciec miał 32 lata. Chłopiec został ochrzczony w swojej parafii, w sąsiedztwie Niecałej, w barokowym kościele pw. św. Antoniego Padewskiego przy Senatorskiej, niegdyś miejscu szczególnym, bo odwiedzanym przez samego „Lwa Lechistanu”, zwycięzcę spod Chocimia i Wiednia, króla Jana III Sobieskiego. Na chrzcie otrzymał drugie imię Władysław. Ojcem chrzestnym przyszłego poety został radca prawny Ludwik Odrowąż-Wilkoński.


Rynek Starego Miasta ok. 1900 roku

Rodzina Słonimskich mieszkała w dobrych warunkach. Po latach w Alfabecie wspomnień poeta zamieści krótki opis swoich pierwszych warszawskich adresów: „Mieszkanie na Niecałej pod szóstym, a potem pod czwartym nie było typowym normalnym domem mieszkalnym. Poczekalnia lekarska i gabinet zajmowały piętro pierwsze. O piętro wyżej mieliśmy cztery pokoje z kuchnią wielką jak w dworze wiejskim, gdzie koncentrowało się życie towarzyskie”[1]. W pamięci dziecka utrwalone zostały na zawsze miejskie pejzaże, obraz ulicy Niecałej, czynszowe kamienice, a na ich parterach sklepy zapełnione staroświeckimi przedmiotami, pamiętającymi przełom dwóch wieków, spiętrzone damskie kapelusze, sztuczne kwiaty i „pióra rajskich ptaków pofarbowane aniliną jak jajka wielkanocne”.

Był niezwykle dumny ze swoich przodków. Jego dziadek, pochodzący z Białegostoku Chaim Zelig Słonimski, pełnił funkcję dyrektora Szkoły Rabinów w Żytomierzu, założył też pierwszą gazetę w języku hebrajskim o wymownym tytule „Żyd Oświecony”. „Jego to buntownicze dziełka, pełne myśli postępowych, bijące w ciemnotę i zabobon, rozbudzały wyobraźnię i pomagały innym z kolei młodym ofiarom talmudyzmu wyrwać się z kręgu ciemnoty”[2] – pisał Słonimski. Po latach wnuk będzie rozważał psychologiczno-socjologiczne aspekty sukcesu dziadka, a także mechanizmy, które pozwoliły młodemu „dzikusowi z Zabłudowa” rozpocząć „życie pełne przygód, intelektualnych sukcesów i zawodów”[3]. Matematyczne zainteresowania, astronomiczne pasje niedające się zagłuszyć nawet w najmniej intelektualnie sprzyjającym środowisku sprawiły, że z „ciemnego zakątka litewskiego” zapragnie, w odróżnieniu od innych mieszkańców dość melancholijnego miasteczka żydowskiego, obserwować zaćmienie Słońca. Jego wiedza i jasność wywodu musiały zaskoczyć grupę niemieckich astronomów, którzy przybyli w celach naukowych z wizytą do Zabłudowa. „Epilog tego zdarzenia zjawił się na łamach gazety berlińskiej, w której uczony niemiecki zamieścił dłuższy artykulik pt. »Wiedza tajemna rabinów litewskich«. Artykuł ten objaśniał, jak wiedza matematyczna i astronomiczna z Egiptu i Chaldei przez uczonych arabskich przeszła do Żydów litewskich” – mógł napisać po latach z niekłamaną dumą jego wnuk[4].


