Читать книгу Warszawa skamandrytów - Lidia Sadkowska-Mokkas - Страница 11

„Nieodrodne dziecko Warszawy”

Оглавление

„Lechoń był prawdziwym, nieodrodnym dzieckiem Warszawy”[33] – tymi słowami po latach będzie określał skamandryckiego kolegę Jarosław Iwaszkiewicz. Leszek Serafinowicz, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko poety, przyszedł na świat 13 marca 1899 roku w kamienicy pałacowej Teppera przy Miodowej 7 w Warszawie. Tutaj mieszkanie w domu należącym przez wiele lat do dziadka Tadeusza Boya-Żeleńskiego oraz Kazimierza Przerwy-Tetmajera, mecenasa Grabowskiego, wynajmowali rodzice poety.

Pierwsze lokum, które zapamiętał pięcioletni chłopiec, znajdowało się w kamienicy przy Marszałkowskiej 49, w okolicy placu Zbawiciela. Migawki dzieciństwa: kolorowa, pachnąca lasem i żywicą choinka, matka „odziana w czerwoną kołdrę” w koronie na głowie, wcielająca się w rolę Gwiazdora, prezenty. W mieszkaniu przy Marszałkowskiej Lecho i starszy o dwa lata Zygmunt dowiedzieli się od ciotki Mani, siostry ojca, że „bocian przyniósł im braciszka”. Stamtąd ojciec „w gorących czasach rewolucji” w 1905 roku wychodził na narodowe mityngi, a matka z niepokojem wypatrywała przez lufcik jego spóźnionych powrotów.

Swój literacki pseudonim Jan Lechoń wymyślił w wieku lat trzynastu, publikując pierwsze, juwenilijne zbiorki poetyckie Na złotym polu oraz Po różnych ścieżkach. Rodzina Serafinowiczów miała wywodzić się ze starego rodu żmudzkiego, osiadłego w Warszawie w osiemnastym wieku[34]. Dziadek poety, żołnierz armii napoleońskiej, mówił jeszcze po litewsku. Był malowniczą osobowością, której nie brakowało fantazji i animuszu nawet w chwili ostatecznej. Według rodzinnej anegdoty tuż przed śmiercią nie zapomniał o codziennych przyjemnościach i siedząc w fotelu, zawołał do syna: „Prędzej, prędzej podaj fajkę, bo nie zdążę”. Pamiątki po dziadku znalazły miejsce w niewielkim majątku rodzinnym, Utracie pod Łaskiem. Dokument, odziedziczony w spadku po stryju, potwierdzający niezwykłą waleczność i męstwo protoplasty rodu, Józefa Serafinowicza, wydany przez Radę Gospodarczą Pułku 1 Piechoty Liniowej Wojska Polskiego i datowany na 30 września 1831 roku w Ulanowie, zawiśnie po latach, pięknie oprawiony, nad biurkiem poety w Nowym Jorku. „Na grobie dziadka na cmentarzu w Łasku – wspominał w Dzienniku – wyryty był napis: «Józef Serafinowicz, oficer b. wojsk polskich, żołnierz rosyjski» – napis nie tak poetycki, ale tak niemal wymowny jak ten, który na nagrobku Garczyńskiego położył Mickiewicz”[35].

Ojciec, Władysław Serafinowicz, był urzędnikiem niższego szczebla w biurach Dyrekcji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, a potem przez wiele lat intendentem w Domu Starców w rejonie Nowego Miasta[36].

