Читать книгу Prześcignąć swój czas - Maciej Petruczenko - Страница 7

Оглавление

WSTĘP

pisane od serca

Propo­nu­jąc prze­czy­ta­nie tych wspo­mnień, czuję, jak wielki kamień spada mi z serca po upły­wie aż 43 lat od momentu, gdy po raz pierw­szy zano­to­wa­łem zwie­rze­nia Ireny Kir­szen­stein-Sze­wiń­skiej pod kątem uję­cia ich w for­mie książ­ko­wej. Przez tak długi czas kartki tam­tego maszy­no­pisu zdą­żyły mocno pożółk­nąć, a z Ireną przy­szło nam się poże­gnać na zawsze. Teraz może ona oce­niać mój tekst już pro­sto z nieba. Cho­ciaż i ją, i mnie życie zahar­to­wało na tyle, że nikt nas ni­gdy nie widział pła­czą­cych, to jed­nak nie ukry­wam, że przy pisa­niu tej książki łzy kapały mi na kla­wia­turę lap­topa.

Zacząć wypada od tego, że wśród osób wybit­nych i sław­nych kobiety pozo­stają w mniej­szo­ści. Stąd też liczba Polek, które zyskały świa­towy roz­głos, jest doprawdy nie­wielka. Wymie­nić by można chro­no­lo­gicz­nie: znaną po obu stro­nach Atlan­tyku aktorkę dra­ma­tyczną Helenę Modrze­jew­ską, a zaraz po niej autorkę pio­nier­skich prac w dzie­dzi­nie pro­mie­nio­twór­czo­ści Marię Skło­dow­ską-Curie, która jako pierw­sza kobieta otrzy­mała Nagrodę Nobla (i to dwu­krot­nie); wspo­mnieć wypa­da­łoby o kilku przed­sta­wi­ciel­kach świata muzyki i pla­styki oraz lite­ra­tury – bo prze­cież noblistką została też poetka Wisława Szym­bor­ska. Ale w spo­rcie Polką naprawdę znaną i uznaną przez cały świat była tylko Irena Kir­szen­stein-Sze­wiń­ska, lek­ko­atletka, która sama stwo­rzyła jakby odrębną epokę swo­imi wystę­pami w pię­ciu kolej­nych igrzy­skach olim­pij­skich (1964–1980), aż sie­dem razy sta­jąc na podium. A odby­wało się to już w dobie ogar­nia­ją­cej wszyst­kie kon­ty­nenty tele­wi­zji sate­li­tar­nej, dzięki któ­rej widow­nia podzi­wia­jąca Irenę w jed­nym momen­cie mogła być liczona już nie w milio­nach, ale w miliar­dach. Pro­wa­dzący naj­bar­dziej pre­sti­żową i naj­bar­dziej obiek­tywną doroczną kla­sy­fi­ka­cję zawod­ni­ków i zawod­ni­czek w lek­ko­atle­tyce ame­ry­kań­ski maga­zyn „Track&Field News” daje Ire­nie zde­cy­do­wa­nie pierw­sze miej­sce w spo­rzą­dzo­nych pod róż­nym kątem ran­kin­gach histo­rycz­nych, potwier­dza­jąc, że jest ona naj­lep­szą lek­ko­atletką wszech cza­sów.


Pierw­sza Dama

Wie­lo­let­nie pasmo mię­dzy­na­ro­do­wych suk­ce­sów dłu­go­no­giej war­sza­wianki to w moim prze­ko­na­niu naj­pięk­niej­szy roz­dział w histo­rii sportu pol­skiego, a roz­dział ten został po latach uko­ro­no­wany dwu­dzie­sto­let­nią aktyw­no­ścią byłej mistrzyni w Mię­dzy­na­ro­do­wym Komi­te­cie Olim­pij­skim, w agen­dach świa­to­wej cen­trali lek­ko­atle­tycz­nej (IAAF) i Euro­pej­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Lek­ko­atle­tycz­nego (EAA), jak rów­nież Pol­skiego Związku Lek­kiej Atle­tyki, Pol­skiego Komi­tetu Olim­pij­skiego (PKOl), Towa­rzy­stwa Olim­pij­czy­ków Pol­skich i Świa­to­wego Sto­wa­rzy­sze­nia Olim­pij­czy­ków (World Olym­pians Asso­cia­tion – WOA).