Chaim Zelig Słonimski – dyrektor Szkoły Rabinów w Żytomierzu, założyciel pierwszej gazety w języku hebrajskim „Żyd Oświecony”, dziadek Antoniego Słonimskiego

Jednak największą sławę przyniósł rodzinie pradziadek, Abraham Stern, wynalazca między innymi: maszyny arytmetycznej, wózka topograficznego do tworzenia map terenowych oraz modelu żniwiarki. Dzięki wstawiennictwu Stanisława Staszica stał się jedynym posiadającym korzenie żydowskie członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Cudem wyszperany w berlińskim antykwariacie przez przyjaciela Słonimskiego, Edmunda Osmańczyka, dokument z 1814 roku, podpisany własnoręcznie przez Staszica, potwierdzający przyjęcie pradziadka w poczet Towarzystwa Królewskiego Przyjaciół Nauk, będzie odtąd domowym talizmanem, a po latach zajmie honorowe miejsce w ostatnim, już powojennym, warszawskim mieszkaniu poety w alei Róż. Podobnie jak portret dziadka w granatowym mundurze grenadiera. W Alfabecie wspomnień Słonimski z prawdziwą dumą wspominał swojego przodka: „Pradziadek mój był uczonym, prekursorem cybernetyki, twórcą pierwszej maszyny do liczenia. Staszic wprowadził go do Królewskiego Towarzystwa Nauk”[5]. We Wspomnieniach warszawskich cytował uzasadnienie: „Stern, znany dobrze Towarzystwu, ma nadzwyczajną biegłość w mechanice. Wynalazca machiny arytmetycznej, czterech działań z ułamkami. Wynalazca machiny do wyciągania pierwiastków kwadratowych z ułamkami. Podaję go na przybranego. Staszic”[6].

Stanisław Słonimski, potomek „Żydów oświeconych”, ojciec Antoniego, nie poszedł bezpośrednio śladami antenatów swojego zacnego rodu. Wybrał bardziej prozaiczną, choć społecznie ważną profesję – został lekarzem. W roku 1878 ukończył studia lekarskie w Akademii Medyko-Chirurgicznej w Petersburgu, następnie studia uzupełniające na Uniwersytecie Warszawskim. Praktykę lekarską rozpoczął w Radomsku, by już w 1886 roku osiąść w swoim rodzinnym mieście – Warszawie. Szczęścia małżeńskiego próbował dwa razy. Z pierwszego związku z Idą Korngold miał syna Adama, z drugą żoną, Eugenią Marią Goldman, spokrewnioną z majętnym rodem Poznańskich, troje dzieci: Piotra, Antoniego i Halinę. Cała trójka została ochrzczona w obrządku rzymskokatolickim w pobliżu miejsca, gdzie wówczas mieszkali. Pierwszy gabinet mieścił się w północnej dzielnicy miasta, gęsto zamieszkanej przez ludność żydowską, przy Nalewki 41. Na fasadzie budynku przytwierdzono tablicę: „Lekarz, doktor Słonimski, ulica Nalewki 41, przyjmuje chorych od 9 do 11 i od 5 do 7”. W wolnych chwilach, pomiędzy kolejnymi wizytami u pacjentów, smakował uroków miasta. Ojciec Antoniego, podobnie jak potem on sam, wtopiony był w Warszawę. Uchodził za jednego z najdowcipniejszych mieszkańców. Brylował w znanych lokalach, znał wszystkich, których znać było warto. Wieczory spędzał w najmodniejszych punktach miasta: Dolinie Szwajcarskiej, w teatrzykach, ogródkach, na ostrygach u Stępka. Najczęściej jednak spotkać go było można u Semadeniego pod filarami, w gronie malarzy i aktorów[7].


Stanisław Słonimski – „doktor ubogich”, bywalec warszawskich kawiarń, przyjaciel i lekarz domowy Bolesława Prusa, ukochany ojciec Antoniego