Matka, Maria z Niewęgłowskich, absolwentka żeńskiej pensji, uczyła geografii. Zwracała się do średniego syna zazwyczaj Lecho i po cichu marzyła, aby uzdolniony literacko chłopiec został „drugim Słowackim”. Kiedy syn ukończył pięć lat, wydawali wspólnie gazetkę domową – „Gazeta Mamy i Leszka”. Od dzieciństwa wykazywał intelektualny potencjał oraz wszystkie cechy cudownego dziecka. W wieku siedmiu lat chłopiec umiał już nie tylko płynnie czytać, lecz także przejawiał uzdolnienia wokalne, śpiewał razem z kolegą Stasiem Balińskim w chórze kościelnym. Bywał z matką i rodzeństwem w teatrach, galeriach oraz muzeach. Pewnego dnia, kiedy razem udali się do Zachęty, Lecho był tak zachwycony, że w ogóle nie chciał stamtąd wyjść. „Książki, sztychy, obrazki to był świat, w którym Leszek żył i chyba czuł się najlepiej”[37] – wspominał po śmierci Lechonia jego ukochany starszy brat Zygmunt Serafinowicz. Uwrażliwiony od dzieciństwa na sztukę będzie po latach wspominał wizyty w Zachęcie, bohaterów płócień Wojciecha Kossaka, „ułana z kowalową”, „surrealistyczne fantazje” Jacka Malczewskiego, obrazy Wyczółkowskiego, „śniegi Fałata”.

Leszek był podobny do matki zarówno pod względem charakteru, typu wrażliwości, jak i urody, zwłaszcza rysów twarzy. Był z nią znacznie bardziej związany niż z wiecznie nieobecnym, zapracowanym, przesiąkniętym prozą życia ojcem. Czasami miał mu za złe tę przeciętność i przywiązanie do zwykłości. Po latach powróci w Dzienniku utrwalony w dzieciństwie obraz: „Mój ojciec w niedzielę, jedyny dzień, kiedy nie szedł do biura (kolei wiedeńskiej), spacerował w bardzo prymitywnym negliżu po mieszkaniu i deklamował z komiczną przesadą swoich ulubionych poetów, przeważnie Krasińskiego i Langego”[38]. Zawsze będzie jednak doceniał wpajane w naturalny sposób przez ojca ideały – miłości, równości, altruizmu czy patriotyzmu. Z perspektywy czasu i naturalnego przypływu własnych doświadczeń zrozumie też skalę jego poświęcenia. Rodzicom, skromnym warszawskim inteligentom, uświadomi sobie z całą wyrazistością dopiero po latach, bliski był „świat codziennego poświęcenia, religijnego kultu wiedzy, ewangelicznej pogardy dla pieniądza – który znamy z powieści Żeromskiego albo życiorysu pani Curie”[39]. Przyjęta przez Serafinowiczów filozofia życia była typowa dla większości ówczesnych inteligentów: „Otóż, tak jak mój ojciec i moja matka żyli wszyscy ich przyjaciele i znajomi, których widywałem w naszym domu, i właściwie poza moimi wujami – utracjuszami, szlagonami wysadzonymi z siodła, których ojciec bardzo niechętnie, ku wielkiemu smutkowi matki, tolerował w naszym domu – nie znałem innych”[40].

Z dzieciństwa zapamięta odwiedziny starszych kuzynek, „dziewczynek z Sieradza” – Kazi i Zosi – oraz ich ojca Józefa, starszego brata ojca, inżyniera robót drogowych, wdowca. Stryj był siwiuteńki, a jego wyraz twarzy i krzaczaste brwi stanowiły dość udaną replikę Piłsudskiego-Dziadka z propagandowych plakatów rozwieszanych po mieście. „Mimo krzaczastych brwi – nic nie miał w sobie groźnego, wszystko, przeciwnie, było w nim wdzięczne, przychylne i tak szlachetne, że nawet w czasach, gdy honor niezłomny i ciche poświęcenie obowiązywały każdego polskiego inteligenta – zakrawało na jakieś maniactwo”[41] – kreślił „portret” stryja w Dzienniku. Stryj Józef, chociaż należał do grona praktykujących katolików, „nie lubił księży i wiedział, że co innego służyć Bogu, a co innego zakrystii”[42]. Był barwną postacią i miał nietuzinkowych przyjaciół. To najbliższemu z nich, niejakiemu Kasprowi Tosio, Szwajcarowi z pochodzenia, zawdzięczał kilkuletni Lecho oswojenie z językiem niemieckim, czego wymownym znakiem było śpiewanie kolędy „O Tannenbaum, o Tannenbaum / Wie grün sind deine Blätter”. Lechoń od dziecka był niezwykle przywiązany do wartości rodzinnych. Na długo zapamięta obraz „babci Serafinowicz” z d. Jabłońskiej, która pojawiała się u nich w domu tradycyjnie raz lub dwa razy w roku, zazwyczaj z okazji świąt. Dziadków ze strony matki, Niewęgłowskich, nie zdążył poznać, zmarli przed jego urodzinami.