Sze­wiń­ska nie była spor­tową efe­me­rydą. I na podwórku kra­jo­wym, i na świa­to­wej are­nie pozo­sta­wiła aż nadto trwały ślad. Nic dziw­nego, że w naszym spo­rcie tylko ją tytu­ło­wano „Pierw­szą Damą”, a kła­niali jej się wszy­scy: inni wielcy mistrzo­wie, naj­sław­niejsi arty­ści, poli­tycy z pierw­szych stron gazet, monar­cho­wie, no i dzien­ni­ka­rze, ceniący Irenę szcze­gól­nie za to, że potra­fiła uczy­nić ze sportu szla­chetną sztukę współ­za­wod­nic­twa, zawsze oka­zu­jąc sza­cu­nek wobec rywa­lek. Nawet tych, które wal­czyły z nią nie­uczci­wymi meto­dami. No i do ostat­niej chwili życia gło­siła radość z upra­wia­nia sportu.

Nie tylko medale i rekordy decy­do­wały o kla­sie tej wspa­nia­łej spor­t­smenki. Klasę tę w rów­nej mie­rze cha­rak­te­ry­zo­wała usta­bi­li­zo­wana forma na wyso­kim pozio­mie i skromny, ujmu­jący spo­sób bycia, a zara­zem swo­ista god­ność, która skło­niła dzien­ni­ka­rzy fran­cu­skich do tytu­ło­wa­nia Sze­wiń­skiej mia­nem „Une Grande Dame”. Tak samo pod­szedł zresztą do niej pre­zy­dent Fran­cji Valery Giscard d’Esta­ing, który w 1975 r. oso­bi­ście wrę­czał Ire­nie nagrodę prze­zna­czoną dla naj­lep­szej spor­t­smenki świata, a kiedy przy­był wkrótce potem z ofi­cjalną wizytą do Pol­ski, od razu wysto­so­wał do niej zapro­sze­nie na uro­czy­sty ban­kiet w kró­lew­skim pałacu w Wila­no­wie.

W ciągu mojej już bli­sko 50-let­niej pracy w dzien­niku „Prze­gląd Spor­towy” przy­szło mi reje­stro­wać i komen­to­wać wiele frag­men­tów kariery zna­ko­mi­tej spor­t­smenki. Towa­rzy­szy­łem jej na mniej­szych i więk­szych impre­zach spor­to­wych, na wiel­kich fetach – jak doroczne gale lek­ko­atle­tyczne w Monako – i wiel­kich balach. Mia­łem też moż­li­wość uczest­ni­cze­nia w życiu towa­rzy­skim Ireny i jej męża, mojego ser­decz­nego druha z „Prze­glądu Spor­to­wego” – Janu­sza Sze­wiń­skiego, dla mnie – foto­re­por­tera numer jeden. Duma roz­pie­rała mi pierś zwłasz­cza wtedy, gdy ta moja rówie­śniczka (rocz­nik 1946) udo­wad­niała swo­imi zwy­cię­stwami, że nasze mocno nie­do­ży­wione po kata­kli­zmie dru­giej wojny świa­to­wej i cokol­wiek cher­lawe poko­le­nie nie ustę­puje w spo­rcie przed­sta­wi­cie­lom o wiele póź­niej­szych gene­ra­cji, któ­rzy mogli już wyra­stać w o niebo lep­szych warun­kach, w cza­sach – co tu dużo mówić – dobro­bytu.