Już we wczesnym dzieciństwie chłopca intrygował świat ojca. W przyszłości chciał spędzać czas tak jak on, w rytmie miejskiego, barwnego życia towarzyskiego. Niektórzy, jak Stanisław Baliński, idąc tropem opowieści swojego ojca Ignacego, sugerowali, że Stanisław Słonimski, lekarz domowy Bolesława Prusa, posłużył autorowi Lalki za pierwowzór przy kreowaniu postaci doktora Szumana. Słonimskiemu zapewne miło było słuchać tych hipotez, choć nie do końca mógł się z nimi zgodzić. Ojciec poety nie miał w sobie zgorzknienia Szumana, tryskał humorem i starał się nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach zachowywać pogodę ducha. Z literackim bohaterem łączyła go wyłącznie bezinteresowna chęć niesienia pomocy innym. Jego syn, Antoni, po latach wspominał: „Ojciec wzywany był do najrozmaitszych wypadków i często sam będąc chory, otulony podniszczonym futerkiem, biegał po mroźnych ulicach, wdrapywał się na poddasza i schodził do suteren warszawskich. Był lekarzem ludzi biednych i często nie tylko honorarium nie brał, ale zostawiał pacjentom ostatnie parę rubli”[8]. Mieszkania pacjentów, które ojciec poety najczęściej odwiedzał, dużo mówiły zarówno o stylu życia domowników, jak i o hierarchii ich potrzeb. Na pierwszych dwóch miejscach znalazły się jedzenie i ubranie, „mieszkanie zaś mogło być i było przeważnie brudne i pozbawione wszelkich wygód. […] W mieszczańskich zamożniejszych mieszkaniach największy, najwidniejszy pokój stał zwykle pusty. Był to nietykalny, odświętny salon, w którym stało pianino, palma i garnitur mebli wiecznie pokrytych pokrowcami. Rodzina gnieździła się w ciasnych i ciemnych pokoikach od podwórza. Okna otwierano bardzo niechętnie w obawie cugów”[9]. Mieszkania nie odbiegały zazwyczaj od bardzo przeciętnego miejskiego standardu. W Warszawie nie można było w tym czasie liczyć na jakieś szczególne luksusy. Pomimo doprowadzonej wody nadal większość warszawskich mieszkań nie posiadała łazienek, a kąpieli zażywano najczęściej u Fajansa lub w popularnej łaźni miejskiej w kamienicy „Pod Messalką”. Po latach Słonimski będzie zwracał uwagę na przepaść dzielącą miejską biedotę od świata ludzi bogatych. Powrócą dobrze zakodowane w dzieciństwie miejskie obrazy: mieszkania-bastiony z ryglami i zasuwami, obowiązkowym łańcuchem u drzwi, służbą w przedpokojach.

Tylko biedota z czwartego piętra, z oficyn czy suteren – pisał we wspomnieniach – pożyczała sobie balii, rondla, szczypty soli, zapałek, przychodziła z pomocą w wypadku choroby czy połogu. Solidarność bogatych wyrażała się w bardziej skomplikowanych formach działania społecznego i politycznego; oddawano sobie wzajemne usługi w bankach, urzędach, w prasie i ustawodawstwie, ale w życiu codziennym stykano się ostrożnie i był to normalny stan rzeczy, że adwokat z pierwszego piętra nie znał osobiście swego sąsiada fabrykanta czy doktora z drugiego piętra[10].

Mieszkanie Słonimskich pod względem wystroju nie odbiegało od większości średnio zamożnych warszawskich domów. Najbardziej reprezentacyjnym pokojem był salonik, dostępny domownikom po godzinach przyjęć lekarskich, z szafą biblioteczną pełną medycznych książek, fotelikami, kanapą, palmą i fortepianem, na którym zazwyczaj nikt nie grał.

Miasto, zamieszkane przez liczne osobistości ze świata kultury, które można było zobaczyć prawie codziennie na ulicy, zdawało się rekompensować młodemu Słonimskiemu wszelkie zapóźnienia cywilizacyjne czy niedostatki, gwarantując przy okazji nieustanny dopływ towarzyskich atrakcji. W Alfabecie wspomnień stwierdził, że jest jedynym żyjącym pisarzem, który rozmawiał z Prusem. Oczywiście okazję tę zawdzięczał przyjaźni autora Lalki z ojcem: „Prus przyszedł kiedyś do nas do domu, ojca nie zastał, dał mi książkę i powiedział: »Niech kawaler odda to panu doktorowi«. Była to jedyna moja rozmowa z Prusem. Jak widzimy, dość jednostronna”[11]. Z mglistego wspomnienia o pisarzu szczególnie utkwiły w pamięci chłopca czarne okulary autora Lalki. Po latach, doceniając zasługi pozytywistycznego literata w tworzeniu mitologii miasta, stwierdzi, że „nie byłoby Warszawy bez Prusa”[12].