Duży wpływ na intelektualny rozwój chłopca miała ciotka, Zofia Raczyńska, właścicielka słynącej z wysokiego poziomu pensji, którą wcześniej ukończyła matka poety. Lechoń nazywał ciotkę „babcią Raczyńską” i czuł z nią głęboką emocjonalną więź. Bywał wielokrotnie w jej mieszkaniu przy Pięknej z „arcystylowymi” mebelkami, zabytkowymi sekretarami, kanapami i fotelikami „w stylu drugiego Cesarstwa”. „Poza babcią Zofią Raczyńską, właściwie powinowatą, nie krewną, choć ze wszystkich najbliższą – tłumaczył w Dzienniku zawiłe koligacje rodzinne – miałem jeszcze dwie babki ze strony matki – babcię Józię Raczyńską, siostrę babki Niewęgłowskiej, i tzw. babcię Michcię, czyli pannę Emilię Niewęgłowską, siostrę dziadka”[43]. Józię Raczyńską zapamiętał jako drobną osóbkę, w „czepeczku pod szyję”, odzianą najczęściej w aksamitną pelerynkę. Z braku swoich własnych dzieci ciotka musiała z godnością przyjąć rolę wiecznej rezydentki pomieszkującej w domach dalszych czy bliższych krewnych.

Na zawsze pozostaną w pamięci Lechonia „w tych prehistorycznych czasach”, jak później nazywał okres dzieciństwa, wspomnienia posłańców w czerwonych czapkach na ulicach Warszawy, sprzedawców choinek, reprodukcje Kostrzewskiego w „Tygodniku Ilustrowanym” i teksty powinszowań, jakie dziennikarze z „Kuriera Warszawskiego” zamieszczać będą dla stołecznych stróżów. Obite pluszową tapicerką meble i albumy Andriollego na stolikach w domu rodziców, znajomych i krewnych.

W 1908 roku Leszek Serafinowicz rozpoczął naukę najpierw w Szkole Realnej im. Stanisława Staszica przy Noakowskiego 6, a następnie w filologicznym gimnazjum męskim Emiliana Konopczyńskiego. Była to wówczas jedyna w Warszawie szkoła ogólnokształcąca z polskim językiem wykładowym. Mieściła się początkowo przy Kopernika, a następnie w budynku przy ulicy Okólnik. We wspomnieniach z tego czasu przewija się galeria postaci wybitnych i mniej wybitnych, ale z pewnością charakterystycznych: znienawidzony przez wszystkich inspektor Juraszyński zwany Jurkiem – łysy, z czarną brodą; ksiądz Mauersberger – rosły, prawie „olbrzym”, zajęty wiecznie harcerstwem i różnymi „patriotycznościami” bardziej niż „apologetyką i historią świętą”, „typowy polski wariat”. Jan Zakrzewski – „wielki neurastenik-uwodziciel”, szermujący z wdziękiem „zdrobnieniami imion wielkich pisarzy”, ale przede wszystkim głośny z romansu ze swoją uczennicą, „panną ze wsi – znacznie od niego młodszą”. Wśród tych szkolnych oryginałów także Rowiński – „klasyk”, suchotnik, „wiecznie zakasłany”, nieustannie „cytujący starożytnych”[44]. Nauka przychodziła przyszłemu poecie niezmiernie łatwo. Jedynym przedmiotem, do którego musiał bardziej się przykładać, była matematyka. Oprócz zdolności literackich, chłopiec przejawiał zamiłowanie do rysunków. Już w czasach szkolnych zaczął pisać pierwsze wiersze, których wydanie niebawem zasponsorują rodzice. Swój pierwszy upubliczniony światu liryk, przedrukowany na łamach „Kuriera Warszawskiego”, napisał w wieku lat trzynastu.