Boha­te­ro­wie sportu róż­nią się od wybit­nych jed­no­stek w innych dzie­dzi­nach życia. Znacz­nie czę­ściej mie­wają waha­nia formy, czym iry­tują kibi­ców. Mistrz bieżni nie pobie­gnie codzien­nie w tem­pie rekordu świata. Sze­wiń­ska była jed­nak o tyle wyjąt­kiem, że wro­dzony talent i sumien­ność w tre­ningu pozwa­lały jej utrzy­my­wać wysoką formę dłu­gie lata. Widzo­wie na sta­dio­nach pod każdą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficzną wie­dzieli, że na tę zawod­niczkę można zawsze liczyć. Od początku do końca każ­dego sezonu. Bar­dzo rzadko spra­wiała zawód. Zapewne dla­tego cie­szyła się tak powszechną sym­pa­tią.

Jed­nym sło­wem – Ire­nis­sima!

Nie­jed­no­krot­nie byłem świad­kiem, jak samo wywo­ła­nie nazwi­ska „Sze­wiń­ska” przez komen­ta­tora pobu­dzało przy­chylny szmer okla­sków i podziwu. Sza­cu­nek dla naszej super­mi­strzyni był na przy­kład w Ostra­wie i Bra­ty­sła­wie tak wielki, że spi­ke­rzy ogła­sza­jący na tam­tej­szych sta­dio­nach listy star­towe, choć w zasa­dzie ogra­ni­czali komu­ni­kat do imion i nazwisk zawod­ni­ków, w tym jed­nym jedy­nym wypadku pod­kre­ślali pre­stiż Polki, tytu­łu­jąc ją „panią Ireną Sze­wiń­ską”. Owa czo­ło­bit­ność zawsze mnie ude­rzała, ile­kroć znaj­do­wa­łem się na zawo­dach ostraw­skiej Zla­tej Tre­try i bra­ty­sław­skiej „Pete­eski” (Pra­vda – Tele­vi­zia – Slo­vnaft). Ire­nie spra­wiało to nie­wąt­pliwą przy­jem­ność. Mia­nem „Wiel­kiej Damy” bodaj jako pierw­sza z gazet zaczęła hono­ro­wać pol­ską kró­lową lek­ko­atle­tyki pary­ska „L’Equ­ipe” – i to sfor­mu­ło­wa­nie chyba naj­le­piej odda­wało renomę lek­ko­atletki. Być „Wielką Damą” na sta­dio­nie, gdzie pot zalewa oczy, a gry­mas wysiłku wykrzy­wia twarz, gdzie emo­cje i stresy – to wielka sztuka, jaką może pochwa­lić się nie­wiele spor­t­sme­nek. Sze­wiń­ska posia­dła też inną wielką sztukę – bycia sobą nie­za­leż­nie od czasu i miej­sca wyda­rze­nia oraz splotu oko­licz­no­ści życio­wych. Roz­po­częła karierę jako skromna, ujmu­jąca spo­so­bem zacho­wa­nia zawod­niczka i tak ją zakoń­czyła.

A ile można wska­zać innych przy­kła­dów braku jakie­go­kol­wiek zma­nie­ro­wa­nia w następ­stwie wznie­ca­nego wokół kogoś medial­nego szumu, bły­ska­wicz­nie rosną­cej sławy? Przy­szłość wyka­zała, że wiele kolej­nych gwiazd naszego sportu takiemu zma­nie­ro­wa­niu łatwo ule­gło, psu­jąc swój wize­ru­nek wiel­kiego mistrza publicz­nym obja­wia­niem pychy i zacho­wa­niami, jakie nie mogą budzić akcep­ta­cji. Irena jed­nak była do końca sobą, kimś szcze­rym, otwar­tym, ser­decz­nym, nie­oka­zu­ją­cym nikomu nawet cie­nia wyż­szo­ści.


Sprint stał się domeną Ireny na długie lata.