Z ojcem oraz pomieszkującym w domu dziadka stryjem Józefem, Wujagą, jak najczęściej go określał, mógł właściwie porozumiewać się bez słów. Stryj nie tylko znał szesnaście języków, pięknie grał na skrzypcach, malował, ale miał także coś znacznie bardziej pociągającego – „specyficzny wdzięk ludzi nieudanych”. „Była to mieszanina infantylizmu i wiary w szczęśliwy przypadek, prostej i ludzkiej mądrości, naiwności, dobroci. Należał do rodziny oryginałów zaludniających stronice powieści Dickensa”[13] – charakteryzował krewnego Słonimski. Pomiędzy nim, ojcem i stryjem ustaliła się z czasem pewna niepisana konwencja, polegająca na wygłaszaniu przeróżnych nonsensów w sposób naturalny i niewymuszony, a także tworzeniu zupełnie niezrozumiałych dla postronnych alternatywnych światów.

W naszym umownym świecie był pan Pimper, który mieszkał na suficie, ale znikał, gdy się podnosiło głowę do góry. W kanapach i fotelikach żył Kanapon, który kradł różne drobne przedmioty i umieszczał je między poręcze a siedzenie kanapy. W przedpokoju stało siedmiu braci Polatkiewiczów, których funkcja życiowa nie była bliżej określona, ale z którymi wypadało od czasu do czasu porozmawiać[14].

Matka w ogóle nie rozumiała sensu tych gier słownych czy podszytych aluzjami kalamburów. Na podsumowanie dziwnych rozmów miała najczęściej tylko jedno wytłumaczenie: „zwariowali”. Zdarzało się, że tej dość wymownej słownej konkluzji towarzyszyło ostentacyjne trzaskanie drzwiami. Nabyta w dzieciństwie umiejętność tworzenia z pozoru absurdalnych, purnonsensownych dialogów zaowocuje w pełni już niebawem nie tylko „Pod Pikadorem” czy w „Małej Ziemiańskiej”, lecz także w tekstach publikowanych na łamach warszawskiej prasy czy w teatrzykach kabaretowych. Do dziesiątego roku życia chłopiec spędzał czas w Ogrodzie Saskim lub bawił się ołowianymi żołnierzykami ze starszym bratem Piotrem, przyszłym lekarzem. Kiedy Piotr chorował na ospę lub inną zakaźną chorobę, Tolek nocował często w domu dziadka przy Królewskiej. Lubił tam przebywać. Kiedyś opowiadał, że spędził tam kilka tygodni, ponieważ rodzice rzekomo mieli zapomnieć go odebrać. I jeszcze jedno, tym razem liryczne wspomnienie dzieciństwa i wizyt w domu dziadka:

U dziadka było cicho. Ogród za oknami.

Zegar srebrzystym dźwiękiem godziny wybija.

Tylko czasem o zmierzchu coś płacze za drzwiami,

To stryj Józef na skrzypcach gra „Ave Maryja”[15].

Słonimski to dziecko typowo miejskie, nawet wakacje spędzał przeważnie nieopodal Warszawy, w Łomiankach. Kąpał się w Wiśle, jeździł konno, a przy okazji, z wrodzonej ciekawości, podpatrywał sposób życia przyjaciela ojca, Jakuba Raabego, właściciela miejscowej garbarni.

I jeszcze jedna, dość nietypowa dla warszawskich rodzin, migawka z domu Słonimskich. W mieszkaniu przy Niecałej drzwi były zawsze otwarte: zarówno od frontu, jak i od kuchni.