W tym czasie Serafinowiczowie zmieniają nieustannie mieszkania. Na krótko przeprowadzają się na Złotą, a przez dwa lata, w okresie 1911–1912, z powodu problemów finansowych ojca, mieszkają w kamienicy w Pruszkowie, przy ulicy Ołówkowej 14. Żyją wówczas, jak będzie potem często mówił, w najbardziej „niepoetycznym domu” i „najpospolitszej, tonącej w błocie podwarszawskiej dziurze”.

W pamięci poety szczególnie utkwiło mieszkanie w kamienicy przy Marszałkowskiej 38. Lokum, jak wynika z zapisów w Dzienniku, nie jest zachwycające:

Mieszkanie na Marszałkowskiej 38, okropne, w tak zwanym drugim podwórzu. Pamiętam, że otruła się tam na śmierć żona rządcy. […] Ale tam zaczynałem pisać wiersze – jeszcze niecałkiem naprawdę, ale już prawie, tak że stary Straszewicz wydrukował mi ten pierwszy zbiorek. I tam zacząłem ubóstwiać Wyspiańskiego, i tam doszła mnie fotografia Osterwy z dedykacją i list Kazimierza Tetmajera, winszujący tego pierwszego dziecinnego zbiorku. Nie pamiętam, jakie było wnętrze tego mieszkania, ale pamiętam doskonale, że zawsze stawiało się u nas na stole samowar[45].

Może dlatego po latach smakiem i zapachem dzieciństwa stanie się dla Lechonia herbata, którą stawiała przy jego łóżku matka, kiedy był chory na „różne odry i wietrzne ospy”[46]. I jeszcze jedna migawka z dzieciństwa. Dzień powrotu z wakacji w Ojcowie, kiedy zamiast czarnego chleba czy chałek na stole pojawiały się kajzerki. Świeże i chrupiące bułeczki były prawdziwym rarytasem.

Inne warszawskie mieszkanie rodziny Serafinowiczów, w którym przyszły poeta będzie zdobywał religijne wtajemniczenie, mieściło się w kamienicy przy Mokotowskiej 15. Dom usytuowany był vis-à-vis nowo wybudowanego, zgodnie z planami Józefa Piusa Dziekońskiego, kościoła Zbawiciela. Świątynia imponowała doskonałą architektoniczną formą, musiała też pobudzać wyobraźnię. „Całe popołudnia rozbrzmiewały od śpiewów kościelnych, nasze służące co chwila wybiegały«na nieszpory» albo inne nabożeństwa, stanowiące jedyny teatr ich życia. Ponieważ byłem pod ich opieką – więc ten okres był to czas mojej bigoterii, klerykalizmu i erudycji z zakresu hagiografii”[47] – wspominał w Dzienniku.

Jest jeszcze inne, tym razem liryczne, wspomnienie z dzieciństwa spędzonego w kamienicy przy Mokotowskiej 15, a w nim zakodowany w pamięci obraz rodziców:

To przecież moja Matka szyje ręką drobną.

I widzę pochylony cień Ojca na ścianie,

Co nocami odrabia robotę osobną,

Za którą dla nas wszystkich ma kupić ubranie[48].