Na spor­to­wej are­nie podzi­wia­li­śmy ją przez bez mała 20 lat. Były okresy mozol­nego tre­ningu, stop­nio­wego ulep­sza­nia naj­drob­niej­szych ele­men­tów tech­niki bie­ga­nia i ska­ka­nia. Był czas stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim i czas macie­rzyń­stwa, po któ­rym trzeba było nie lada wysiłku, by na powrót zna­leźć się w czo­łówce świa­to­wej i rywa­li­zo­wać z mło­dym poko­le­niem lek­ko­atle­tek. Była znów wielka radość z impo­nu­ją­cych suk­ce­sów. Był wielki triumf repre­zen­to­wa­nego przez nią kon­se­kwent­nie czy­stego sportu nad bru­dem far­ma­ko­lo­gicz­nego dopingu. I wyj­ście – bez naj­mniej­szego szwanku – z bru­tal­nej rywa­li­za­cji pro­pa­gan­do­wej, jaka – w następ­stwie zim­nej wojny – wytwo­rzyła się pomię­dzy Wscho­dem i Zacho­dem. Były zwy­cię­stwa w licz­nych ple­bi­scy­tach, były zaszczyty, dale­kie podróże. I niskie ukłony naj­więk­szych oso­bi­sto­ści tego świata.

Dłu­go­trwała kariera spor­towa Sze­wiń­skiej jed­nych zachwy­cała, innych draż­niła. No cóż – o gustach się nie dys­ku­tuje. Powia­dali mi nie­raz zna­jomi: ona wygrywa wprost do znu­dze­nia, to prze­staje być inte­re­su­jące. Tak, wygry­wała aż do znu­dze­nia, wyjąw­szy ostat­nie trzy lata star­tów. Trudno jed­nak, by spor­towe zwy­cię­stwa mieć komu­kol­wiek za złe. Nikt się dziś nie obraża na Por­tu­gal­czyka Cri­stiano Ronaldo i Argen­tyń­czyka Leo Mes­siego, że są w piłce noż­nej bez­u­stan­nie naj­lepsi. Tym bar­dziej można się dzi­wić, iż pasmo zwy­cięstw Ireny, jak kie­dyś seria trium­fów fiń­skiego dłu­go­dy­stan­sowca Paavo Nur­miego, mogło kogo­kol­wiek znu­dzić. Przed­wo­jenny mistrz sprintu, a potem dzien­ni­karz spor­towy Edward Tro­ja­now­ski zna­lazł – może naj­traf­niej­sze – okre­śle­nie wyra­ża­jące prze­wagi Sze­wiń­skiej. Był to póź­niej nader czę­sto uży­wany, a nawet naduży­wany ter­min „Ire­nis­sima”, nawią­zu­jący do stop­nia naj­wyż­szego przy­miot­ni­ków w języku wło­skim. Moim zda­niem bar­dzo trafny, ale i on iry­to­wał nie­któ­rych. Pew­nie dla­tego, że postać i cała kariera pol­skiej spor­t­smenki numer jeden sta­no­wiły pewien ideał, do któ­rego trudno było się od jakiej­kol­wiek strony przy­cze­pić. W zasa­dzie wszystko się wciąż zapi­sy­wało na plus. Żad­nych kom­pro­mi­ta­cji, żad­nych eks­tra­wa­gan­cji, żad­nych skan­dali. Widać owa nie­ska­zi­tel­ność była dla żąd­nych nie­zdro­wej sen­sa­cji obser­wa­to­rów sportu nie do przy­ję­cia.

Będąc z natury prze­ogrom­nym talen­tem, zdo­łała udo­wod­nić w latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku, że – wbrew pozo­rom – w dzi­siej­szej dobie szanse zwy­cię­ża­nia mają nie tylko spor­towcy „z retorty”, względ­nie naszpry­co­wane far­ma­ko­lo­gicz­nie sta­dio­nowe broj­lery. Swoim nie­po­wta­rzal­nym dłu­gim kro­kiem prze­mie­rzyła kilka lek­ko­atle­tycz­nych epok. Zmie­rzyła się z przed­sta­wi­ciel­kami kilku nastę­pu­ją­cych po sobie gene­ra­cji. Prze­ła­mała ówcze­sne bariery fizjo­lo­giczne. Poka­zała piękno sportu, odkry­wa­jąc różne jego obli­cza.

A jak się to wszystko tak naprawdę zaczęło? Spró­bujmy rzecz uchwy­cić – in statu nascendi, czyli się­ga­jąc do początku rodzin­nych życio­ry­sów.

Prześcignąć swój czas

Подняться наверх