W tej kuchni, dużej i przestronnej, królowała kucharka Franciszka Weronowska. Tęgawa, o cerze oliwkowej, odpowiadała swym wyglądem nazwisku. Nie wiem, czy to był wymysł stryja Józefa, czy też istotnie Frania pochodziła z rodziny, która przybyła do Polski z Werony. Utwierdzał nas w tym fakt, że Frania mówiła po włosku. Była również jedyną osobą w naszym domu, która mówiła po żydowsku. Wychowała się i służyła długie lata u mego dziadka na Królewskiej, gdzie włoskiego nauczył ją stryj Józef, a żydowskiego dzieci, z którymi bawiła się na podwórku[16].

Imponujący był kuferek Frani. Na wewnętrznej stronie wieka obrazki świętych, amorki pogańskie i gołąbki z różami, a także portret japońskiego generała Maresuke Nogi. Ten ostatni element to wyraz ufnej, prostodusznej wiary oraz nadziei niepodległościowych związanych z wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej.

Świata matki, ocierającego się coraz bardziej o fanatyzm, Słonimski starał się unikać. Zawsze uważał, że rodzice do siebie nie pasowali. Iwaszkiewicz do końca nie potrafił zrozumieć stosunku Tolka do matki, tego ogromnego chłodu, nieprzebranych pokładów zniecierpliwienia czy wręcz opryskliwości, chociaż starał się tłumaczyć zachowanie kolegi. W Alei Przyjaciół szukał psychologicznej motywacji takiego zachowania: „Matka była ograniczona, bigotka; gdy przychodziłem do Tolka na Wspólną, to w przedpokoju, na klatce schodowej nawet, natykałem się na licznych księży. W głębi mieszkania, do którego nie zaglądałem, roiły się też cienie czarnych sutann. Myślę, że i matka nie okazywała Tolkowi wiele serca, była ograniczona i narwana”[17]. Niechęć do rodzicielki miała także swoje reperkusje w twórczości Słonimskiego. Charakterologicznymi rysami matki, „bardzo pospolitej” – jak twierdził syn – obdarzył najmniej sympatyczne, by nie powiedzieć odpychające, bohaterki swoich utworów. I tak Eugenia z Goldmanów stała się prototypem postaci „pani Zorn” z pierwszej powieści Słonimskiego Teatr w więzieniu czy Poli, „chciwej Żydówki”, z komedii Murzyn warszawski.

Niezgodność charakterów ojca i matki musiała mieć wpływ na atmosferę rodzinnego domu, a także na fakt zaniedbania początkowej edukacji młodszego syna. Antoni bardzo długo nie uczęszczał w ogóle do szkoły. Czas w godzinach przedpołudniowych spędzał na harcach i zabawach z okolicznymi łobuziakami w pobliskim Ogrodzie Saskim, a popołudnia lub wieczory na kanapie z książką wypożyczoną z czytelni „Za Żelazną Bramą”. We Wspomnieniach warszawskich pisał: „Ojciec w tych czasach nie interesował się moją edukacją. Każdą wolną chwilę spędzał u Semadeniego, gdzie otoczony gronem przyjaciół rozprawiał o polityce i puszczał na miasto dowcipy, które do dziś jeszcze opowiadają sobie starzy warszawiacy”[18]. W innym miejscu dodawał: „Pewnego dnia ojciec zapytał się matki, w której jestem klasie. Matka zajęta życiem towarzyskim, kiermaszami dobroczynnymi i bigoterią niewielką również zwracała uwagę na moje wychowanie. Okazało się, że nie jestem w żadnej klasie i w domu powstała wielka awantura”[19]. Kiedy doktor Słonimski uzmysłowił sobie szkolne zapóźnienia syna, szybko zajął się jego edukacją: „Ojciec zaniedbał praktykę lekarską i Semadeniego i w ciągu paru miesięcy sam przygotował mnie do pierwszej klasy gimnazjum”[20].

W wieku dziesięciu lat Antoni Słonimski przekracza progi słynnej szkoły Jana Kreczmara, jednej z pierwszych w Warszawie z polskim językiem wykładowym. Chłopcu, obracającemu się dotąd w środowisku dorosłych, trudno było odnaleźć się w roli ucznia.