Po latach przyzna, że najważniejszą sprawą jego dzieciństwa i młodości stało się pytanie: „Co wypada, a co nie wypada?”. Przymierzanie się do jakiegoś nieokreślonego ideału. Presja wartości wpajanych przez matkę była tak silna, że chwilami czuł się „drugim Słowackim”. A nawet, utożsamiając się z wieszczem, zastanawiał się wielokrotnie, „czy to wypada Słowackiemu, czy Słowacki mógłby tak postąpić”. Może dlatego zaczął pisać wówczas „bombastyczne” – jak sam określał – przepełnione patosem wiersze, a wszystko po to tylko, żeby wyróżnić się wśród kolegów oraz zebrać należne twórcy pochwały. Powoli nauczył się czerpać radość z bycia poetą. Latem 1916 roku napisał wiersz Polonez artyleryjski. „Było piękne lato – wspominał poetyckie wtajemniczenie i zauroczenie w Dzienniku – coś jak «ów rok» Mickiewicza. Byłem sam zdziwiony, skąd się to we mnie wzięło, i zrozumiałem, że to jest coś innego niż wszystko, co napisałem przedtem. Było to coś z samej mojej głębi i przez to samo jakby z zewnątrz – jakby natchnienie”[49].

Swoje wiersze i sztuki podpisuje pseudonimem, który już niebawem przylgnie do niego na stałe. „Jan Lechoń” to wyraz sentymentu, a także, jak określa brat poety, Zygmunt Serafinowicz, „manifest przywiązania do pewnej roli zagranej w dzieciństwie”. W czasie domowej zabawy w teatr z przejęciem i wielkim wzruszeniem miał odtwarzać tytułową postać w wyreżyserowanym przez matkę przedstawieniu o legendarnym Lechu[50].

W tym mniej więcej czasie, w maju 1916 roku, w wieku siedemnastu lat Lechoń ponownie odniósł literacki sukces. Teatr w Pomarańczarni w Łazienkach wystawił jego jednoaktową sztukę, nokturn dramatyczny W pałacu królewskim. Sztuka, jak głosił afisz, została przygotowana przez Komitet Wielkiej Kwesty Majowej na rzecz Szkoły Polskiej. Musiał być dumny niczym łazienkowski paw, kiedy napisane przez niego kwestie wypowiadały ze sceny takie aktorskie znamienitości jak: grający rolę króla Stanisława Augusta Poniatowskiego Józef Węgrzyn, wcielająca się w panią Grabowską Janina Szylinżanka czy Jerzy Leszczyński kreujący w sztuce postać księcia Józefa Poniatowskiego.

Po objęciu przez ojca posady intendenta w Domu Schronienia Starców św. Ducha i Najświętszej Marii Panny rodzina Serafinowiczów przeprowadziła się do służbowego mieszkania przy ulicy Przyrynek 4 w okolicach Nowego Miasta. Być może wcześniej, w okresie przejściowym, o czym świadczy lakoniczna wzmianka w Dzienniku, Serafinowiczowie mieszkali w jednej z kamienic przy Chmielnej[51].

Jesienią 1916 roku Lechoń rozpoczął studia polonistyczne na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego, których – z powodu natłoku rozlicznych zajęć oraz nadmiaru wrażeń miejskich – nigdy nie udało mu się ukończyć. W okresie uniwersyteckim dał się poznać jako wspaniały mówca, zabłysnął mową pożegnalną podczas uroczystości pogrzebowych Henryka Sienkiewicza.

Od początku wciągnęło go życie studenckie, ważne i mniej ważne spotkania, a przede wszystkim pisanie wierszy oraz publikowanie tekstów na łamach pisma młodzieży akademickiej „Pro Arte et Studio”. W grudniu 1917 roku, w ósmym numerze miesięcznika, opublikował Lechoń jeden z pierwszych swoich artykułów programowych – Poezja, której nie będzie i poezja idąca.

Trudno powiedzieć, czy wówczas zdawał sobie sprawę, jak bardzo od dzieciństwa zanurzony był w swoje rodzinne miasto „[…] wszystko, co dotyczy Warszawy – będzie pisał, kiedy zrządzeniem losu znajdzie się daleko od ukochanych nadwiślańskich pejzaży – staje się dla mnie owym ciastkiem madeleine z pierwszego tomu Prousta, którego smak wskrzesza od razu w pamięci cały świat obrazów, doznań, myśli, odbudowuje […] całą przeszłość”[52].

Warszawa skamandrytów

Подняться наверх