Przeniesiony z tej beztroskiej atmosfery do pierwszej klasy szkoły Kreczmara – wspominał po latach Słonimski – poczułem się głęboko nieszczęśliwy. Dominującym uczuciem był strach. Bałem się śmiertelnie, że będę wyrwany do tablicy i pytany z lekcji, której się uczyłem w domu, ale której nie rozumiałem. Bałem się silniejszych kolegów, którzy pastwili się nad malcami z klas niższych. Bałem się okazać tchórzem i bałem się gróźb, biorąc dosłownie zapowiedzi w rodzaju: „Te, wypuszczę ci flaki z brzucha tym scyzorykiem” […] Prześladowało mnie stale poczucie niesprawiedliwości. Dobre stopnie dostawali koledzy, którzy się wcale nie uczyli, ale umieli ściągać; ja sam dostawałem złe stopnie, kiedy odrabiałem starannie lekcje, kiedy indziej zaś fuksem, nic nie umiejąc, zdobywałem stopień dostateczny[21].

Oprócz lęków dotyczących całkiem realnych obaw, że Szczepaniak z klasy piątej obetnie mu scyzorykiem język lub że zostanie, nie daj Bóg, na drugi rok w tej samej klasie, prześladowały go obawy „duchowej kategorii”. Dojrzewanie do przyjęcia postawy buntownika, kwestionującego ontologiczne prawidła kontestatora, nie obyło się zresztą bez zgrzytów czy reperkusji zdrowotnych. „Dumne chwile heroizmu okazywanego na lekcjach religii, polegającego na zadawaniu księdzu katechecie pytań buntowniczych, okupywałem długimi godzinami lęków nocnych”[22] – wspominał po latach.

Szkoła, zdaniem Słonimskiego, rozwijająca przede wszystkim umiejętności „systematycznego oszukiwania” nie miała nic wspólnego ze zdrową rywalizacją, doskonaleniem czy zwykłym poczuciem sprawiedliwości. „A przecież szkoła, do której zacząłem chodzić, była najbardziej postępowa i najlepiej prowadzona w Warszawie. Nie szkoła więc ponosiła winę, ale system i warunki społeczne”[23] – tłumaczył, wyposażony w większą wiedzę o świecie. Do końca edukacji nie opanował sztuki ściągania i podpowiadania, a jedyne dobre stopnie otrzymywał z przyrody oraz rysunków. Zdarzało się, że nawet z języka polskiego przynosił dwóje. Lekcje były dość nijakie, sztampowe. Szczególnie mocno utkwiło mu w pamięci wypracowanie na temat wiosny. Słonimski-uczeń nie rozumiał sensu szkolnych konwencji mieszczących się w młodopolskiej modzie na „bajdurzenie poetyckie”. Nie potrafił, jak reszta prymusów klasowych, pisać o „królewnie Wiośnie” i „królewiczu Maju”.

Kilkanaście lat później nauczyciel, który postawił mu z wypracowania najniższą notę, a pośrednio podłamał wiarę w siebie, przyniesie swoje wiersze do miesięcznika „Skamander”. Nie pomogło „wstawiennictwo” byłego ucznia, pozostali poeci odrzucili nauczycielskie „arcydzieło”. W liście od redakcji sugerowano, aby kandydat na poetę w przyszłości starał się pisać o sprawach konkretnych, a nie wydumanych. Okazało się, że to belfer, piszący o „łzawych tęsknicach serc”, ostatecznie pomylił konwencję i rozminął się z epoką.

Po latach czasy szkolne będzie poeta wspominał mimo wszystko z sentymentem: „Wyjście z kręgu dzieciństwa, pierwsze świadome spotkanie moje z życiem, mimo strachów i utrapień szkolnych, miało za tło scenerię czasów spokojnych i pogodnych”[24]. Ojciec wierzył w Polskę niepodległą, która w oczach syna, tak jak kiedyś wielkim romantykom, kojarzyła się z osobą Napoleona. „Mając lat dwanaście dzieliłem poglądy polityczne z Rzeckim i jak ten stary subiekt z «Lalki» Prusa wierzyłem w Napoleona. Bawiliśmy się z bratem żołnierzykami ołowianymi. Zwyciężali zawsze Francuzi, ci dawni w bermycach i współcześni w «kepi»”[25]. Wydawane wraz z kolegą pisemko szkolne o wyraźnie satyrycznym charakterze, biorące za cel co zacniejsze osobowości spośród grona pedagogicznego, przyczyniło się nie tylko do relegowania ze szkoły, ale także do faktu, że do matury musiał przygotowywać się samodzielnie.

Reakcja domowa na ten dramat mojej młodości była nietypowa i bynajmniej nie zalecam jej do powszechnego stosowania. Gdy wróciłem do domu, ojciec wziął mnie na lody do Semadeniego. Postanowiliśmy, że do matury przygotuję się w domu. Nazajutrz, gdy wróciłem z codziennej wyprawy do czytelni po nową książkę, natknąłem się w przedpokoju na lśniący niklem, piękny „prawdziwy męski” rower firmy Wharen[26] – wspominał z sentymentem.

W wieku osiemnastu lat Słonimski zapisuje się do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Czyni to nie tylko ze względu na talent i zamiłowanie do malunków. Była to jedna z nielicznych uczelni, w której nie wymagano świadectwa dojrzałości.

W 1914 roku Antoni przebywa wraz z siostrą Haliną na wakacjach we Francji. Podróżuje po Bretanii, a w urokliwym Pont-Aven, kiedy zachwyca się pejzażami impresjonistów, dociera do niego wiadomość o wybuchu wojny. Słonimski zgłasza się do konsulatu rosyjskiego i szczęśliwym trafem, dzięki przywołaniu w rozmowie nazwiska wuja Sobieszańskiego, otrzymuje pożyczkę na podróż do kraju. Po powrocie do Warszawy kontynuuje studia oraz podejmuje pracę w redakcji satyrycznego pisma „Sowizdrzał”. Zamieszcza rysunki, zdobywa pierwsze doświadczenia redakcyjne, pisze teksty, a dzięki bezpłatnym wejściówkom, owym, jak to nazywa, passe-partout, bywa na premierach w stołecznych teatrach.

W warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych w pracowni Trojanowskiego – będzie wspominał po latach studencko-redakcyjne czasy – byłem najmłodszym, ale nie najgorszym uczniem. Dużo starsi ode mnie Bartłomiejczyk czy Radwan uznali mnie i kazali wypić „but”. Tak nazywało się naczynie szklane w formie buta zawierające dwa pełne litry piwa. Dopuszczono mnie nawet do stolika w „Udziałowej”[27].

24 lutego 1916 roku, po długiej chorobie, na rękach syna umiera niestrudzony warszawski lekarz, Stanisław Słonimski. Z chwilą śmierci ojca kończy się dla Tolka okres swawolnego, pozbawionego większych trosk dzieciństwa. Po latach ze wspomnień wyłoni się nie tylko obraz ojca, za którym zawsze tęsknił, ale i warszawskich miejsc:

Gdy myślę o ojcu, szukam starych drzew w Alejach, przyglądam się zniszczonym płytom chodnika, patrzę w słabo oświetlone parterowe okna domów, zaglądam do mrocznych bram odrapanych przedwojennych kamienic warszawskich. Tyle zostało z Warszawy jego młodości. Tu był. Tędy przechodził, spieszył się lub szedł wolno. O czym myślał? Jakim oddawał się marzeniom…[28] – można przeczytać w Godzinach zwierzeń.

Na życiowych zakrętach zawsze najbardziej krzepiące będą wspomnienia dzieciństwa, warszawskiego raju utraconego: stukot dryndy jednokonnej, intensywny zapach czeremchy latem, cukierenka tuż za Mariensztatem, kawiarenka na placu Zamkowym, kolumna Zygmunta, posrebrzone księżycową poświatą dachy staromiejskich kamienic, muzyczka płynąca z przydrożnych barów, kiosk z wodą sodową w Ogrodzie Saskim, urokliwa perspektywa lewobrzeżnej części miasta widziana od strony Pragi, Wisła – „wierna rzeka domowa” czy rozlewające się na wszystkie strony ciepłe światło stołecznych latarni[29].

A po latach proszony o napisanie felietonu na temat swoich więzi z Warszawą do jubileuszowego wydania miesięcznika „Stolica” odpowiadał także przez zamieszczony w tekście artykułu wiersz:

Co mnie z tym miastem łączy?

Rzecz mała

Śliwki i jabłka

Z jesiennym zapaszkiem

Uczniowska czapka

Co w deszczu pachniała

Lakierowanym daszkiem.

Nawet kapusty oddech zły

Z piwnic zakratowanych ust,

Stukot dorożki, błoto, mgły,

Woda kwiatowa pierwszych bóstw

Zapach młodości to klej

Książek z czytelni

Wiosennych wiatrów longplay[30].

Po śmierci ojca z powodu kłopotów finansowych jest zmuszony opuścić mieszkanie przy Niecałej i przeprowadzić się z matką do skromniejszego, a przy tym znacznie tańszego lokum na parterze w oficynie kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu 6, niemalże vis-à-vis kościoła św. Krzyża. Po latach, przywołując w pamięci to miejsce, będzie czuł unoszący się w powietrzu zapach kawy, który nie wywietrzał z czasów, kiedy znajdował się w tych pomieszczeniach składzik towarów kolonialnych. Słonimski musiał nie tylko dorosnąć, lecz także zabrać się do solidnej pracy, aby utrzymać siebie i matkę. Poza stałą, choć mało płatną posadą rysownika w tygodniku satyrycznym „Sowizdrzał”, imał się wówczas przeróżnych, zazwyczaj dorywczych zajęć. Uczestniczył w pracach renowacyjnych na Zamku Królewskim i kamienicy Baryczków na Starym Mieście. Wiosną 1918 roku na łamach „Kuriera Warszawskiego” opublikował inspirowane malarstwem sonety: Leonardo, Botticelli, Michał Anioł. Te same, które odnalazł w starym portfelu ojca zaraz po jego odejściu. Z perspektywy czasu pisał o swoim nieśmiałym debiucie: „Wstydziłem się pisania wierszy, jak i do dziś trochę się wstydzę i przed szyderstwem kolegów w pracowni malarskiej miałem za obronę fakt, że wiersze były przecież o malarzach”[31].


Krakowskie Przedmieście ok. 1910 roku, po prawej elegancki gmach Hotelu Bristol; autor zdjęcia: Jan Raczyński

Warszawa, w jakiej odnosił swoje małe plastyczno-literackie sukcesy, nie przypominała europejskiej metropolii. Poza wąskimi, przestrzennie ograniczonymi enklawami luksusu, pełno tu było „ludzkiej niedoli”, wyniszczającej biedy skomasowanej zwłaszcza w rejonie ulic Franciszkańskiej, Dzikiej czy Krochmalnej. Z czasem we wspomnieniach będzie przywoływał nie tylko koloryt i atmosferę ówczesnego miasta, lecz także najbardziej charakterystyczne cechy jego mieszkańców:

W tym Paryżu Północy bydło zabijał rzezak rytualny, pierwszorzędne lecznice prywatne nie miały w pokojach wody bieżącej […]. W dzień świąteczny zapełniał ulice tłum ubrany brzydko i pretensjonalnie. Próżność łącząca się z nędzą była to mieszanina typowa dla Warszawy. Można było nie mieć na elementarz, na ołówek dla dziecka, na mydło czy na książkę, ale trzeba było mieć niedzielne sakpalto i żółte kamaszki[32].

Warszawa skamandrytów

Подняться наверх